Delhijskie tablice dyplomaty: Liryka szyfrogramu

Istvan Terey jako poeta występujący w smokingu dyplomaty nie był wcale wyjątkowy. Poeci w dyplomacji zjawisko to bowiem nierzadkie i dziś. Także w Indiach. Urodzony w 1957 r. Amarendra Khatna, były indyjski ambasador i urzędnik ministerialnej rangi, opublikował kilka tomików wierszy (wymieniam akurat jego, ale tylko dlatego, żeby podkreślić, jak dobry ów rocznik 1957 był, i to wszędzie, nie tylko w Polsce). Ale zacznijmy od tego, że Jorgos Seferis, który w zawodzie dyplomaty przeszedł pełną drogę od nowicjatu w stopniu attache do ambasadora, zaliczył kilka znaczących placówek i uwieńczył karierę prestiżowym stanowiskiem ambasadora Grecji w Wielkiej Brytanii, w dwa lata po przejściu na emeryturę dostał Literacką Nagrodę Nobla. Można? Można. Literackich noblistów z epizodem dyplomatycznych było zresztą kilku, a mianowicie Ivo Andrić (z Jugosławii), Saint-John Perse (z Francji), Miguel Angel Asturias (z Gwatemali), Pablo Neruda oraz Gabriela Mistral (z Chile), Octavio Paz (z Meksyku), no i nasz spiżowy już Czesław Miłosz.

Miłosza skaperowała do służby w dyplomacji władza peerelowska, ale drogę poetom na dyplomatycznych salonach przecierali przed wojną jego znakomici koledzy. Iwaszkiewicz jako dyplomata w Kopenhadze święcił triumfy, przyćmiewając towarzyską pozycją i rozległością kontaktów samego ambasadora i resztę zespołu. Ale już dla Gałczyńskiego praca w naszym konsulacie w Berlinie była porażką i rozczarowaniem.

Miłosz zaczął od konsulatu w Nowym Jorku już w 1945 r., potem był Waszyngton i Paryż. We Francji zresztą jego szefem, a polskim ambasadorem, był wtedy kolega z wileńskich „Żagarów” i Klubu Włóczęgów Jerzy Putrament. Najbardziej wpływowym z tamtego wileńskiego kręgu był niewątpliwie Stefan Jędrychowski. Reprezentował PKWN w Moskwie i Paryżu, potem trwał na szczytach władzy, był nawet wicepremierem, a po 1968 r. został szefem polskiej dyplomacji, kończył zaś karierę jako ambasador w Budapeszcie. On też pisał wiersze. Opublikował przed wojną m.in. „Strofy patrjotyczne” (a także „O, góry moje!” „Fatalizm”). Potem za kolaborację z Sowietami w latach wojny dostał podziemny wyrok śmierci, przed którym to wyrokiem skutecznie zbiegł. Do Moskwy.

Także po 1989 r. sięgano w naszej dyplomacji po poetów. Ernest Bryll wykorzystał ambasadorowanie w Dublinie do zacieśniania więzi między poezją irlandzką i polską, i, co zapisać mu należy na plus, pracy Ambasady nie zakłócał, powierzył jej losy wprawnemu dyplomacie zawodowemu, przyszłemu wiceministrowi spraw zagranicznych. Jerzy Kronhold był konsulem generalnym w Ostrawie, i to dwukrotnie, a jego pamięć pielęgnuję nie tylko z powodu wierszy (w sumie niedocenionych), ale i osobistego gestu, kiedy latem 1993 r. rzucił wszystko, aby pospieszyć mnie i mojej żonie z pomocą po wypadku na morawskich szosach.

Zaryzykuję jednak tezę, że nie za wiersze swoje poeci w wolnej Polsce do dyplomacji trafiali. Może poza jednym wyjątkiem.  W 2016 r. „poeta” (nazwisko z litości pomińmy) opublikował „Odę do Jarosława Kaczyńskiego”, o treści tyleż brawurowej, co żenująco podniosłej:

Niby zwycięski Chrobry wzmacniasz państwo nasze,
Ty, który od nowa polską godność wskrzeszasz,
Jak orzeł ponad skałą wzlatujesz i zawsze,
To Ty masz rację, Ty na pomoc spieszysz. (…)
     W kierunku mocarstwa od morza do morza,
     By wszystkie narody od Bałkanów po Bałtyk
     A nawet ptaki co krążą w przestworzach,
     Wielbiły Polskę i wielbiły jej wodza.
W czasach Tereya tak pisano tylko o Stalinie. Terey do pisania podniosłych wierszy w podobnej poetyce przed objęciem posady dyplomatycznej się nie przyznaje. On tak nie musiał pisać, aby dyplomatą zostać. A nasz rodzimy „poeta” w rok po opublikowaniu „Ody do Jarosława Kaczyńskiego” został ambasadorem RP w Kazachstanie. Związek między oboma faktami, według niego, nigdy nie zaistniał. „Jedzie mi tu czołg?” – zapytałby w reakcji Gustaw Jeleń, przykładając palec wskazujący do dolnej powieki oka.

Co spaja poezję z dyplomacją? Czy w ogóle cokolwiek?

Dyplomacja posługuje się dwoma odrębnymi, i to diametralnie, kodami komunikacyjnymi, stylistykami językowymi. Jeden kod reguluje sposób komunikowania się wewnątrz własnej służby dyplomatycznej. W wielu emeszetach opracowano bardzo rygorystyczne zasady redagowania szyfrogramów, clarisów, notatek. Także w polskim. Narzuca się autorom wymóg zwięzłości, ścisłości, precyzji, klarowności, zrozumiałości i oczywiście poprawności (czyli także unikania neologizmów i wszelkich przejawów licencji poetica). W szyfrogramach to już w ogóle zabrania się używania cytatów, wklejania tekstów integralnych, wzywa się do ograniczania ich treści do rzeczy pilnych i niejawnych. Wszędzie ma być faktograficznie, analitycznie, rzeczowo, czyli chłodno i bez emocji. A poezja to przecież emocje, metafory, niedopowiedzenia, wieloznaczności. Co tu gadać, poetyckie ciągoty mogą tylko przeszkadzać.

Ten bezbarwny, kołkowaty, mdły, niestrawny, ścierpły i frazesowaty styl korespondencji wewnętrznej Tereya odrzuca. „Spotkanie odbyło się w serdecznej atmosferze, pełnej wzajemnego zrozumienia, stało się jeszcze jednym dowodem zacieśnienia stosunków kulturalnych – Istvan odłożył pióro i westchnął głęboko, właśnie takich okrągłych, niewiele znaczących zdań oczekiwano w sprawozdaniach wszystkich MSZ-ów”. On, literat Istvan Terey, nie próbuje wszakże robić nic, aby ten drętwy, drewniany styl ożywić.

A byli tacy, którzy próbowali, przynajmniej w polskiej dyplomacji. Jeden wybitny literaturoznawca na urzędzie ambasadora w polskiej służbie dyplomatycznej odważył się był kiedyś nawet napisać szyfrogram w formie limeryku. Przynajmniej szyfrogramu pocżątek. Specyficzne metrum i układ rymów sprytnie schował pod ciągłym, niewersowym zapisem, pięknie wprowadził na wstępie miejsce i bohatera, potem zawiązał akcję, by doprowadzić do kulminacji i rozładować ją absurdalną konkluzją. I nikt na Szucha się chyba nie zorientował, bo wyrzutów z powodu frywolnego potraktowania poetyki szyfrogramu mu nie czyniono. Może dlatego, że w dalszym ciągu szyfrogramu ambasador pociągnął już zwykłym białym wierszem. Ale był to początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. W połowie lat pięćdziesiątych podobne junactwo byłoby zbyt ryzykanckie, a może nawet uznane by było za antyustrojowe. Nie dziwmy się Tereyowi, że nie próbuje.

Wyzwaniem wszakże każdego dyplomaty ślącego informacje do centrali jest jak zainteresować tekstem jak najbardziej wpływowe kręgi czytelników. Dyplomacja zawsze cierpiała na nadprodukcję informacji. Nikt nie ma czasu tego wszystkiego czytać. A im szczebel wyższy, tym czasu na czytanie mniej. I to wykładniczo. Najprostszym wybiegiem jest nadawanie słanym tekstom jak najwyższej klauzuli tajności. Im coś tajniejsze, tym bardziej wartościowe być musi. Sama klauzula ma intrygować. Ale z czasem i ten myk się zgrywa.

Naczalstwo z reguły czytało kiedyś nie więcej niż paragraf pierwszy i paragraf ostatni notatki. Sugerowałem więc współpracownikom, aby na dzień dobry zapowiedzieć w tekście treść sensacyjną, informację świeżą, tezę nieortodoksyjną i to podaną oryginalnie, zaczepnie, uwagę przykuwając. Ale to już wymaga nietuzinkowej, bardziej dziennikarskiej niż poetyckiej, wprawy.

Drugi kod komunikacyjny reguluje sposób rozmowy z partnerem obcym, zwłaszcza z dyplomatą obcego kraju. I tu otwiera się dla poezji przestrzeń nieskończona. Tu metafory, epifory, elipsy, niedopowiedzenia, przerzutnie, hiperbole, synekdochy, eufemizmy są nie tylko dopuszczalne, ale podkręcają efekt wypowiedzi, robią na rozmówcy wrażenie. Improwizując poetycko dyplomaci zaczynają wchodzić w konwersacyjne tango. I odtańczają słowne obroty, quesady, nożyczki, sentady, molinety, pasady, lustrady. Im mniej pewni są tez przez siebie prezentowanych, tym skorzej podkręcają wieloznaczną grę słów. Ze wzajemnością. Więc potem, przy biurku, głowią się nad zinterpretowaniem sygnałów odebranych od rozmówcy. Talent poety w tych zmaganiach jak znalazł. Tak w każdym razie wyglądał świat dyplomacji, kiedy do niego wkraczałem czterdzieści lat temu. Tak wyglądały igraszki dyplomatyczne w czasach zimnej wojny.

Ale jakiś czas temu świat dyplomacji został wystawiony na uderzenie zagonu biurokratycznego. Z każdym rokiem przybierała na sile inwazja biurokratów, sprawnych, rzeczowych i do tego jeszcze często naznaczonych syndromem ADHD. Zaczęli wypierać dyplomatów klasycznych, tych, którzy każde usłyszane zdanie z obcych ust odnotowywali, pytając odruchowo, a co też takiego „poeta miał na myśli”. Algorytmy zachowań biurokraty takich pytań nie przewidują. Nie przewidują też przestrzeni na improwizację. Aniśmy się obejrzeli, a konwersacje dyplomatyczne stały się rzeczową wymianą eltitisów (LTT – lines to take), czyli oficjalnych przekazów. Eltitisy są jednoznaczne, precyzyjne, niekiedy wręcz łopatologiczne. Można wykuć je na pamięć, albo zwyczajnie partnerowi odczytać. A jeśli centrala nie dosłała eltitisów w jakiejś sprawie, to nie ma o czym rozmawiać. Dyplomata robi z siebie stację przekaźnikową, a w jeszcze gorszym przypadku – jedynie odbiorczą.

Ja wiem, stara dyplomatyczna konwersacja potrafiła zmieniać się w grafomańskie dialogi, poezję częstochowskich rymów, bełkot. Nawet na szczytach dyplomacji. Józef Beck, który miał opinię rozmówcy twardego i lubiącego dominować, ponoć w języku francuskim wygłaszał często trudno zrozumiałe, zagadkowe frazy. Po polsku podobne frazy wygłaszał w delegacyjnych wojażach tylko nad ranem.

Ale bez tych elips, hiperboli i niedomówień dyplomacja już dyplomacją być przestaje.