Równowaga jest słowem-kluczem w polityce międzynarodowej, słowem-fetyszem architektów bezpieczeństwa międzynarodowego, dyżurnym panaceum na bolączki współżycia narodów.
Układ sił na arenie międzynarodowej ma nieuchronnie dynamiczny charakter. Zmiany w relacjach potencjałów państw mogą w naturalny sposób prowadzić do dominacji silniejszych. Zdrowszym dla systemu rozwiązaniem jest z reguły zapewnienie równowagi sił. W klasycznym kołowrocie dziejów, według realistycznej szkoły stosunków międzynarodowych, równowaga cyklicznie jest zakłócana, a naturalną logiką jest jej odtwarzanie w celu zapewnienia ładu międzynarodowego. Bo równowaga jest pożądanym stanem sprawiedliwego ładu. Bo równowaga to stabilność, przewidywalność zachowań, gwarancja egzekwowania reguł.
Oczywiście paradygmat równowagi sprawdza się w rywalizacyjnym modelu środowiska międzynarodowego, kiedy państwa dążą do maksymalizacji warunków realizowania własnych interesów względem interesów państw obcych, kiedy alternatywnami stanami wobec równowagi może być albo dominacja, albo podległość.
Znawcy twierdzą, że pisanie o doktrynie równowagi jako takiej jest nadużyciem. Nie jest bowiem równowaga sił ani algorytmem postępowania, ani nawet mechanizmem reagowania na pojawiające się zagrożenia. To przede wszystkim sposób percepcji stanu bezpieczeństwa międzynarodowego, ocena jego wpływu na własne poczucie bezpieczeństwa. Tym niemniej dążenie do równowagi już doktryną polityki może być świadomą i stosowaną.
Miłośników historii dyplomacji zapraszam dziś więc na krótką peregrynację do źródeł polityki równowagi w nowożytnym wydaniu europejskim.
Przyjęto uważać za modelową formułę równowagi sił (przynajmniej w wydaniu europejskim) układ polityczno-militarny, jaki wyłonił się z Kongresu Wiedeńskiego w 1815 r. Jej niezrównanym apologetą pozostaje Henry Kissinger.
Istotą tej formuły był brak zdolności jakiegokolwiek pojedynczego państwa do dominacji na kontynencie. Pierwotnie zwrócona była ona przeciw Francji, zrodziła się bowiem z chęci zapobieżenia powtórce francuskiej kontroli nad kontynentalną Europą w czasach napoleońskich. Francja wszakże dość szybko, bo już na początku lat dwudziestych dziewiętnastego wieku, dołączyła do systemu równowagi na pełnoprawnych zasadach. Opierała się owa równowaga na współdziałaniu wiodących mocarstw, ich tzw. koncercie. Miał on gwarantować, że środowisko międzynarodowe ewoluowałoby harmonijnie, wszelkie zaburzenia łagodzone byłyby wspólnie, z poszanowaniem interesów mocarstw, w oparciu o ich konsens. Utrzymanie efektywności systemu równowagi było nawet nie tyle wartością samą w sobie, co wartością nadrzędną, którą stawiać trzeba było ponad egoistyczne korzyści pojedynczych aktorów, a które to korzyści mogły wodzić ich na pokuszenie w czasach kryzysu.
Kluczowa dla całej Europy stabilność w jej centralnej części miała być zapewniona przez zorganizowanie Niemiec w formule konfederacji – zbyt luźnej, aby stanowić zagrożenie dla jej sąsiadów, ale wystarczająco zwartej, by stawić opór zewnętrznym zagrożeniom. Konfederacja Niemiecka wspólnie z Austrią i Prusami tworzyła trójczłon równowagi. William Pitt młodszy, który wiedeńskiego kongresu nie dożył, postulował takie podejście jako tzw. proces konsolidacji, tworzenia „wielkich mas” między Francją a Rosją.
Powiedeńska konsolidacja, mimo odtworzenia pod berłem rosyjskim kadłubowego Królestwa Polskiego, nie przewidywała bynajmniej potrzeby istnienia „większej masy” jako buforu między Prusami a Rosją. Koncepcja takiego buforu nie przemawiała do wyobraźni. Nie stała się częścią modelu równowagi sił. Skazywała Polskę na obcą dominację. Podobnie jak kilka innych narodów, które wepchnięto w ramy „obcych” mas. Apologeci doktryny równowagi sił nie brali i nadal nie biorą pod uwagę jej kosztów dla podporządkowanych narodów. Wielki pokój w Europie po Kongresie Wiedeńskim tym samym opłacano dyskryminacją mniejszych narodów (Polaków, Czechów, Węgrów i innych). Jest to dictum acerbum, którego w rozważaniach o skutkach polityki równowagi pominąć nie wolno.
Powiedeński koncert mocarstw został bowiem dodatkowo wzmocniony lepiszczem tzw. wspólnych wartości. Rosja, Prusy i Austria wstąpiły w Święte Przymierze, którego celem było zwalczanie wszelkich prób podważenia istniejących porządków ustrojowych. W zamyśle oryginalnym, z jakim przybył na Kongres Wiedeński car Aleksander, Święte Przymierze miało być europejskim upostaciowieniem kantowskiej niemalże wizji europejskiej konfederacji pokoju i sprawiedliwości opartej na chrześcijańskich ideałach braterstwa. Szlachetność zamysłu odpływała w niebyt z każdą niemalże rozmową negocjatorów między wiedeńskimi balami. Aż w efekcie pierwotny plan stał się swoim zaprzeczeniem. Święte Przymierze weszło do historii jako instrument opresji i konserwowania starych porządków. Jego reakcyjne ostrze odczuła Polska w powstaniu listopadowym, kiedy to kierując się zobowiązaniami Przymierza Prusy zmobilizowały wojsko w przygranicznych regionach na wypadek konieczności wspierania rosyjskiej pacyfikacji Królestwa Polskiego. Odczuły je Węgry podczas Wiosny Ludów w 1849 r., kiedy przyszły w sukurs Austrii wojska Paskiewicza. A wcześniej poligonem solidarności reakcyjnej Przymierza stały się Neapol (w 1820 r.) i Hiszpania (w l. 1820-1823). Do Świętego Przymierza nie przystąpiła nigdy Wielka Brytania. Jej politykę określiła później doktryna Palmerstona, stanowiąca, iż zagrożeniem dla Wielkiej Brytanii w Europie może być aneksja terytorialna, ale bynajmniej nie zmiana ustroju wewnętrznego. Sam zresztą był Palmerston zwolennikiem ruchów liberalnych i narodowych, i uważał, że mogą one przynosić korzyść Wielkiej Brytanii.
Opresyjność i reakcyjność powiedeńskiego modelu równowagi uwidoczniła się pod naporem narodowych ruchów emancypacyjnych. Polskie powstania, zarówno listopadowe, jak i styczniowe (mimo emocjonalnej retoryki poparcia ze strony Napoleona III), złożono w ofierze na ołtarzu europejskiej stabilności. Niepodległość Belgii udało się wpisać w model równowagi (na warunkach neutralności), w czym udział Palmerstona był niepośledni. Ale przede wszystkim pomógł korzystny dla Belgów splot okoliczności. Polskie powstanie listopadowe zaabsorbowało Święte Przymierze (Prusy i Rosję) tak bardzo, że pozostawiono Belgów w spokoju. Udało się także Grekom, którzy podjęli czynną walkę z turecką okupacją w latach 1821-1832.
Śmiertelną ranę Świętemu Przymierzu zadała wojna krymska rozpoczęta w 1853 r. (Austria zdradziła Rosję w starciu z innowiercami). Upokorzenie Austrii przez Prusy w 1866 r. przyspieszyło agonię całego systemu. A zjednoczenie Niemiec pod wodzą Prus stało się osikowym kołkiem, który duch Przymierza ostatecznie unicestwił. Zjednoczone Niemcy swoją ponadwymiarowością ludnościową, gospodarczą i militarną rozsadziły założony w Wiedniu w 1815 r. układ równowagi.
Tym niemniej sama idea równowagi nie została zakwestionowana. Nie dało się jej wszakże już jej zadekretować. Stała się postulatem napędzającym budowanie aliansów i porozumień, które dałyby namiastkę przewidywalności. Zmienił się także paradygmat równowagi. Do 1870 r. opierała się na czynniku siły (koncert mocarstw) i prawowitości (Święte Przymierze). Po 1870 r. rządziła już tylko czysta potęga i jej korelacje.
Budowanie równowagi w końcu XIX wieku odbywało się wedle dwóch (czasami konkurencyjnych) metod. Podejście brytyjskie (praktykowane i przez Palmerstona, i przez Disraeli’ego) miało charakter reagujący. Nakazywało działać dopiero wtedy, gdy równowaga została naruszona, powodując konkretne i namacalne zagrożenia. Należało wtedy budować przeciwwagi i angażować się po słabszej stronie. Dlatego też Brytyjczycy nie chcieli przystępować do prewencyjnych sojuszy i udzielać gwarancji na okoliczność abstrakcyjnych przypadków. Dopóki nie było wyraźnej potrzeby, stali z boku i praktykowali „splendid isolation”. Podejście niemieckie (do czasu kiedy z urzędu kanclerskiego nie odszedł w 1890 r. Bismarck) miało charakter bardziej prewencyjny. Nakazywało budowanie bliskich relacji ze wszystkimi, z kim się da (oczywiście poza Francją, którą uznawano za nieprzejednanego wroga Niemiec), formowanie nakładających się na siebie kręgów sojuszniczych, i wykorzystywanie możliwości, które z nich wynikają, aby temperować zakusy potencjalnych kontestatorów europejskiego układu sił.
Wpisał Bismarck europejską równowagę w format wielokąta foremnego gwiaździstego. Ów pentagram stanowiły Niemcy, Francja, Rosja, Austro-Węgry i Wielka Brytania, oraz wzajemne między nimi koligacje. W grę wchodziły w zasadzie wszystkie możliwe połączenia poza tymi, które sytuowały Niemcy i Francję w jednym obozie. Zasada Bismarcka była prosta: dla Niemiec zawsze korzystniej było wchodzić w koalicję składającą się z trzech członów, niż lądować w konstelacji dwuczłonowej. Tak zrodziła się doktryna elastycznej równowagi sił, która zastąpiła, choć nie na długo, sztywny format koncertu mocarstw. Niemców wprowadziła w stres „koszmaru koalicji” (couchemar des coalitions). Mogła ona skutecznie funkcjonować tylko wtedy, kiedy Niemcy zachowywały postawę samoograniczenia, praktykowaną przez Bismarcka. Jej lapidarnym odzwierciedleniem stała się bismarckowska fraza, iż „Bałkany nie są warte życia nawet jednego pomorskiego grenadiera”. Mogła także działać, kiedy Brytyjczycy trwali w „splendid isolation”. Kiedy tych dwóch czynników zabrakło, wyłonił się sztywny układ sojuszy, w którym Niemcy pozostały w aliansie z Austro-Węgrami (zawarte w 1882 r. Trójprzymierze obejmowało jeszcze Włochy, ale te przeszły na stronę Ententy w 1915 r.), a Trójporozumienie połączyło Francję, Rosję i Wielką Brytanię. Sztywne sojusze wywołały kaskadowe wypowiadanie wojny, co wprowadziło Europę w stan powszechnego konfliktu zbrojnego w 1914 r.
Katalizatorem konfliktu interesów, który nakazywał szukać trwałych gwarancji sojuszniczych była niewątpliwie próżnia bezpieczeństwa, jaką wywoływała implozja Imperium Osmańskiego. Rosja parła z całą mocą ku czarnomorskim cieśninom. Austria wzięła za cel kontrolę nad Bałkanami Zachodnimi. Wielka Brytania początkowo wspierała gasnącą Turcję w obawie przed rosyjską ekspansją ku ciepłym morzom. Potem oko na Turcji zawiesił Wilhelm II.
Liczne grono analityków rozchwianie europejskiej równowagi na początku XX wieku wiąże także z rywalizacją globalną. Francja i Wielka Brytania stanęły w 1898 r. niemalże na skraju wojny (incydent w Faszodzie), ale rywalizacja w Afryce zakończyła się pokojowym rozstrzygnięciem (a trzeźwieniu emocji pomógł czynnik nieuchronnej rywalizacji z Niemcami, który Francję i Wielką Brytanię łączył niewspółmiernie). Niemcy wkroczyły w rywalizację kolonialną z przytupem i niezręcznością. Wilhelm II ogłosił doktrynę „Weltmacht”, mającą uczynić Niemcy potęgą globalną. Von Bulow zażądał dla Niemiec „miejsca pod słońcem” i rapartycji kolonii. A uzyskane zdobycze, czyniące Niemcy trzecią po Wielkiej Brytanii i Francji potęgą kolonialną, bynajmniej ich nie zaspokoiły. Zszczepiły się Niemcy z Francją o Maroko, rozbujały własny apetyt projektem niemieckiej „Mittelafrika”, wprowadziły do historii dyplomacji pojęcie „polityki kanonierek”. Tak scementowały się dwa obozy, które stanęły naprzeciw siebie w okopach I wojny światowej.
I wojna światowa pogrzebała ostatecznie doktrynę europejskiej równowagi sił. II wojna światowej była na swój sposób jej dogrywką. Po II wojnie światowej powróciła w ujęciu międzyblokowym równowaga (strachu), oparta na parytecie nuklearnym USA i ZSRR. A po upadku komunizmu świat wszedł w epokę Pax Americana. Nie ustają poszukiwania dziś nowej formuły równowagi, które czasami przypominają mit z beczką Danaid. Bo równowagi nie da się arbitralnie zadekretować. Nie da się też jej budować na strachu. Ani tym bardziej kosztem aspiracji i dobrostanu innych narodów. Wypowiedzi Kissingera domagające się poświęceń od Ukrainy w imię dziwiętnastowiecznych imponderabiliów polityki równowagi porażają anachronicznością. Ale o tym innym razem.
Równowaga polityczna, układ sojuszy i gwarancji jest instrumentem dostosowawczym do zmiany w potędze państw, a te z kolei są rezultatem głębokich i zasadniczych przemian gospodarczych, społecznych, cywilizacyjnych nawet. Pionierem w zgłębianiu roli tych procesów był Fernand Braudel. Jego rozważania mogą inspirować w codziennym działaniu, a przynajmniej pozwalają nabierać do rzeczywistości zdrowszego dystansu.
We wrześniu 1998 r. przyszło mi jako wicedyrektorowi Departamentu Polityki Bezpieczeństwa Europejskiego MSZ organizować specjalną konferencję w ramach polskiego przewodnictwa w OBWE. Polska wówczas odstąpiła od prawa goszczenia dorocznej sesji ministerialnej. Adam D. Rotfeld, wtedy dyrektor SIPRI, przekonał jednak kierownictwo MSZ RP, aby tanim kosztem zorganizować zamiast tego spotkanie o charakterze polityczno-intelektualnym. Udało nam się uzyskać pozytywny odzew grupy dyplomatów, analityków, publicystów i intelektualistów z wybranego, wąskiego grona, ale wywodzącego się z prawie dwudziestu państw członkowskich. Wywieźliśmy ich w ustronne miejsce (do Konstancina).
Spotkanie miał otworzyć minister Bronisław Geremek. Zapowiedział, że wygłosi przygotowane przemówienie, posłucha z godzinkę, a potem się oddali do innych zadań (co zrozumiałe, bo okres był w polityce europejskiej bardzo gorący). Minister przemówienie wygłosił. Siedziałem po jego lewej stronie. Kątem oka dostrzegłem, jak po przemówieniu i rozpoczęciu dyskusji wyciąga dyskretnie książkę. Przeczytałem nazwisko autora: Fernand Braudel. Czyżby była to „Grammaire des civilisations”? W każdym razie, ogromny szacun. Taki dystans do nawet najbardziej interesująco zapowiadającego się dyskursu o błahostkach politycznych doby bieżącej nie tylko mi zaimponował, ale wręcz zainspirował na lata naprzód. Ale Geremek zaczął dyskutantów słuchać. I rzecz się stała nieoczekiwana – on się w nich zasłuchał. Zmienił plany, książkę schował i został z uczestnikami do końca. Bo była to niewątpliwie jedna z najlepszych dyskusji o OBWE, jaka kiedykolwiek miała miejsce, a z pewnością najlepsza jakiej ja się przysłuchiwałem. Nie pozostało mi nic innego jak wygłosić na zakończenie brawurowy raport z debat (wyznaczono mnie formalnie sprawozdawcą konferencji). Ale późniejsza pisemna wersja nie oddaje intelektualnego i politycznego ferworu, z jakim odbywała się dyskusja.