Każdy dyplomata, zwłaszcza początkujący, wyjeżdżający na swoją pierwszą placówkę, a jeszcze do tego na placówkę w kraju egzotycznym i nieznanym, przechodzi różne fazy adaptacji kulturowej. Nauka bogato je opisuje. Na początku jest zazwyczaj ekscytacja i entuzjazm. Dyplomatę rozpiera energia. Chce nowe miejsce chłonąć całym sobą. Wszystko go podnieca i przyciąga. To dyplomatyczny miesiąc miodowy. Istvan Terey o nim zupełnie nie wspomina. Zupełnie jakby go nie doświadczył. Potem przychodzi czas szokującej konfrontacji z otoczeniem. Miejscowe zwyczaje zaczynają przeszkadzać i denerwować. Dyplomata staje się rozczarowanym adeptem. Zdaje się, że w tej właśnie fazie zastajemy w Nowym Delhi Istvana Tereya. Z czasem z fazy szoku Terey przechodzi do stanu ożywienia. Jest ostrożnym praktykiem, cynikiem wręcz. Etapu końcowego – dopasowania, kiedy dyplomata staje się zadowolonym z siebie i tego co robi, już Terey nie doczeka. A szok powrotu zwali się na niego jak lipcowa burza, na krótko, niespodzianie, ale z wielkim hukiem.
Poznajemy Tereya, kiedy znajduje się w stanie permanentnego skwaszenia.
Nowe Delhi to nie Nowy Jork, zwłaszcza w latach pięćdziesiątych. Ale dyplomaci potrafią żyć na dobrym poziomie wszędzie, nawet w kraju ubogim, ale wolnym, tym bardziej że wolnorynkowym. W państwach obozu socjalistycznego, także na Węgrzech, egzystencja w latach pięćdziesiątych była raczej przaśna, wyrzeczeniowa, frustrująca. Polscy robotnicy w Poznaniu wyszli w 1956 r. z żądaniami obniżki cen, podwyżki płac, zmniejszenia norm pracy. Chleba jedynie początkowo żądali. Postulaty wolnościowe pojawiły się później. Na Węgrzech w 1956 r. było o tyle inaczej, że ton protestom na początku nadawali studenci, ludzie młodzi, więc dominowały od razu hasła polityczne, co nie znaczy, że Węgrom żyło się wtedy dostatniej. Nie zdążono jeszcze w pełni odbudować kraju, a jak wszędzie wtedy Sowieci narzucili swoim satelitom forsowną industrializację na potrzeby obronne, kosztem oczywiście konsumpcji, a wymuszona kolektywizacja rolnictwa przynosiła nieuniknione załamanie produkcji rolnej. Jak mógł żyć przez pierwsze powojenne dziesięć lat poeta i redaktor Istvan Terey? No skromnie raczej.
A tu nagle trafia do kraju biednego, ale w którym i elity, i ekspaci jednak żyją wedle wzorców konsumpcyjnych świata zachodniego. Dla wielu, setek jeśli nie tysięcy, dyplomatów ze świata komunistycznego wyjazd do kraju zachodniego był konsumpcyjnym szokiem i to do ostatnich lat systemu. Pełne towarów sklepy, asortyment nieograniczony, aż głowa pękała, wszystko lśniąco opakowane, klienci mile obsługiwani, żadnych kolejek przed sklepami. W kinach i telewizjach żadnej cenzury, filmy można chłonąć na okrągło, jedzenie wedle gustu, żadnych kartek, pomarańcze i cytryny cały rok, nie tylko na Boże Narodzenie. Psuł trochę samopoczucie poziom cen, a zwłaszcza ich przeliczenie na forinty czy złotówki, które potem po powrocie będzie się uzyskiwało z zaoszczędzonych dewiz. Można też było, jak w przypadku dyplomatów polskich, narzekać na niedostępność kiszonej kapusty i ogórków małosolnych, czy też prawdziwej salami w przypadku dyplomatów węgierskich. Ale hipokryzją takie narzekania zalatywały.
Jest prawdą potwierdzoną losami wielu polskich dyplomatów ery PRL-u, że pobyt na placówce w wolnorynkowym kraju, niekoniecznie bogatym, dostatnim, opłacili oni bezpowrotną utratą wiary w efektywność socjalizmu. Nawet powrót z jakiegoś tam Bangladeszu czy Indonezji do peerelowskiej siermiężnej rzeczywistości potrafił odebrać sens pracy na rzecz ustroju sprawiedliwości społecznej. Kilku moich kolegów ze studiów rozstało się z MSZ w takim nastroju już na początku kariery. Emigrowali, ba, w ówczesnej terminologii – uciekali. Urządzili się na Zachodzie z mniejszym lub większym powodzeniem, ale cierpliwie czekać na lepsze czasy nie chcieli, być może w te lepsze czasy nie wierzyli. Inni zostawali, trwali na dyplomatycznej służbie, ale inwestowali w edukację dzieci, wykorzystywali każdą możliwość, aby mogły się one kształcić na Zachodzie, wżeniali ich w cudzoziemców, pomagali im tam osiadać i urządzać się na stałe. Podejrzewam, że nawet w kilku przypadkach porzucenia służby dyplomatycznej przez osoby na wyższych stanowiskach, w tym i tych nagłośnionych jako motywowanych politycznie, sporą rolę odegrała presja ze strony dzieci i innej rodziny, aby z socjalizmu się wyrwać, lepsze życie wieść.
Państwo węgierskie status swoim dyplomatom w Nowym Delhi zapewniało całkiem przyzwoity. Terey mieszka w willi, choć może to bungalow raczej, ale z pewnością dom wolnostojący. Ma do dyspozycji kucharza (pewno z Goa, bo z nazwiska Pereirę), ochraniającego dom czokidara. Jeździ samochodem marki austin, czyli autem dobrym, nawet jeśli przechodzonym. Czy w Budapeszcie stać go byłoby na jakąkolwiek służbę? Wątpliwe. Oczywiście i za komunizmu zatrudniano w dobrych domach gosposie. Czy stać byłoby Tereya na samochód? Góra na starego moskwicza. O wołdze czy naszej swojskiej warszawie, zwanej przez Węgrów „gomulka-mercedes” mógłby jedynie pomarzyć. Jak mieszkał w Budapeszcie? Z pewnością nie w jakiejś willi na Torokvesz.
Jak żyje w Nowym Delhi poza godzinami pracy Istvan Terey? Jest bywalcem klubu. Gra tam w polo. Jeździ na konne polowania: „niedzielnym rankiem wyjeżdżano gromadą na polowanie z lancą na szakale”. Wątpić można, czy podobne kluby istniały wtedy na komunistycznych Węgrzech. Wątpić można, czy propagowano tam arystokratyczną jakby nie było rozrywkę. Mógł sobie Terey co najwyżej pocwałować po puszcie w okolicach Kecskemetu, bo w siodle czuł się pewnie, gdzieś musiał się woltyżerki wyuczyć. Ale w klubie? A w Nowym Delhi rozsiadał się potem w klubowym lounge’u. A tam „powietrze w mrocznej sali pachniało dymem cygar, żyło cichym brzękiem szklanek, szelestem okruchów lodu w srebrnym szejkerze, gardłowym bulgotem przechylonej butelki”. Żaden ośrodek Funduszu Wczasów Pracowniczych na Węgrzech takich wrażeń by mu nie zagwarantował.
I palił sobie Terey cygaro za cygarem, słysząc: „havana, havana…cały sekret doskonałości tych cygar to ręczna robota. Dziewczyny zwijają liście na obnażonym udzie. Ręka zwilżona śliną, udo spocone ułatwia odmienną fermentację, która decyduje o smaku cygara…Tego nie da chemik i maszyna.” Kubańskie cygara jeszcze wtedy na Węgry nie trafiały. Fidel Castro przyholuje Kubę do komunistycznego portu za kilka dopiero lat. A tam w Nowym Delhi przyjaciel zachęca Tereya:„spróbuj, coca-libra”. Tak, „cuba libre” przyjęła się dopiero później.
Jedzie sobie Terey nad ocean do Koczin. A tam: „Półmisek i piwo nalewane z puszek osiadające mgiełką na wysokich szklankach”. I tak sobie od niechcenia „kupił langusty”.
Ale to polo, te polowania, te chesterfieldskie fotele i kanapy, te cygara, rumy i whisky, te langusty i homary Tereya nie podniecają. Życia mu nie słodzą. Jeszcze rok wcześniej mógł sobie co najwyżej posiedzieć przy palince zaciągając się smrodliwą „symphonią”, mógł sobie wędzonego fogasa albo halaszle konsumować nad Balatonem, popijać to skwaśniałym Arany Aszok. Teraz żyje światowo. I co? Śledziennik z niego encyklopedyczny. Jęczydusza, zgorzknialec, mantyka.
Przeszkadza mu klimat. Za gorąco mu tam w Indiach jest. Gdy upał mu dokucza, potrafi rzucić: „przeklęte Indie, potrząsnął z grymasem głową, muszę się opłukać”. Klimat niewątpliwie wpływa na samopoczucie dyplomaty. O tym wypadałoby oddzielnie i szerzej.
Przeszkadzają mu też tubylcy, zwłaszcza ci w kontaktach zawodowych. Nie potrafi zaakceptować ich ówczesnej mentalności. „Myślałem, że będę im opowiadał o mojej ojczyźnie, mamy przecież jakąś wspólną przeszłość, my też wyszliśmy z Azji…Ale jak tu wiązać przyjaźń, kiedy oni wcale jej nie pragną. Europą dla nich jest wyłącznie Anglia. Nie imponuje im postęp techniki, tylko tradycja, ustalone normy społeczne, przestrzeganie podziału, nawet w pubie, no i królowa”. To zapatrzenie w Wielką Brytanię Hindusom, zdaje się, dawno już przeszło. A utrzymuje się ono jeszcze, co ciekawe, w wielu innych byłych częściach imperium. Przed prawie dwudziestu laty jeździłem przez dwa tygodnie po Nowej Zelandii. Słuchałem radia, oglądałem telewizję, czytałem gazety. Donosiły one na poczesnym miejscu o wielu wydarzeniach na wyspach brytyjskich, zwłaszcza meczach piłkarskich czy rugby, wypadkach, przestępstwach, dziwadłach, które były od życia Zelandczyków równie odległe, co perypetie na obcych planetach, a jednak interesowały ich bardzo, bardziej niż podobne wydarzenia w sąsiedniej Australii czy w Stanach Zjednoczonych. W przypadku Indii to ówczesne zapatrzenie, na które narzeka Terey, jest iście perwersyjne, bo przecież Indie dopiero co zrzuciły z siebie jarzmo kolonialnego upokorzenia.
Pośrednio jednak Terey przyznaje, że obcuje z dobrymi ludźmi, że Hindusi, z którymi utrzymuje kontakt towarzyski, ale też obsługujący go na co dzień, są dobrymi, uczciwymi ludźmi. Jedyny czarny charakter w kręgu znajomych, to, w opinii Tereya, A.M. Czandra – dobroczyńca, „niebezpieczny człowiek, bo mądry i bez sumienia”. Terey powiada o nim: ”jedyny naprawdę zły człowiek, jakiego tu spotkałem…Człowiek, który – jak szyderstwo – stara się robić ludziom dobrze”.
Ale zauważa Terey z czasem, że miejscowi go akceptują, traktują inaczej niż byłych kolonizatorów. W Agrze, pozwolił barmanowi nalać sobie whisky. „Jestem swój – pomyślał Istvan – nie krępują się mną, przy Angliku nigdy by się nie ośmielił wypić”. To też żaden ewenement. Sam przekonałem się, że w Afryce Wschodniej na początku obecnego tysiąclecia Polaka czy Czecha traktowano inaczej niż Anglika, Francuza czy nawet Niemca. Nie żeby od razu brano go za swojego. Kiedy Polska grała przeciwko Korei na mistrzostwach świata w piłce nożnej w 2002 r. w slumsach Kibery kibicowano gremialnie za Azjatami, i w ogóle w każdym meczu – zawsze przeciwko białym. Polak też był biały, ale nie bogaty, nie wielkopański (w oczach Afrykanów oczywiście). Po zakończeniu II wojny światowej w Afryce Wschodniej w specjalnych obozach mieszkały tysiące Polaków – uchodźców z sowieckiej Rosji, przeważnie kobiet i dzieci. Wszystkich z czasem ewakuowano. Powód był mocny (było ich wiele, ale ten był znamienny) – zbytnio się Polacy fraternizowali z miejscową ludnością, psuli Brytyjczykom kolonialny ład społeczny.
Terey potrafi więc znaleźć wspólny język z Hindusami. Kiedy Ambasador postanawia zwolnić swojego kierowcę Kriszana, I Sekretarz Ferenz to właśnie Tereya prosi o załagodzenie gniewu i niezadowolenia kierowcy: „Ty umiesz, Terey, pogadać z ludźmi, wyjaśnić, przebadać…” Ja sam postawiony byłem kiedyś w podobnej sytuacji, kiedy szef placówki postanowił w dzień Wigilii akurat udzielić nagany z karą finansową lokalsowi, kierowcy Ambasady. Nie chodziło o samą karę, ale o jej wymierzenie w szczególny przecież dzień, nie tylko dla katolika. Poszedłem wtedy pocieszyć ukaranego. Poszedłem z własnej inicjatywy. Nikt mnie nie musiał prosić.
Tereya gnębi całokształt okoliczności. Jego psychiczna zapaść ma momentami charakter egzystencjalny. Do serca bierze uwagę przemyconą w liście z Budapesztu przez jego przyjaciela z MSZ Belę Fekety’ego: „człowiek nie powinien być jedynie fabryką gówna i żyć dla zdobywania surowca na tę produkcję…Krew w żyłach jest jak sztandar zwinięty”. I boli go, że tam na dalekiej placówce dyplomatycznej przekształca się z każdym dniem w taką właśnie „fabrykę gówna”. Bela musiał czuć tę egzystencjalną żółć u Tereya na odległość. Próbuje go prowokacyjnie pocieszyć: „Jak będziesz miał dość tych Indii, daj mi znać, a tak cię w MSZ-ecie obmaluję, że natychmiast zostaniesz odwołany”.
A co dopiero mówić o tym, jak stan psychiczny Tereya mogą postrzegać koledzy i współpracownicy w Nowym Delhi. Ale tylko Ambasador ma odwagę powiedzieć mu wprost: „Oczy podkute, twarz, jakbyście z baby nie złazili, i ta pobudliwość, z każdym szukacie zwady…” Mówi to bynajmniej nie ze szczerej troski o podwładnego. Chce go jeszcze bardziej zdołować.
Na nic zdają się pocieszycielskie wysiłki życzliwych Tereyowi znajomych. Ot choćby Maurice Nagara – francuskiego korespondenta, Żyda z pochodzenia, geja, urodzonego w Sosnowcu. Przy każdej okazji chce Tereyowi poprawić nastrój. Nagar ma swój osobisty powód, aby Indie traktować jako przyjazne mu miejsce: „Dlatego wolę Azję, tu mnie nikt nie wytyka palcem, że jestem Żydem…Jeżeli nienawidzą, to tak jak wszystkich Europejczyków. I to jest ulga.”
Ale Nagar próbuje uświadomić Tereyowi, że i dla niego pobyt w Indiach może być źródłem niepowtarzalnych przyjemności. Zamiast traktować je jako rzecz oczywistą, winien Terey doceniać ich wartość, cieszyć się nimi. Rzecze Nagar: „Ja kocham Indie. Wspaniały kraj. Pieniądz tu znaczy więcej niż w Europie, wszystko mogę dostać za centymy…Gdzie znajdę tak oddaną służbę, takie kochanki…”
Ja wiem – państwo macie gotową diagnozę przypadłości trapiącej Tereya: midlife crisis! Zgoda, można jego humory traktować jako typowe objawy kryzysu wieku średniego. Wtedy i w socjalizmie jednostki chorobowej o tej desygnacji oczywiście nie znano. Nie znano sposobów radzenia sobie z tym problemem. Dziś rady więc dawane Tereyowi byłyby precyzyjne i skuteczne.
Nie Indie były więc powodem nadczynności śledziony Istvana, nie dyplomacja. Indie były jedynie wyzwalaczem. Węgrzy, zwłaszcza płci męskiej, wykazują od wielu lat ponadstandardową podatność na depresję, zawsze plasowały się Węgry w czołówce statystyk samobójczych. Można więc Tereya spleen zrozumieć. Czego, przyznam szczerze, nie rozumiem, to że Indie mu nie pomogły, to znaczy pomogły, ale bardzo późno, można rzec, poniewczasie. Bo nic tak nie leczy jak dużo słońca i ciepłe powietrze. Mnie tak przecież pomogła swego czasu Kenia. Człowiek miał powody, aby ulegać czarnym myślom, przeżywać doły i kryzysy, czuć się zawodowo skończony, a tam nic z tego. Wstawałem codziennie o świcie, wychodziłem na taras, twarz wystawiałem na słońce, wyrzucałem w bok ramiona i deklamowałem światu: „A-no-ther-fu-cking-beau-ti-ful-day!!!”
Więc ten czynnik słońca i buzującej życiem przyrody zadziałał i na Tereya. Wyszedł Terey z ambasady i ożył: „czerwona ziemia, gorąca zieleń wezbranych drzew, brunatnoniebieska wstęga spieczonego asfaltu, ciepłe powietrze głaskało mu skronie, odzyskiwał spokój i równowagę”. Piękny czas, cieszył się chwilą zjednoczenia z tą obcą ziemią, jak dobrze jest żyć…jak dobrze jest kochać świat, zachować zdolność zachwytu urodą słonecznej godziny”.
Tak, tak wystarczyło tylko wyjść z ambasady…Pamiętam!