Równowaga w czasach hegemonii, czyli „nec hercules…”

Kontynuujemy dziś rozważania dotyczące doktryny równowagi. Jak odnotowałem tydzień temu, odrodziła się frazeologia homeostazy w dobie zimnej wojny pod znakiem strategicznej równowagi potencjałów militarnych USA i ZSRR. Pojawiły się wtedy chwytliwe określenia, jak choćby „równowaga strachu”.

Świat po II wojnie światowej był daleki od równowagi. Stany Zjednoczone dysponowały niedoścignioną przewagą gospodarczą. Rosnący w siłę blok komunistyczny, choć terytorialnie i ludnościowo (biorąc pod uwagę nawet tylko ZSRR i Chiny) był znaczącym globalnie konglomeratem, to militarnie Zachód przed długie lata utrzymywał strategiczną przewagę. Do 1949 r. opierała się ona na monopolu nuklearnym USA. Do końca lat 50-ch – na względnej sanktuaryzacji terytorium amerykańskiego przed nuklearnym atakiem.

Zachód, a Stany Zjednoczone w szczególności nie traktowały bynajmniej tej przewagi jako na tyle wystarczającej, aby podjąć bardziej aktywną strategię wobec ekspansji komunizmu w świecie. Koszty wojny globalnej czyniły ją nieopłacalną (choć podobno dowódcy wojskowi, sugerowali użycie broni jądrowej w kontekście wojny koreańskiej, co m.in. przypisywano MacArthurowi). Od końca lat pięćdziesiątych ZSRR dysponował już strategicznymi środkami przenoszenia, które zdolne były przenikać amerykańską obronę. Zaczęła obowiązywać doktryna wzajemnie zagwarantowanego zniszczenia, czyli równowagi strachu. A w końcu lat sześćdziesiątych ustalił się strategiczny parytet sił nuklearnych obu supermocarstw, który można traktować jako główny czynnik ówczesnej globalnej równowagi.

Równowagę tę zakończył rozpad ZSRR i imperium sowieckiego. Mimo, iż Rosja pozostawała równoważnym graczem nuklearnym, jej wpływy polityczne skurczyły się na tyle, że przyjęto opisywać świat jako niepodważalnie jednobiegunowy, z USA jako samotnym supermocarstwem. Nikt (no może poza Rosją) nie wymagał budowania stabilności na zasadzie równowagi sił. Pojawiały się co najwyżej wezwania do zapewnienia w świecie równowagi interesów.

Pax Americana traktowano wszakże jako przechodnią fazę porządku międzynarodowego. Postulaty nowej równowagi podwiązywano pod proces wzrostu potęgi Chin, emancypacji państw rozwijających się. Budowano modele wielobiegunowości (od G2, czyli amerykańsko-chińskiego duopolu, po G6, czyli szerszego układu uwzględniającego także EU, Rosję i Indie, a nawet Japonię). Coraz popularniejsze stały się wszakże dystopijne opisy przyszłości jako świata bezbiegunowego (G0), pogrążonego w entropijnym rozproszeniu i chaosie. Byłaby to swoista równowaga nie tyle sił, co bezsilności.

Rosja trwa w iluzji powrotu do dwubiegunowej równowagi. Chce być traktowana na równi z USA. Chce posiadać swoją, respektowaną przez USA strefę wpływów. Postuluje światową wielobiegunowość i wygłasza diatryby o szkodliwości amerykańskiej hegemonii, ale kiedy przyszło co do czego, to uznała w grudniu 2021 r. jedynie Amerykanów za właściwych rozmówców o nowej formule bezpieczeństwa europejskiego, wzajemnych gwarancjach bezpieczeństwa, itp. Spostponowała Europejczyków. Rozmawiała z nimi, ale nie kryła, że traktuje ich jako amerykańskich wasali. Darzyła niegdyś sympatią „format normandzki” (bo nie uwzględniał Amerykanów), ale dokonała jego brutalnej resekcji z rozmów strategicznych w kontekście Ukrainy, upokarzając Niemców i Francuzów. Zgodziła się na jego odnowienie na początku 2022 r. na poziomie doradczym, ale kluczowe kwestie dla przyszłości Ukrainy chciała dyskutować przede wszystkim z Amerykanami.

Agresja rosyjska na Ukrainę była na Kremlu traktowana w sensie strategicznym jako wojna o ustalenie nowego podziału Europy i świata, który sankcjonowałby supermocarstwowy status Rosji. A w miarę fiaska rosyjskich wojennych planów na Ukrainie, pojawiać się zaczęły w Rosji pełne desperacji konstatacje o bezsensie istnienia świata, w którym nie ma miejsca dla Rosji. Potraktowano to na Zachodzie wręcz jako groźbę popełnienia przez Rosję rozszerzonego samobójstwa (przynajmniej w rozumieniu politycznym). A niedawne bełkotliwe wypowiedzi Dmitrija Miedwiediewa, a zwłaszcza „namiok”, iżby jeźdźcy Apokalipsy ruszyli już ku spełnieniu proroctwa, zinterpretowano jako gotowość Rosji do rozszerzonego samobójstwa w sensie ścisłym. De Gaulle mawiał, że albo Francja będzie wielka, albo nie będzie jej wcale. Putin zdaje się chce powiedzieć, że albo świat uzna, że Rosja jest wielka, albo nie będzie świata wcale.

Jest prawdą, że Pax Americana okazał się formułą nie do utrzymania i doskonale zrozumieli to sami Amerykanie. Ale próby odtwarzania globalnych dyrektoriatów z udziałem państw należących do świata innych wartości, jak Chiny czy Rosja, mogą być tylko tymczasowym rozwiązaniem taktycznym bez szans na długotrwałe istnienie i zdolność do rozwiązywania problemów globalnych. Wojna na Ukrainie uświadamia, jak głęboki jest podział świata. Dla Zachodu jest to podział między światem wartości wolnościowych, demokratycznych i prawnoczłowieczych a światem dyktatury, opresji i zniewolenia jednostki ludzkiej (czy też w neopopperowskiej interpretacji: podział między społeczństwami otwartymi i zamnkniętymi), ale jest to podział głęboki. Wynik wojny na Ukrainie podziału tego nie zniesie, ale w przypadku klęski Rosji może stać się punktem zwrotnym w przebudowie świata, tak aby u podstaw porządku politycznego w wymiarze globalnym legł solidny fundament wspólnych wartości. O tym, jak mógłby wyglądać taki porządek, napiszę w stosownym czasie, zgodnym z generalną logiką opisywania doktryn polityki zagranicznej na moim blogu. Proszę zatem o cierpliwość. A będzie to wizja porządku, w którym koncepcja równowagi jako lek na lęki przed dynamizmem zmian środowiska międzynarodowego, nie będzie miała już zasadniczego znaczenia.

Równowaga wszakże pozostaje (i będzie pozostawać) ważnym paradygmatem kształtowania relacji dwustronnych z partnerami zewnętrznymi. Państwa stają czasami przed koniecznością unikania jednostronnych zależności, przechyłu w swoich powiązaniach z wybranym (czy wybranymi) partnerami. Nawet państwa większe unikają często sytuacji, w której ich polityka wyraźnie faworyzowałaby jednego z partnerów kosztem drugiego. Generalizowanie przejawiania się postulatu równowagi jest wszakże mało zasadne. Każdy przypadek jest na swój sposób inny.

W marcu 1992 r. toczyły się w Helsinkach na marginesie spotkania przygotowawczego do konferencji przeglądowej KBWE intensywne konsultacje w sprawie konfliktu w Górskim Karabachu. Sama kwestia zastała wywołana na forum KBWE ostrą polemiką na spotkaniu ministerialnym w styczniu 1992 r. w Pradze. Debatowano w Helsinkach, w jaki sposób KBWE mogłaby być użyteczna w rozwiązaniu konfliktu. Efektem deliberacji była decyzja o zwołaniu tzw. konferencji mińskiej (dotąd nie doszła ona do skutku, ale na gruncie tej decyzji uformowała się tzw. grupa mińska, której współprzewodniczący negocjowali rozwiązanie konfliktu) i przejęcie przez KBWE roli mediacyjnej. Pełniłem wówczas na konferencji w Helsinkach obowiązki szefa delegacji polskiej (nominalny szef – dyrektor Andrzej Towpik, zajęty był zadaniami dyrektorskimi w Warszawie) i skrupulatnie zbierałem informacje przed posiedzeniem wyższych urzędników, na którym przygotowywano decyzje do podjęcia na dodatkowym posiedzeniu Rady KBWE. Wysłałem do centrali kobylastą depeszę, w której opisywałem wszystkie zawiłości problemu. I poprosiłem o instrukcję do stanowiska, które miałbym zająć. Nadeszła najbardziej lakoniczna odpowiedź, jakiej doświadczyłem w dyplomatycznej karierze: „Proszę zająć stanowisko między Francją a Niemcami”. Nie między Armenią a Azerbejdżanem, czego logicznie mogłem się spodziewać, jeśli chcieliśmy zademonstrować pełną neutralność polityczną w konflikcie, ale ni stąd, ni zowąd między Francją a Niemcami. Stanowiska Niemiec i Francji przy tym, jak podejrzewam, nie były autorom instrukcji jeszcze znane. Tak po raz pierwszy zetknąłem się z polityką równoważenia relacji z głównymi partnerami, trzymania zdrowego dystansu do wiodących sił europejskich. I nie po raz ostatni.

W dyplomacji pozory mogą znaczyć więcej niż rzeczywistość