W Ambasadzie atmosfera panowała szambiasta. Ambasador – despota, krętacz, szuja i narcyz. Złośliwi powiedzieliby: jak od sztancy. Bo po prawdzie i ja o wielu takich się nasłuchałem, ale nie na każdego szefa młodzi dyplomaci narzekają. Są tacy, których lubią, a co najmniej szanują, od których się uczą (tu niech mi wolno będzie mrugnąć znacząco okiem). Są szefowie i szefowie. Jak wszędzie. W dyplomacji ryzyko psychopatycznych odchyłów w osobowości szefa jest duże, bo to zawód przyciągający jednostki o opasłym ego.
Tam w Nowym Delhi istotnie nie poszczęściło się Istvanowi z szefem. Koloman Bajcsy jest postacią jednoznacznie odpychająca. Nawet jeśli „na placówce usiłował pozyskać pracowników, okazać im niekiedy ojcowską troskę, wypytywał o zdrowie żon i dzieci”. To dla picu przecież było.
Odpychała już sama aparycja. „Ambasador przywitał radcę dźwignąwszy opasły podbródek. Rosły, ciężkawy, z małymi oczkami i rzadkimi, siwiejącymi włosami, które mu się nieco stroszyły na przedziałku, sprawiał wrażenie mocnego człowieka”. „Twarz jego porowata, jak z sera przyprószonego bydlęcą solą, nad pięścią zgarnięta fałda obrzękłego policzka”. „Ciemne oczy podpuchnięte z bezsenności”. „Rzednące czarne włosy poprzerastały siwymi, które sztywno się strosząc bielały jak porost na uschłej gałęzi”. „W głosie brzmiało rozleniwienie płynące z poczucia własnej godności i siły, która mogła służyć do niszczenia opornych”. Pięć zdań, które mówi wszystko.
Gusta też miał raczej prowincjonalne. Nosił „lekkie i przewiewne ubranie z czarnej alpaki, od dawna zapomniane w Europie, tu uchodziło jeszcze za wykwintne”. A pod koniec ich wzajemnej relacji Terey w opisie szefa już się nie certoli: „Ambasador wydał mu się wiejskim kowalem, starym cyganem, którego przebrano w jasnoniebieski, czesuczowy garnitur, ale zapomniano wcześniej wykąpać, jego palce smoliły, zostawiały ślady kopcia na białym kołnierzyku, rozśmieszyło go porównanie, choć wiedział, że to sadza z fajki, którą odruchowo ubija palcami”.
Do dyplomacji trafił Bajcsy z nomenklaturowej konieczności. Kierował wcześniej wielkimi zakładami im. Stalina. Musiał odejść, bo „jestem człowiekiem twardej ręki, a miałem ich więcej niż moje dwie, własne, więc trzeba było zejść trochę ludziom z oczu… Sami wiecie, że u nas nie wystarczy krzyknąć, żeby zaprzęg ruszył, trzeba sięgnąć i po bat.” Czyli musiał swoimi metodami zarządzania podpaść na tyle, że partia postanowiła zabrać go z oczu ludu pracującego. Pierwsze, co przyszło do głowy decydentom, było wysłanie go za granicę. Odruch bezwarunkowy.
Partia rzucając go na odcinek dyplomacji dawała sobie czas na ostateczną decyzję co z nim robić. Nie zawsze ambasadorska posada oznaczała definitywny kres kariery kierowniczej. Stanisław Kociołek, w młodości piekielnie zdolny i inteligentny, bo i sam Hochfeld proponował mu asystenturę, poszedł w komunistyczny aparat, a na trwale został ustygmatyzowany za niesławną rolę w wydarzeniach grudniowych w 1970 r. Potem kilka zdrowych lat przesiedział na ambasadorskiej posadzie w Brukseli, po czym został w 1980 r. przez PZPR politycznie reaktywowany. Ale już w stanie wojennym posłano go na placówkę do Moskwy, choć bynajmniej nie była to misja emerycka lecz całkiem polityczna. Po Moskwie wszakże ponownego come back już nie było. Jego ambasadorowanie tam zbiegło się akurat z moimi studiami doktoranckimi. Utrwalił mi się jego obraz przechadzającego się z zaufanymi współpracownikami po wewnętrznym patio Ambasady, nawet w kreszczeńskie mrozy. Nie wierzył w szczelność ścian budynku? O zainstalowaniu w Ambasadzie klatki Faradaya dla szczerych rozmów nikomu by przecież wtedy do głowy nie przyszło. Przed Wielkim Bratem nie było tajemnic. Kociołek miał?
Istvan patrzył na Ambasadora z odruchem politowania: „zmęczony stary człowiek, tylko źrenica ciemna, pełna życia, nakazywała wstrzymać się z objawami współczucia, bo to może być źle przyjęte, jak posądzenie o przedwczesną słabość”. „Nie jest stary, tylko zużyty, wypalony. Zdarł się w walce”. A musiał mieć wszystkiego 54, 55 lat. Kończyli się wtedy ludzie wcześnie.
Ambasador traktował zespół w sposób bezwzględny. Przede wszystkim egzekwował sadystycznie dyscyplinę, wyrzucał z siebie nieprzewidywalne polecenia i nieprzewidywalnie je zmieniał. Nie ma się co dziwić – był to najprostszy sposób uświadamiania pracownikom jego absolutystycznej władzy. Kryterium zdrowego rozsądku nie miało w tym przypadku żadnego zastosowania.
Każda nieobecność Ambasadora na placówce dawała pracownikom chwilę oddechu, odprężenia. Nawet kiedy jechał na na dwa tylko dni do Simli, bo „ten wyjazd oznaczał i dla nich początek wakacji, a w każdym razie poluzowanie twardo przestrzeganych godzin pracy, odsiadywania nad papierami, celebry urzędowania”.
„Przed samym wyjazdem ambasador zdradzał niezwykłą aktywność, wydawał rozporządzenia, wzywał na rozmowy, polecał do wykonania sprawy, które mogły i tydzień jeszcze dojrzewać w kartotekach. Wydawało się, że chciałby pracowników zatrudnić i na całą noc, do rana, do godziny swego powrotu. Sądził, zresztą nie bez słuszności, że z chwilą, gdy przekracza próg ambasady, udając się do domu, cały aparat ulega rozprzężeniu, właściwie przestaje istnieć”. Mógł tylko wciskać im tłumaczenia, w które pewno i sam nie wierzył: „Ja wiem, że na mnie za plecami narzekacie, ale samiście się przekonali, że beze mnie jest gorzej. Lepiej już, jak ja wezmę kierowanie na swoje barki i sumienie”.
A personel nie śmiał opuszczać biura przed ambasadorem. „Jednak nie wypadało bez wyraźniego powodu odjechać przed ambasadorem. Stary tego nie lubił. „Póki jestem, wszyscy muszą być na podorędziu…” Kiedyś w pewnym azjatyckim MSZ pokazywano mi trzy lampki zamontowane wysoko na ścianie w pokoju pracowników wydziału. Każda paląca się lampka oznaczała obecność w pracy kolejnego przełożonego w hierarchii sluzbowej Dopiero kiedy zgasły wszystkie lampki, mógł szeregowy pracownik pójść do domu.
Ambasador Bajcsy całe szczęście nie lubił wyrabiać nadgodzin. Całkiem przeciwnie.
Ale „co Bajcsy robił w godzinach popołudniowych, trudno było ustalić”. I Sekretarz Ferenz podejrzewał, że zajmował się pracą naukową, co domysłem było zgoła perwersyjnym. Chyba bliższa prawdy była sekretarka Judyta, która twierdziła, że po prostu rozwiązywał krzyżówki. Znałem dwóch takich ambasadorów, którzy uciekali po lunchu do rezydencji i w amoku jakimś samotniczym wypełniali sobie czas krzyżówkami lub sudoku w wydaniach książeczkowych.
Ambasador chciał o swoich pracownikach wiedzieć wszystko. Pocieszał, że „każdy Hindus musi składać raporty o nas”. Więc dlaczego on miałby wiedzieć o swoich pracownikach mniej niż służby indyjskie. Jak gąbka chłonął plotki. Posuwał się wręcz do tego, że czytał prywatną korespondencję pracowników przewożoną w poczcie kurierskiej. Ja sam kiedyś przyłapałem ambasadora, który przeglądał ankietę bezpieczeństwa swojego pracownika, którą miał przesłać kurierem do kraju, a której podglądać nie miał prawa. Tłumaczył mi, że on tylko sprawdzał, czy liczba stron się zgadza. Ale nawet liczba stron to nie był jego interes.
Zastanawia się Terey, kiedy szef przechwycił listy do niego adresowane: „Czy ambasadorowi zależało na kontrolowaniu korespondencji? A może przypiął je jako załączniki w aktach personalnych?”
Powiedzieć że Bajcsy był w kontaktach z podwładnymi szorstki, to nic nie powiedzieć. Nie przeklinał wprawdzie, nie używał wobec pracowników określeń obelżywych, ale bywał chamski i przemocowy, i doskonale zdawał sobie sprawę z tego. Bajcsy więc wyprzedza pretensje: „Może bywam czasem przykry, Terey… ale pamiętajcie, że jestem tu na prawach kapitana statku, bo ambasada jest jak mały statek na obcych, niebezpiecznych wodach, prawda?” Terey mu na to odpowiada: „Tylko, że jak się wysiądzie, zapewniam was, ambasadorze, człowiek nie utonie”. Czym doprowadza Bajcsy’ego do szału: „Co powiedzieliście? Uważacie, że tu w każdej chwili można wysiąść?”
Na małych, oddalonych placówkach w czasach PRL-u syndrom łodzi podwodnej był nagminną dolegliwością. Kolektyw Ambasady zamykał się w sobie. Ludzie nie znali języka, bali się kontaktów, zwłaszcza z obywatelami państw zachodnich, w korpusie się nie fraternizowali. Godziny, dni, miesiące, lata spędzali ze sobą w małym gronie. Ocierali się o siebie do skóry zdarcia. Wielkie zażyłości przeradzały się w dozgonne zapiekłości, pojawiała się zawiść, totalnie bezinteresowna. Maleńki spór urastał do wojny towarzyskiej.
Tu jeszcze mamy do czynienia z sytuacją, kiedy trzy kluczowe stanowiska w Ambasadzie, czyli Ambasadora, Radcy i I Sekretarza sprawują osoby o pozaemeszetowskiej proweniencji. One mogą sobie pozwolić na darcie kotów, bo po placówce prawdopodobnie rozejdą się do swoich spraw i firm. Ludzie z MSZ-tu na udry między sobą z reguły nie chodzą, bo wiedzą, że los może im różne figle w przyszłości popłatać, może ich znów ze sobą zetknąć w innym układzie hierarchicznym, może uzależnić wzajemnie od wsparcia.
Ale, co by nie mówić, to Ambasador z reguły przesądza o atmosferze na placówce. Chociaż czasem nawet jedna i to bynajmniej niezbyt urzędowo istotna osoba może mu atmosferę na placówce rozłożyć. Czasem może być to nawet jego własna żona (mąż). Ambasador może oczywiście próbować sobie zespół dobierać (a i żonę) do placówki. W niektórych służbach dyplomatycznych może mieć nawet pewien wpływ na obsadę placówki. W innych nie ma żadnego. W większości może mieć wpływ nieformalny, poprzez kontakty osobiste u kadrowych decydentów. Tu Ambasador wpływu nie miał żadnego, co okolicznością łagodzącą nie jest żadną.
W opisywanej sytuacji sprawa jest jasna: odpowiedzialność za rozkład kolektywu ponosił Ambasador. Dziś można by zaserwować personelowi, z kierownikiem włącznie, team building. Można narzucić obowiązkową mediację. A tak, wtedy, relacje psuły się kaskadowo, a Ambasador mógł z personelem robić, co chciał.
Żona pogłębiała tylko frustrację Ambasadora. Ambasadorową żony dyplomatów z kręgu anglosaskiego nazywały przekupką. „Cierpiała na chroniczne bóle głowy”, krążyła „z oczami zapuchniętymi od skrywanego płaczu”. Bajcsy tłumaczył: „Indie jej szkodzą, upały, jedzenie, nawet zapach floksów, które kazała wykosić przed domem”. „Ona jest chora bez babskiej roboty. Żali się na Indie i namawia mnie do powrotu”. Więc w rezydencji sprzężenie zwrotne musiało iskrzyć i się przegrzewać. Wracał Ambasador następnego ranka do pracy z nową porcją negatywnej energii.
I uprawiał Ambasador mobbing na całego. Wtedy było to słowo nieznane. I bardzo późno przedarło się do dyplomacji, także polskiej. No bo dyplomacja to przecież służba. No może nie aż taka jak wojsko czy policja, ale czy kiedy sierżant drze się na rekruta podczas unitarki, to uprawia jakiś zamierzony mobbing? Element to kulturowy szkolenia. Służb mundurowych Kodeks Pracy niby nie dotyczy. Dyplomacja służbą mundurową nie jest, ale przez lata przejmowała zachowania tych służb w relacjach z podwładnymi. Nie tylko w latach PRL-u.
Co mógł wtedy zrobić pracownik w starciu z takim Bajcsy’m? Tylko się z placówki odwołać. Dziś może uruchomić specjalną procedurę antymobbingową, szukać sprawiedliwości w sądzie. Większość jednak godzi się na pomiatanie. Dlaczego? Bo odwołania się boi. Ale o syndromie odwołania potem.
Ambasadorowi nie było bynajmniej wszystko jedno, jak był postrzegany, zwłaszcza przez zwierzchnictwo w Budapeszcie. Ambicji karierowych na kołku nie zawiesił. Może nawet wciąż chciał grać w pierwszym zespole, wejść na polityczne boisko z ławki rezerwowych, na której chwilowo posadzono go posyłając na placówkę do Nowego Delhi. A przynajmniej nie chciał, aby wyjazd do Indii był początkiem równi pochyłej. Bez dwóch zdań. „Wywalczywszy stanowisko ambasadora, w poważnym kraju, w strefie funtowej, pracował skrzętnie nad umacnianiem swojej pozycji politycznej. Chciał zostać zaliczony między tych, którzy nie schodzą niżej, mogą być przesunięci jedynie na inną placówkę, znają swoje przywileje i wiedzą, że prawdziwą przyjemnością jest reprezentować komunizm, ojczyznę na dorobku, w kraju kapitalistycznym, zasobnym i ustabilizowanym”.
Zmiany we władzach komunistycznych w Budapeszcie w 1956 r. jego ambicji nie zburzyły: „mnie już nie można ruszyć, bo nawet już nie wypada…jakby Bajcsego … a dlaczego nie resztę. …Chcę być wiceministrem, to będę. Zechcę odpocząć, to pojadę do małego, wygodnego kraju, do takiej Holandii i przeczekam. Mnie niżej nie zepchną. Na emeryturę mnie nie spławią. Nie dam się żywcem pogrzebać”.
Jak wielu ówczesnych aparatczyków krył się z aspiracjami i krygował, wrogów zaś „uspokajał opowiadając o chorobie serca, zwodząc nadzieją rychłego zawału…”
Czuć pewnie w siodle się jednak nie czuł. A kiedy w Budapeszcie dojdzie do przesilenia, jego nerwowość przekroczy znane wcześniej granice. Widział zagrożenie w bezpośrednim otoczeniu. A siłą przyzwyczajenia chciał neutralizować zagrożenie niszcząc ludzi. „Na swej drodze Bajcsy niejednego przejechał, zmiażdżył bez auta, wykorzystując znajomości, stanowisko, swoją przeszłość, nie miał wahań, spychał, łamał ludzi. Teraz zbliża się godzina”. Stalinowskie represje tłumaczył: „Władza zawsze wymaga ofiar, a rządzenie nie jest zabawą towarzyską, tylko gwałtem…” „Każda władza ma swoje odpady”. Sam odpowiedzialności za błędy starej władzy nie czuł: „Ja siedziałem”. Musiał się jednak wściec, kiedy Terey wyrzucił mu: „Wyście lubili twardy kurs. Przez takich jak wy był Budapeszt”.
Upodobał sobie Tereya dla rozładowywania własnych lęków. Biedny poeta wyznaczony został na dyżurną ofiarę. „Wy mi nie próbujcie skakać na plecy, Terey…Nie takich jak wy umiałem usadzić, aż przeklinali godzinę, w której myśl o wojowaniu ze mną w głowie im się zalęgła”. „Ja was, Terey, nawet lubiłem i mówiłem jak równy z równym, a widzę, że wam się we łbie przewraca. Dobrze pomyślcie, nim coś zrobicie, żebyście gorzko nie żałowali”.
Słyszeliście podbne tyrady i wy? Znacie? Tak? No to posłuchajcie. A na do widzenia usłyszycie: „Idźcie do diabła…Nie znoszę durni”.
Jeśli Ambasador posuwa się do tak otwartych ataków, znaczy to, że jego inteligencja emocjonalna spadła do poziomu debilnego. Z reguły atakują kierownicy placówek cichaczem, skrycie, cynicznie, chcąc atakowanego zaskoczyć, chcąc uniemożliwić mu zidentyfikowanie źródła ataku. A tu w przypadku rozprawy z Tereyem Bajcsy nie potrafi się kryć. Wpada w histerię.
Paradoksalnie rozczarowanie Tereyem mogło wynikać z tego, że Radca nie okazywał Ambasadorowi zrozumienia z powodu zmagań Ambasadora z własnym ego na dyplomatycznej odstawce. „Bajcsy zdawał się od Tereya domagać litości”. Drażniła Bajcsego inność Tereya, ale do czerwoności rozpalała hardość Radcy, jego wyzywający opór wobec mobbingu praktykowanego przez Szefa. Miał odwagę Terey powiedzieć Ambasadorowi, kiedy sprawy zaszły już daleko: „Możecie na mnie nakrzyczeć, poza tym nic. I odesłać do kraju. A tam w ministerstwie też były zmiany. Myślicie, że was tak kochają, ambasadorze, powiecie słowo, a wszyscy zaraz na kolana…Nie te czasy”. „Ja i poza ambasadą mam jakąś wartość”.
Bajcsy mógł na to puścić pełen rezygnacji komentarz: ”Ja już was nie trawię, Terey”, i idiotyczne groźby: „Ja jeszcze nie napisałem opinii”. A potem już tylko chlapać żółcią: „Zgniotę was, Terey”.
I doprowadził Bajcsy do odwołania Tereya. Ambasadorowa tłumaczyła to Tereyowi tak: „Przyszła instrukcja, żeby po cichu oczyścić placówkę z niepewnego elementu. Nie on pana wyznaczył, kolektyw zadecydował. Mąż mówił, że panu nie zrobi krzywdy. Przecież musiał być ostrożny”. „Nikt nie wierzył, że pan wróci. Gdyby pan nie wyjeżdżał, wszystko potoczyłoby się inaczej”. Według Ambasadorowej mąż był już bezsilny: „Dokąd miał partię za sobą, wiedział, do kogo trafić i jak przemawiać, zawsze swoje przeprowadził”.
Sam Bajcsy rozwijał te wersję, że to nie on, lecz koledzy pogrążyli Tereya; „Chcecie wiedzieć, co wam zarzucali towarzysze? …Po pierwsze, mało pracujecie, jesteście leń…Wam tylko baby w głowie, wycieczki, zabawy. Nikt oprócz was nie należy do klubu, jesteście snobem…popadacie w zażyłość z kapitalistami…A wasza podejrzana ciekawość… Przyłapałem was w pokoju szyfranta, dokąd nie wolno wchodzić. A te dziwne wymówki, opukiwanie ludzi, szukanie w nich słabych miejsc; kto rozpijał personel? Daliście woźnemu sześć butelek…”
I to wystarczało, aby domagać się odwołania Radcy. Niekiedy wystarczało wtedy, w tamtych czasach, nawet mniej.
Choć w głowie się nie mieści, żeby można było odwołac kogoś w jego imieniu na jego własne żądanie nie pytając go o zdanie, a nawet wbrew jego woli: „Ja tylko poprosiłem, żeby was odwołano…na wasze żądanie, że macie dosyć rozłąki z rodziną”.
Ale Ambasadorowi bynajmniej się nie upiekło. Zostaje odwołany. I to razem prawie równocześnie z Istvanem. Tak pocieszającego obrotu spraw w realnym życiu dyplomatycznym raczej się nie spotyka. Ja znam tylko jedną podobną historię.
A odwołanemu Ambasadorowi szykują złośliwą zemstę upokarzani wcześniej pracownicy. Przede wszystkim Szyfrant. Depeszę z odwołaniem podsunie Ambasadorowi pod wieczór: „całe noce kazał warować. Maszynę się lepiej traktuje. Teraz ja mu tę noc zabiorę, wyrwę poduszkę spod głowy…On już dziś nie zaśnie”. Ale w karmę, mimo pobytu w Indiach, nie nauczył się wierzyć: „Jak go od cycka odstawią, zobaczy pan, zacznie pluć na Węgry i socjalizm mu zaraz obrzydnie…zrobi się chory, wyprosi leczenie w Szwajcarii, gdzie lokował pieniążki, i przy nich zdrowie odzyska”.
To prawda. Wielu takich Bajcsych lądowało (i ląduje nadal) na cztery łapy. Macie świeżutki przykład: dyplomatołek, który niedawno jeszcze upokarzał znakomitych dyplomatów, łamał kariery, także młodym, promował miernoty, a co najgorsze wystawił resort na wielomilionowe wydatki bez pokrycia w budżecie, paraduje sobie po korytarzach ministerstwa w aureoli męczennika.