Radca Terey się w pracy nudzi. Jakbyśmy go w polskim filmie oglądali: „Panie, nuda… nic się nie dzieje, proszę pana. Nic.”
Nuda była kiedyś wpisana w zawód dyplomaty, zwłaszcza pracującego na oddalonej placówce jak Ambasada w Nowym Delhi, zwłaszcza reprezentującego kraj nie prowadzący zbyt aktywnej polityki zagranicznej, kraj satelicki jak w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku Węgry. Pracownicy służb konsularnych, gwoli prawdy, nie nudzili się ani wtedy, ani dziś. Nie tylko ci bezpośrednio zaangażowani w obsługę klientów, a już w wydawanie wiz w szczególności. Ale pracownicy wydziałów politycznych, sekcji handlowo-ekonomicznych, attachatów obrony pasowali się z nudą na co dzień. Ich praca miała z reguły charakter akcyjny, jej roczny rytm wyznaczany był przez kalendarz wizyt, a rozkład jazdy ekip kurierskich w szczególności.
Istvan Terey doświadcza jak każdy kołowrotu przygotowań związanych z przyjazdem kurierów. Trzeba wtedy szykować na ostatnią chwilę notatki, pisma, a Ambasador w przypływie energii nanosi na teksty niekończące się poprawki, co tyle znaczy, że w owych czasach, w epoce analogowej, teksty te trzeba więc po kilka razy przepisywać, i to na starych, mechanicznych, zacinających się maszynach do pisania. Lecz ileż to razy w roku kurierzy zaglądali na oddalone placówki? Nie częściej niż raz na kwartał, a do Nowego Delhi wtedy może nawet raz na pół roku. Więc mitręga żadna. Wypatrywało się czasem tych kurierów jak jaskółek na wiosnę. Bo tak bezruch potrafił doskwierać.
Jeszcze większe urwanie głowy może wiązać się z przygotowaniem wizyt oficjalnych. Wprowadzają one szefa placówki w stan nadzwyczajnej nerwowości. To zrozumiałe – jeden mały błąd przy obsłudze wizyty może go kosztować karierę. A jego podwładnych dotknąć tym bardziej, niezawinionym rykoszetem, albo bezczelnie zawodowo wykończyć na zasadzie kozłów ofiarnych. Jeden z naszych wybitnych dyplomatów dostał urzędową naganę za to, że nie zapewnił podwózki samochodem jakiemuś VIP-owi, inny za podobne niedopatrzenie w ogóle wyleciał po prostu z placówki. I to nie za PRL-u, ale za wolnej Polski było.
Pod koniec lat pięćdziesiątych młody, wybitnie inteligentny dyplomata sowiecki na swojej pierwszej placówce w sowieckiej misji w Nowym Jorku otrzymał odpowiedzialne zadanie odegrania roli windziarza w budynku Stałego Przedstawicielstwa podczas wizyty na sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ ministra spraw zagranicznych ZSRR Andrieja Gromyki. No i przydarzył mu się prawdziwy pech. Minister wszedł do windy, on nacisnął guzik, ale winda odmówiła posłuszeństwa i ministra uwięziła. Nad karierą młodego dyplomaty zgromadziły się czarne chmury. Bo któż inny miałby za awarię windy odpowiadać? Nie Ambasador przecież. Nie Zawchoz, czyli kierownik administracyjny. Kariera młodego dyplomaty musiała zawisnąć na włosku. Takie były zasady. Ciężką pracą pecha swojego ów dyplomata przemógł i karierę po latach zrobił. Przygoda z windą ciągnęła się jednak za nim przez długie lata. I to tak namolnie, że wielu zachodnich dyplomatów podejrzewało, że zmyślono tę anegdotę, by tłumaczyć tak wolny awans piekielnie zdolnego dyplomaty, bo tak nieprawdopodobna była. W istocie za owych mrocznych czasów, nawet postalinowskich, w ustroju cały czas wszakże autorytarnym, drobny pech, niezawiniony błąd mógł wywrócić życie do góry nogami, także w przypadkach dyplomatów.
Terey za swojej bytności żadnej wizyty nie obsługuje. Stresu z tym związanego nie doświadcza.
Zabić nudę dyplomaty to było kiedyś wyzwanie. Dziś wymiar tego wyzwania może nie rozbudzać już wyobraźni, bo dziś nudę zabija się łatwo i podświadomie, głównie przed ekranem monitora. Klika się i skroluje, prowadzi niekończące się czaty o niczym, wysyła się bzdurne mejle mające uświadamiać szefom, że pracownik jest na miejscu i czuwa. A w centrali urządza się bezprzedmiotowe narady i call’e. Kiedyś takich możliwości pozorowania pracy nie było.
Jak mógł zabijać placówkową nudę Terey?
Mógł oddać się pasji turystycznej. Wielu dyplomatów tak czyni. Jeździ po kraju urzędowania gdzie się da, służbowo i prywatnie, zwiedza, co się da, a jeśli ma warunki, to wyleguje na plaży, uprawia górski i nizinny trekking, gra w golfa, jeździ na rowerze, na nartach. Jeden z kolegów dyplomatów tak się w golfie rozkochał, że wykupił członkostwo w klubie, grał niemal codziennie, doszedł do handicapu 4, mimo braku talentu i zaawansowanego wieku. Inny z kolei nasz ambasador w kraju nordyckim odkrył nagle w sobie i to w wieku przedemerytalnym pasję do biegówek narciarskich. Od grudnia do marca nie schodził z tras. Inny zaś kolega na placówce w USA postawił sobie za cel odwiedzenie w trakcie kadencji wszystkich pięćdziesięciu amerykańskich stanów i celu dopiął. Jeszcze inny chciał zaliczyć wszystkie parki narodowe w Kenii, Ugandzie i Tanzanii. Takim pasjonatom pobyt na placówce się nie dłuży.
Indie to kraj dość atrakcyjny pod względem turystycznym. Zabytków i krajobrazów starcza z naddatkiem na cztery lata kadencji. Ale Tereya to nie pociąga, jego – poetę, humanistę, estetę. Iluż to poetów starożytne ruiny inspirowały, także poetów polskich. Iwaszkiewicz czy Herbert bez pielgrzymowania do zabytków Italii byliby przecież o wiele ubożsi jako twórcy. Terey nie potrafi się zabytkami Indii zachwycić. Nawet zwiedzając Taj Mahal: „Doskonałość grobowca, kopuła podobna do obłuskanej cebuli i cztery szparagi minaretów, na tle nieba koloru farbki przypominały tani plakat AIR INDIA. Z nieskazitelnego piękna biła nuda.”
Zgoda, jest Taj Mahal kiczowaty, ale i kicz może inspirować. Poza tym są w Indiach miejsca, gdzie jednak nawet wymagającemu zachodniemu intelektualiście, może się zrodzić wzbogacająca refleksja. Tereyowi się rodzić nie chce. Nawet podróżujac do Koczin na południowy skrawek Indii, czyli przez cały prawie subkontynent, nie czyni żadnych obserwacji kulturowych, socjologicznych czy turystycznych. Po prostu podróżuje, bo musi. A i sam wypoczynek na plaży w Koczin traktuje jako w sumie wymuszony. Ważniejsze jest tam dla niego towarzystwo ukochanej kobiety niż sama destynacja. Jedyna rekreacyjna aktywność jaką uprawia, to gra w polo w delhijskim klubie. Ale i ją z czasem zaniedbuje, mimo że gra z wprawą, a na koniu jeździ wybornie.
Mógł Terey w ostateczności znaleźć sobie hobby bardziej statyczne. Jeden znajomy dyplomata na placówce w Azji zaczął na przykład kolekcjonować dywany. Musiał się więc odpowiednio podszkolić, książek trochę poczytać, ludzi posłuchać, kontaktów nabyć, ale w końcu całkiem interesujące egzemplarze nabył i podróżował z nimi na kolejne placówki, budząc niekłamaną zazdrość dywanową kolekcją w swoich rezydencjach odwiedzających go dyplomatów. A powszechnie znany polski dyplomata tak się rozkolekcjonował, że stworzył muzeum całe orientalnych eksponatów. Mój stary i dobry kolega z początku lat dziewięćdziesiątych, zasłużony a dziś już emerytowany dyplomata austriacki Franz Josef Kuglitsch na placówce w Brukseli nauczył się grać na wiolonczeli, w Waszyngtonie zajął się rzeźbiarstwem, a ambasadorując w Meksyku pobierał lekcje malarstwa u asystentki Diego Riviery. Ja nawet na grzebieniu przebywając na placówkach się grać nie nauczyłem. Hobby miałem tylko sportowe. Tereyowi też przychodzi na myśl znalezienie sobie hobby. I to właśnie w Agrze: „Zapchlone kino, jaszczurki na ekranie, jeden przyzwoity hotelowy bar, gdzie drą skórę z turystów…trzeba sobie znaleźć hobby…Ale po miesiącu ma dość , traci zapał. Zostaje praca…”
Niekoniecznie musiała być to praca w uczciwym rozumieniu. Wielu dyplomatów zamiast nudnych notatek służbowych pisze na placówce artykuły, książki, rozprawy doktorskie czy habilitacyjne. Ja też tak czyniłem. W latach 2007-2014 pracując w Strasburgu (najpierw jako ambasador RP, a potem jako szef dyrektoriatu w Sekretariacie Rady Europy) opublikowałem cztery książki i kilka artykułów. Ale pisałem je głównie w weekendy, w podróżach (w autobusie linii Strasburg-lotnisko we Frankfurcie, w samolotach, pociągach), co zresztą odbijało się na produkcie końcowym, bo gdybym teraz te książki pisał, pisałbym je staranniej, językowo ambitniej, strukturalnie ciekawiej, nawet jeśli myśli nowych nie byłbym w stanie żadnych dołożyć. Ale byłem zawsze wobec zwierzchników uczciwy i obowiązków służbowych nie chciałem w najmniejszym stopniu swoim pisarstwem pokątnym zaniedbywać. Pisałem dla siebie, bo czułem, że praca zawodowa mnie intelektualnie wyjawiała, ograniczała moje horyzonty, nie mobilizowała do wysiłku analitycznego. A stresu i obciążeń zawodowych było na tyle niewiele, że praca zupełnie mnie fizycznie i mentalnie nie mogła męczyć. Ale były okresy w moim życiorysie zawodowym, kiedy nic dla siebie napisać nie byłem w stanie. W latach 1986-1996 (negocjacje w Wiedniu i praca w OBWE), 2002-2005 (planistyka i wiceministrowanie w MSZ) czy w latach 2015-2019 (unijne ambasadorowanie w Erywaniu) jeśli cokolwiek pisałem, to z zawodowego obowiązku, z musu, i niewiele. Żadnego prywatnego projektu nie byłem w stanie zrealizować, mimo że pomysły miałem i miałem zamówienia. Po prostu praca zżerała całą moją energię. I zastanawiałem się, jak to jeden z moich poprzedników na funkcji ambasadora unijnego w Erywaniu mógł sobie spokojnie pracując tam napisać i obronić doktorat. Wiem, że on mógł. A ja nie mogłem i powiem szczerze: nie żałuję. Warto było wtedy oddawać całego siebie obowiązkom zawodowym.
A jeśli nawet ktoś do pisania ciągu nie ma, może przecież oddać się lekturom. Tyle beletrystyki, co na placówce w Nairobi, w całym życiu nie przeczytałem. Było zresztą czytanie naturalną czynnością, bo cóż innego można było robić godzinami leżąc przy basenie, odpoczywając po tenisie czy golfie. Tak się naczytałem, że zaraz po powrocie z placówki musiałem zafundować sobie okulary i to z niezłym plusem. Mądrzy ludzie ostrzegali mnie przecież, że czytanie szkodzi, bo wzrok psuje. Chyba że mi równikowe słońce oczy wypaliło – myślałem sobie. Ale okulista zbył moje podejrzenia krótkim: „PESEL dał Panu o sobie znać”.
Terey nie czyta. W każdym razie wrażeniami z lektur się nie dzieli.
No i nie pisze. Dopiero po miesiącach pobytu spowodował opublikowanie swojego wiersza. I „prawdziwe poruszenie wywołał jego wiersz w bombajskim „Indian Illustrated Weekly”. Terey sam go na angielski przetłumaczył. Ambasador, kiedy się tym dowiaduje ma pretensje, że Terey z nikim publikacji nie uzgodnił. No i wietrzy w publikacji prowokację. Uwagę jego skupiają zwroty: „liście z plamami krwi, łańcuchem skute brzegi”. Podejrzewa, że to poetycki komentarz Tereya do krwawej pacyfikacji powstania budapeszteńskiego. Terey dementuje. Zapowiada przezornie, że jeszcze jeden wiersz ukaże się w bengalskim miesięczniku literackim.
Nobilsta Seferis pisał swoje wiersze w chwilach wolnych przez cały okres dyplomatycznego zaangażowania. Powiadają, że kontakt z nowymi miejscami, nowe krajobrazy, nowe kontakty społeczne, nowe impulsy kulturowe, czego doświadczają dyplomaci, mogą dać poecie niewyczerpane źródło twórczej inspiracji, pobudzać nieustannie wyobraźnię. Nie w przypadku Tereya.
Próbuje sobie Terey wyobrazić literacką aktywność na emigracji. Bez przekonania. Przyznaje: „Oczywiście, mógłbym pisać po angielsku, ale zawsze byłoby to tłumaczenie z węgierskiego. Jestem skazany na ten język…to język małego narodu, że mnie odgradza od świata, ale jest mój…”
Popycha go do pisania kochanka. Terey zaczyna więc od przekładania swoich węgierskich wierszy, ale liczy na jej wsparcie: „Spróbuję sam przełożyć, ale musisz mi pomoc, przeczytać, spojrzeć niechętnym okiem redaktora”.
Trudno uciec od konkluzji, że praca dyplomaty Tereya twórczo wyjaławia. Indie i wszystkie okoliczności pobytu tam wpędzają go w twórczy kryzys.
Co więc mogło mu pozostawać? Jak w przypadku setek dyplomatów – zalewać nudę alkoholem i w nim topić smutki? Pobyty na placówce wpędziły wielu w nałóg. Także dyplomatyczne pobyty w Indiach. Znałem kiedyś, jeszcze za PRL-u, zdolnego analityka, bardzo błyskotliwego w konwersacji człowieka. Wyjechał z instytutu naukowego na placówkę do Nowego Delhi. Po dwóch latach wpadł, będąc na urlopie, do mojego pokoju na Szucha. Był już alkoholikiem nie do odratowania.
Inny kulturalny i mądry pracownik zapił się na śmierć i to, można powiedzieć, na moich oczach na jednej z placówek w Afryce. Kolega ze studiów na jednej z placówek w Azji dnia już nie mógł zacząć inaczej niż od alkoholowego kopa. I zmarł młodo od alkoholowej sepsy. Na posterunku.
Nie może więc dziwić, że Ambasador i Tereya podejrzewa o nałogowe spędzanie czasu przy szklaneczce whisky. Ale Terey pije wyłącznie towarzysko. Upijać się, nie upija. Ale też nie tworzy. Kwaśnieje z każdym dniem.