Dyplomaci państw obozu socjalistycznego zarabiali niewiele. Wtedy w latach pięćdziesiątych było tego kilka setek dolarów co miesiąc i to na szczeblu radcy. Polski dyplomata nawet pod koniec ustroju jeśli kasował z tytułem radcy półtora tysiąca dolarów miesięcznie, był szczęśliwy. A im niżej w hierarchii, tym pensja była skromniejsza. Szaleć się za nią nie dawało. Mimo że pokus było bez liku. Lecz te kilkaset dolarów wymienione po czarnym kursie w ojczyźnie gwarantować mogło potem niezłą stopę życia przez kilka ładnych miesięcy. A cztery pełnorotacyjne lata na placówce pozwalały kupić po powrocie piękne mieszkanie, dom z ogrodem nawet oraz zachodni samochód. No może nie każdemu i nie zawsze. Ale warto było oszczędzać. Dyplomacja to była dochodowa elita ustroju.
Mania duszenia grosza stała się więc zawodową chorobą socjalistycznego dyplomaty. Nie było chodzenia do restauracji, nie było bywania na koncertach, w teatrach czy kinach. Było kupowanie w dyskontach, a i nierzadko w biedasklepach. Było nawet pieczenie własnego chleba (bo w połowie lat osiemdziesiątych w takiej Szwecji pół kilo chleba mogło kosztować i 10 dolarów), było nawet wędzenie własnej kiełbasy, pędzenie własnego alkoholu (w Arabii Saudyjskiej i innych krajach totalnej prohibicji), było hurtowe przerzucanie żywności z Polski (w bagażnikach samochodów, przedziałach pociągów), i w ogóle czego to nie było, byle odłożyć do skarpety jak najwięcej zielonego.
W Nowym Delhi po dziś dzień kupujemy u Kiszana, i choć osiedlowa Żabka przy Kiszanie wyglądałaby jak Harrods, to u Kiszana jest wszystko, a jak czegoś nie ma, to Kiszan z niepodrabialnym wdziękiem wytłumaczy nam, że tego akurat w ogóle nie potrzebujemy. Chyba że ze trzy razy poprosimy, wtedy Kiszan sprowadzi. Ale ponieważ jednak czegoś niedostępnego w Indiach potrzebujemy, to zapychamy walizki kabanosami, krakowską i parówkami wracając z urlopu w Polsce. Choć dziś liczyć się z groszem już tak nie musimy. Po prostu z pokolenia na pokolenie poprzechodziły nawyki.
Radca Terey wyłamuje się ze schematu. Żyje jak nie przymierzając zachodni dyplomata. Nie miał dla kogo oszczędzać? No miał przecież, w Budapeszcie czekała rodzina i stalinowską biedę pewno klepała. A Terey ani razu nie wspomina nawet mimochodem, że coś dla nich musi odłożyć, coś im przesłać. Dziecko we mgle? Gryncbuła? Kapcan? Może rzeczywiście wychodzi z niego w tym tak zwanym życiowym aspekcie cały poeta.
Koledzy z Ambasady to, w przeciwieństwie do Tereya, ludzie twardo stąpający po ziemi. Ot taki Lajosz Ferenz, I Sekretarz, już we wcześniejszym odcinku wspomniany. Przyszedł on do MSZ z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tereya to w żaden sposób do niego nie uprzedza. A Ferenz „unikał spotkań z kolegami: gdy wszyscy umawiali się po prostu na lody do Volgi, on również tam się pojawiał, ale przy innym stoliku spożywał lody w oczekiwaniu na interesujący kontakt, który nie pozostanie bez wpływu na rozpoznanie politycznej sytuacji w kraju urzędowania”. Charakterystyczna cecha ubioru: nosił panamę. „Takie same kapelusze noszą w ambasadzie radzieckiej, skojarzyło się Tereyowi”. Weź, czytelniku, i się nie domyśl aluzji, weź spróbuj i powiedz, że zupełnie się nie domyślasz, co Tereyowi się skojarzyło.
Dla Tereya, poza wszystkim, Ferenz to „ideał zaufanego urzędnika, który mimo ambicji, przez powściągliwą życzliwość i poczucie lojalności, nawet gdyby pozycja szefa została zachwiana, nie wyda żadnej z jego tajemnic, nie pozwoli sobie na dowcip czy plotkę, wie, że to wprawdzie mogłoby zjednać chwilową popularność, ale słuchającym chciwie rywalom posłużyć może jako maleńkie zastrzeżenie, przyhamować wstępowanie po urzędniczej hierarchii. Dla niego wiedzieć, znaczy – korygować zręcznie swoje postępowanie, nie popadając w zażyłość, jednych dyskretnie spychać, o względy drugich zabiegać”.
Judyta, sekretarka Ambasadora, ni to się Ferenza bała, ni to podziwiała: „Mówię ci, on zajdzie wysoko”.
Ferenz nie tylko oszczędza, on sobie dorabia. Bo kto wtedy w dyplomacji socjalistycznej sobie nie dorabiał. Dyplomaci cieszyli się zwolnieniami z cła, podatku od wartości dodanej i akcyzy. A te w przypadku zwłaszcza alkoholu i papierosów pozwalały im nabywać towary po cenach nie do przebicia. Istniały dla nich specjalne kanały zaopatrzenia. W miastach, gdzie swoją siedzibę miały biura ONZ, funkcjonowały olbrzymie dyplomatyczne supermarkety, a ceny obowiązywały w nich bezkonkurencyjne, i to na wszystko. Pamiętam, jak dwadzieścia pięć lat temu w Nairobi rzucono tam na półki rosyjską wódkę w cenie jednego dolara i dwudziestu centów za pół litra i rosyjskie piwo w cenie dziesięciu amerykańskich centów za puszkę. Cenyż to były brawurowo dumpingowe. Musiałem się dowiedzieć, skąd się wzięły. Podobno koncesjonariusze sklepu mieli układ z miejscową służbą celną i upłynniali w ten sposób jakąś kontrabandę. We Wiedniu UN Commissary znany wśród dyplomatów państw socjalistycznego bloku a to jako „Towarzysz Komisarz”, a to jako „muziej potrieblienija”, był jednym wielkim przygnębiającym ideologicznie dowodem wyższości ustroju ucisku klasowego nad ustrojem sprawiedliwości społecznej. Ceny uciśnięte były do maksimum, ale bynajmniej nie dla szerokich rzesz społecznych, lecz dla dyplomatycznej elity.
W każdej stolicy, nawet najbardziej zapyziałego państwa na krańcach wszechświata, istniały specjalne sklepy bądź firmy, które zaopatrywały dyplomatów w bezcłowe alkohole i papierosy. W wielu opłacało się nawet zamawiać je przez dyplomatyczne firmy wysyłkowe na czele z Justesenem. W polskich ambasadach działały tak zwane sklepy baltonowskie, gdzie sprzedawano naszym dyplomatom wódkę i papierosy, ale nie tylko. W sklepach tych obowiązywały limity. Spore, ale zawsze. Można pomyśleć, że z troski o zdrowie dla pracowników, ale chodziło też przecież w takiej Skandynawii o niezakłócanie stabilności cen na rynku miejscowym, gdzie alkohol można było wyceniać wręcz w kroplach. W 1986 r. na początku mojej przygody dyplomatycznej przyznano mi taki limit w sklepiku w Sztokholmie. Nie korzystałem z niego to prawda, ale pod koniec pobytu pojechałem, aby kupić jakąś butelkę i sztangę pall malli na prezenty do kraju. Okazało się, że limit mój został już wyczerpany, a wyczerpał go kierowca mojego szefa, i to w tajemnicy przede mną, a widywał mnie codziennie i to po kilka razy. Co z tym alkoholem robił? Dla ułatwienia dodam, że za środki zgromadzone z pracy w MSZ podobno wybudował dom sobie, wybudował synowi, wybudował córce. A we Wiedniu doszło nawet do zatrzymania polskiego urzędnika agendy ONZ, kiedy próbował upłynniać kartony marlboro na Mexico Platz, spontanicznym targowisku zdominowanym przez turystów handlowych z PRL-u.
W Nowym Delhi tani alkohol dyplomaci kupowali u Gupty. A Lajosz Ferenz monetyzował wartość jego dodaną całkiem ścichapęk. Wykorzystywał przy tym życiową niezaradność poety Tereya, jak kierowca w Sztokholmie moją abstynencję papierosowo-wódczaną.
Podchodzi zatem Ferenz do Tereya i pyta z głupia frant: „Dużo zamówiłeś skrzynek whisky u Gupty?”. I nie czekając na odpowiedź, bo zna ją a priori, prosi go, aby wziął na swoje konto jeden gros. Proszę państwa jeden gros to 144 butelki! Trzeba mieć wątrobę ze stali, aby ten gros zmęczyć. A Ferenz rżnie głupa: „Jestem tu dłużej od ciebie o całe dwa lata, mam mnóstwo znajomych…A każdy lubi brać”.
Nie mija dużo czasu, a Ferenz znowu: „Mógłbyś mi kupić dwa tuziny?” Terey nie musi nic robić, bo Ferenz mu mówi: „Podpisz tylko certyfikaty”. I tłumaczy bezczelnie: „Wszystkie obowiązki reprezentacyjne spadają na mnie i na żonę. Przy nowych celnych barierach alkohol staje się luksusem”.
A kiedy Gupta przywozi whisky, przywozi wszystkiego pół tuzina, ale w prezencie. I co robi? Oczywiście daje pieniądze Tereyowi, czyli „dyskretnie rozdętą zwitkiem banknotów wytłuszczoną kopertę”. Wyjaśnia Tereyowi: „Za whisky…nic pan nie płaci…podarunek od przyjaciela”. Terey słyszy od Ferenza: „Bierz, Istvan, jak dają”.
Ferenz próbuje rozbroić moralną czujność Istvana. Sam nie ma wyrzutów: „Że mam trochę smykałki do interesów? Przecież forsa pchała się sama”. Nalega na kolegę: „Bierz”. W kopercie było wszystkiego 500 rupii, czyli według ówczesnego oficjalnego kursu to jakieś 105 dolarów amerykańskich, co mierzone z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej byłoby dziś warte z 1200 dolarów, a jeśli wziąć pod uwagę ówczesny kurs czarnorynkowy, to już w ogóle suma staje się całkiem przyzwoita. Istvan się jednak broni, gardzi pieniędzmi, nie chce sobie zbryzgać sumienia: „We mnie nie będziesz miał wspólnika”. Ferenzowi puszczają nerwy. Grozi, szantażuje: „Tylko pamiętaj, że na zamówieniach jest twój podpis…więc uważaj…jeśli spróbujesz kąsać, mam sposób. Bajcsy będzie po mojej stronie..” I był.
A Tereyowi, jak już wiemy, udowodniono jednocześnie i alkoholizm, i rozpijanie personelu, i handel whisky. Ferenz wykręcił kota ogonem.
Ale alkohol i papierosy, to drobnica. W Nowym Delhi o grubszą stawkę grał Ambasador. Potrzebował jednak wsparcia w transferowaniu zachomikowanych pieniędzy za granicę. Podchodzi więc badawczo do Tereya: „Czy nie znacie kogoś, kto mógłby przerzucić trochę rupii do Colombo, wymienić na funty?” Bo przecież wprowadzono już ustawę o zakazie transferu rupii za granicę. Prosi więc Bajcsy o przysługę: „Oczywiście za godziwą opłatą”. Nie pytał o to Ferenza, bo „za gładki, za łatwo ustępuje”. Zapytał Tereya. Terey bezinteresownie wskazał możliwy kanał przerzutu. Znów pośrednio stał się wspólnikiem, mimo że nic z tego nie miał. A ostrzegano go:„Uważaj, żeby cie Koloman nie wyślizgał”. I wyślizgał.
Współpracownicy troskę Bajcsego o odkładanie pieniędzy rozumieją: „Jest u szczytu kariery, ministrem nie zostanie, jeszcze go gdzieś przesuną, wyślą, ale za parę lat koniec. Stan spoczynku dla niego gorszy niż śmierć”. Stał się w oczach otoczenia, jak wielu towarzyszy, podatny „na pokusę szybkich zarobków, wyszarpnąć, urwać dla siebie, zawlec do kąta, być niezależnym”.
Ambasador zawsze mógł przychomikować więcej. Jednym ze sposobów praktykowanych w minionych czasach było zapychanie prywatnej lodówki ambasadora przez organizowanie oficjalnych kolacji w jego rezydencji. Opowiadał mi o tym kolega, który jako charge d’affaires rozliczał wydatki byłego już ambasadora w ramach tzw. funduszu dyspozycyjnego, czyli wydatków na cele reprezentacyjne, organizowanie przyjęć, kolacji, lunchów. Wziął kolega rachunki za jedną tylko kolację i stwierdził, że goście na kolacji u ambasadora skonsumowali na głowę po pół kilo wołowiny bez kości, po kilo ziemniaków, po litrze mleka, po litrze coca-coli i po pół litrze whisky. Ile zużyli listków After Eight i ilu z nich po takiej kolacji doświadczyło eksplozji żywota (jak nie przymierzając w Sensie życia według Monty Pythona), dokumentacja nie precyzowała.
.
Ale ambasador Bajcsy wiedział, że kiedy trzeba, należy wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni, nie wolno zgrywać centusia. Rozbił on samochód – „jedynkę”, luzując za kółkiem kierowcę. Potrącił krowę i małego chłopca, co w przypadku zgłoszenia miejscowej policji mogło wywołać, mimo immunitetu, masę kłopotów. A i przed Centralą lepiej było fakt ten ukryć. Wydaje więc Bajcsy polecenie zatuszowania afery: „W tej sprawie nie będzie żadnych meldunków do kraju. Naprawa jest minimalna, wyklepać, polakierować, założyć nowe szkło”. I stać go było na wyłożenie własnych środków. Bo najważniejsze było tak nabijać kabzę, aby nie wzbudzać podejrzeń węgierskiego MSZ.
Tak, powtórzmy: alkohol, papierosy, fundusz reprezentacyjny to drobnica. Większy zarobek dawało choćby upłynnianie samochodów. Bo dyplomaci kupowali je bez cła, podatków i jeszcze z dodatkowymi upustami (jedna z marek oferowała niedawno specjalny upust w wysokości 2000 dolarów dla dyplomatów na funkcji ambasadora). A niektóre organizacje międzynarodowe niektórym swoim pracownikom stworzyły dyskretną możliwość zakupu samochodów po cenie fabrycznej, która średnio stanowi około 40 procent ceny w salonie.
Oczywiście państwa przyjmujące wprowadzały ograniczenia na zbyt tych samochodów. Niektóre państwa uciekają się do tak drastycznych ograniczeń, że sprzedaż samochodu na miejscowym rynku mało jest atrakcyjna. Ale niektóre, gdzie obowiązywała w przeszłości jedynie dwu czy trzyletnia karencja na sprzedaż, były onegdaj atrakcyjnym rynkiem. Przyjechałem kiedyś do jednej ze stolic w północnej Europie na początku lat dziewięćdziesiątych. A tam każdy polski dyplomata trzymał w garażu mercedesa, oczywiście w kolorze czarnym. Wyjeżdżał nim w niedzielę robić małe kółeczko po okolicy, aby auto przewietrzyć, cylindry pogrzać, łożyska rozruszać. I sprzedawał go po dwu latach ze symbolicznym przebiegiem na rynku zarabiając więcej niż kilkomiesięczna pensja. Przepisów żadnych nasi nie naruszali. Wszystko odbywało się zgodnie z prawem.
Ale zdarzają się desperaci, którzy mamieni łatwym pieniądzem prawo łamią. Najczęstsza pokusa korupcyjna wiąże się z wydawaniem wiz i innych dokumentów konsularnych. Terey nie wspomina, aby dotyczyła ona węgierskiej placówki w Nowym Delhi. Ale, jak wiemy, czarne owce zdarzały się w polskiej służbie. Jeden młody człowiek poszedł nawet za łapówki wizowe do wiezienia. No a teraz w kraju przez kilkanaście ostatnich miesięcy afera wizowa badana jest i przez NIK, i przez Sejm, a i Prokuraturę. Nasi konsulowie na wysuniętych placówkach byli poddawani naciskom, ale trzymali moralny i prawny fason.
Jak Istvan Terey – po prostu kryształ, smutna ofiara cwaniactwa kolegów.