Doktryna równego dystansu, czyli gdzie Scylla, a gdzie Charybda

W polskiej historii dyplomacji doktryna równego dystansu (równowagi) w kanonicznej niemal postaci identyfikowana jest z polityką II RP w latach trzydziestych XX wieku. To Józef Piłsudski na początku lat trzydziestych zadekretował imperatyw polityki równowagi w stosunkach Polski z Niemcami i Rosją (ZSRR). Doktryna ta stała się jednym z trzech filarów polityki zagranicznej Polski. Pierwszym był niewątpliwie sojusz z Francją (a także z Wielką Brytanią), a dopełniającym (trzecim) filarem stało się szukanie dwustronnych powiązań z innymi partnerami przy sceptycyzmie wobec roli Ligi Narodów i koncepcji zbiorowego bezpieczeństwa.

Pierwsze lata po uzyskaniu niepodległości Polska w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa – i z konieczności, i z wyboru – zdała się całkowicie na Francję, jej gwarancje, życzliwość, zrozumienie polskich interesów i pomoc wojskową w budowaniu suwerenności, wytyczaniu granic na Wschodzie i obronie kraju (m.in. w wojnie z Rosją sowiecką w latach 1919-1921). Francuski przechył w polskiej polityce zagranicznej wzbudził krytyczną refleksję po paktach lokarneńskich z 1925 r. Locarno zrelatywizowało bezpieczeństwo Polski w stosunku do zachodnich partnerów, rozbiło Europę na dwie strefy bezpieczeństwa (lepszego i gorszego). Traktaty gwarantowały nienaruszalność granicy niemiecko-francuskiej i niemiecko-belgijskiej, pozostawiały wszakże otwartą sprawę granic Niemiec na Wschodzie. Polsko-francuski pakt gwarancyjny, który miał łagodzić polskie obawy po Locarno, został wpisany w ramy wielostronnej procedury Ligi Narodów. Francja mogła przyjść Polsce z pomocą, ale casus foederis wymagał już stempla Ligi Narodów.

Piłsudski nie widział z tego powodu bezpośrednich zmartwień. Lata 1926-1931 nazywał „zaciszem pięcioletnim”. Uważał, że zarówno ZSRR, jak i Niemcy nie będą zdolne do ofensywnych działań zbrojnych wobec Polski przez co najmniej dekadę. Nie wierzył jednocześnie we francuskie deklaracje powstrzymania Niemiec przed wrogimi wobec Polski działaniami. Nie wzbudził w Warszawie większego szoku (choć nie kryto niezadowolenia) fakt, że Francja wycofując się militarnie z Nadrenii w 1929 r. nie uznała za stosowne skonsultować się w tej sprawie z Polską. A już minister spraw zagranicznych Józef Beck po objęciu stanowiska w 1932 r., którego to Becka Francuzi nie darzyli sympatią (delikatnie rzecz ujmując i uwzględniwszy, że Beck jako nasz attache wojskowy opuścił Francję w 1924 r. po dość krótkim pobycie w niezbyt życzliwej atmosferze pełnej niepochlebnych mu plotek), z widoczną rezerwą patrzył na politykę francuską.

Locarno i przystąpienie Niemiec do Ligi Narodów wprowadziło chwilowe zakłócenia do współpracy sowiecko-niemieckiej, której strategicznym wspólnym celem od Rapallo było rozmontowanie „systemu wersalskiego”. I mimo sowieckich wobec Berlina rekryminacji, że Niemcy poszły na ustępstwa w Locarno, spoiwem pozostawała dla obu państw „kwestia polska”, czyli obopólne dążenie do rewizji polskich granic na wschodzie i na zachodzie, w myśl niemieckiej koncepcji „wtłoczenia Polski w etnograficzne granice” (przejęcie przez Niemcy Górnego Śląska i „korytarza” z Gdańskiem, a przez ZSRR polskich kresów na wschód od linii Curzona, czyli na wschód od Bugu). Polskie elity nie dostrzegały egzystencjalnych dla Polski skutków wspólnoty sowiecko-niemieckich interesów, a nawet jeśli dostrzegały, to przeceniały naszą zdolność do poradzenia sobie z tym wyzwaniem. Można było krzywić się na Francję, można było czuć uraz do Wielkiej Brytanii, ale bez ciągłej i usilnej pracy z nimi polska polityka bezpieczeństwa zawisała w próżni.

Politykę równowagi umożliwiło odejście przez Niemcy po zdobyciu władzy przez Hitlera w 1933 r. od ścisłej współpracy z ZSRR. Gdzie jak gdzie, ale na Kremlu „Mein Kampf” przeczytano dokładnie (i to po rosyjsku) i Sowieci Niemcom nie mogli już tak ufać, jak za Republiki Weimarskiej. W innych stolicach, w tym i w Warszawie, programu z „Mein Kampf” tak poważnie nie potraktowano. Wmawiano sobie w Warszawie, że hitleryzm oczyszcza politykę niemiecką od prusackiego antypolonizmu, który naznaczał kurs Republiki Weimarskiej wobec Polski (i traktowanie Polski jako Saisonstaat).

Istotnie zarzucono w Berlinie otwarcie konfrontacyjne działania wobec Polski, prowadzone za „Weimaru”. Wyciszono antypolską propagandę. W 1934 r. Niemcy podpisały z Polską protokół o zakończeniu wojny gospodarczej, którą Niemcy rozpętały w 1925 r. blokując import śląskiego węgla i eskalując restrykcje celne. Hitler mamił deklaracjami o konieczności przełamania odwiecznej wrogości między Niemcami a Polską, a Piłsudskiego nazywał wielkim patriotą i mężem stanu.

Dorobkiem polityki równowagi był układ o nieagresji z ZSRR zawarty w 1932 r. i deklaracja o niestosowaniu przemocy przyjęta przez Polskę i Niemcy w 1934 r. Założeniem polityki stało się więc posiadanie symetrycznych niemalże gwarancji zapobiegających agresji ze Wschodu i Zachodu, i nie podejmowanie współpracy z jednym z partnerów przeciwko drugiemu. Nie chciała iść Polska z Niemcami przeciw ZSRR (do czego zachęcał Hitler), ani tworzyć z ZSRR proponowanego w Paryżu bloku asekurującego Francję. Skrytykowaliśmy więc zasadniczo ideę paktu czterech – Włoch, Francji, Niemiec, Wlk. Brytanii (z 1933 r.), ale także francusko-sowiecką ideę paktu wschodniego (z 1934 r.). Oba zresztą pomysły nie weszły w życie. Chociaż polska rekuza nie była w tym decydująca.

Beck tłumaczył w 1935 r. konieczność polityki równowagi tym, że przechylenie polskiej polityki w stronę Sowietów (jak chcieliby Francuzi) doprowadziłoby do konfliktu na granicy zachodniej, i odwrotnie – przechył w stronę Niemiec wywołałby starcie na granicy wschodniej.

Polityka równowagi nie była wszakże polityką równego dystansu. Nie była też wizją strategiczną, lecz rozwiązaniem doraźnym. Nie była też niestety traktowana przez partnerów (i Niemcy, i ZSRR) zgodnie z naszymi intencjami.

Równy dystans nie był zatem w istocie równy. Piłsudski uznawał, że zagrożenie ze strony ZSRR było o wiele znaczniejsze. Jak twierdził: „Jeśli nasz sejsmograf zatrzęsie się, to ze strony Rosji”. W 1934 r. powiadał, że mieliśmy wtedy z Niemcami spokój na cztery lata (i się zasadniczo nie pomylił). Beck podążył tym torem myślenia, także po śmierci Marszałka. Był zresztą potem krytykowany za zbytnią naiwność w relacjach z Niemcami. A Hitlera nazywał ledwo krzykaczem, którego Zachód, jeśli trzeba, przywoła do porządku. Co ciekawe, nasi generałowie ze Sztabu Generalnego z czasem coraz bardziej skłaniali się ku temu, że jednak zagrożenie ze strony Niemiec było bardziej nieuchronne i poważniejsze.

Była polska polityka równowagi polityką doraźną. Piłsudski sam powiadał, że oznaczała ona siedzenie na dwóch stołkach. „To nie może trwać długo. Musimy wiedzieć, z którego spadniemy i kiedy.” Nie zdążył wszakże przed śmiercią sformułować dalekosiężnej wizji. A Becka nie było na nią stać. Inercyjnie szedł kursem, który już w marcu 1938 r. nie miał strategicznego sensu.

Hitler rozpoczynając swój plan demontażu Traktatu Wersalskiego obawiał się, że Francji uda się w istocie zbudować antyniemiecki blok na Wschodzie, a polsko-sowiecki traktat o nieagresji przyjął jako zapowiedź możliwych dalszych działań (niezależnie od niepowodzenia idei paktu wschodniego). A Hitler potrzebował spokoju na wschodzie. Do marca 1939 r. koncentrował się na odbudowie potencjału militarnego Niemiec (przywrócenie powszechnej służby wojskowej, wypowiedzenie części V traktatu Wersalskiego w 1935 r., wejście do Nadrenii i wypowiedzenie umów z Locarno w 1936 r.), a pomoc ZSRR w obchodzeniu ograniczeń wynikających z Wersalu nie była już tak istotna. Następnie wziął się za „jednoczenie narodu niemieckiego” (Anschlus w 1938 r., przyłączenie Sudetów w 1938 r.), w czym chciał także móc liczyć przynajmniej na bierność Polski. Normalne relacje z Polska były więc dla niego wyłącznie taktyką chwili. I miał spokój, nawet kiedy zajmował Czechy w marcu 1939 r.

Rosja z kolei obawiała się, że zbliżenie niemiecko-polskie spowoduje skierowanie agresywnej uwagi Niemiec na państwa nadbałtyckie, podporządkowanie ich swoim wpływom, także militarnym. Polska tymczasem z przyzwoleniem niemieckim zajmie się prometejskim oderwaniem Ukrainy i Białorusi pozostających w granicach sowieckich.

Zakończyło polską politykę równowagi zgłoszenie przez hitlerowskie Niemcy (ustami Ribbentropa 24 października 1938 r.) żądań dotyczących statusu Gdańska, korytarza pomorskiego i przyłączenia Polski do paktu antykominternowskiego. Nawet jednak wtedy Beck zdawał się nie doceniać potęgi niemieckiej. „Z pomocą dziewięciu dywizji Niemcy promenują się dziś po całej Europie. Z tą siłą Polski nikt nie weźmie”. I przez dobre kilka tygodni ukrywał żądania niemieckie przed kierownictwem państwa i armii.

Polska zaczęła odbudowywać sojusz z Francją. 31 marca 1939 r. gwarancji Polsce udzieliła Wielka Brytania. Gwarancje brytyjskie były niewątpliwie pomyślane jako bodziec niezbędny dla ożywienia sprzymierzenia polsko-francuskiego. Bez Wielkiej Brytanii Francja w ówczesnym stanie psychospołecznym czułaby solidny opór przed interweniowaniem dla obrony Polski.

Ale pozbierać się Europa dla okiełznania Niemiec nie zdążyła. A odnowienie przymierza niemiecko-sowieckiego w myśl koncepcji „wtłoczenia Polski w etnograficzne granice” przypieczętowało klęskę Polski. Czy polityka równowagi mogłaby (nawet przy lepszym wykonaniu) odwrócić niefortunny bieg wypadków? Wątpliwe. Mogłaby to uczynić jedynie bardziej zdecydowana polityka Francji i Wielkiej Brytanii w jednoczeniu Europy dla obrony Traktatu Wersalskiego. Czy Polska mogła na zachowanie partnerów wpłynąć? Wątpliwe. Ale mogłaby niewątpliwie bardziej się starać i nie czynić wrażenia, że da sobie radę bez Wersalu, a nawet prowokować oskarżenia o współudział w jego demontażu (zajęcie Zaolzia). Beck jako minister spraw zagranicznych miał fatalną opinię w większości stolic europejskich (poza Berlinem), a już w Paryżu stopień detestacji jego osoby był niewyobrażalny (w czym duża była zasługa francuskiego ambasadora w Warszawie). Czy można prowadzić skuteczną politykę, będąc tak krytycznie ocenianym, zwłaszcza przez najbliższego sojusznika? Trzeba rzeczywiście nadzwyczajnych okoliczności, by tak się stało. Tak choćby jak dziś w relacjach polsko-amerykańskich, które prawdopodobnie bez wojny na Ukrainie wyglądałyby z powodów nie tylko interpersonalnych inaczej. Kwitował ponoć Beck dyplomatyczne niepowodzenia dyżurną frazą: „Polonia fara da se” (złośliwi mogliby z niej zrobić nawet doktrynę Becka). Ale niestety Polska sobie w godzinie próby rady nie dała.

Co najmniej kilka państw w historii leżących w bliskości mocarnych sąsiadów musiało przyjąć politykę balansowania między nimi, szukania równowagi, trzymania się równego dystansu.

Swego czasu wysłuchałem z ust Petru Lucinschi’ego bardzo barwnej opowieści o polityce Mołdowy, której racją stanu miało być trzymanie się równego dystansu wobec Rumunii i Rosji. Na przełomie bowiem 1992 i 1993 r. zostałem dołączony do zespołu (czyli do ambasadora Sławomira Dąbrowy), który wspomagał profesora Adama D. Rotfelda w jego misji jako przedstawiciela Urzędującego Przewodniczącego KBWE do spraw konfliktu w Naddniestrzu. Rotfeld odwiedził i Kiszyniów, i Bukareszt, i Kijów. Dotarł też do Moskwy (a w tej podróży mu towarzyszyłem). Tam po dniu całym spotkań z oficjelami rosyjskimi, podejmował go obiadem ówczesny ambasador Mołdowy w Moskwie, a późniejszy prezydent kraju Petru Lucinschi. Wielu Mołdawian, a dziś prawie co trzeci obywatel tego kraju, za naturalny kurs Mołdowy uważało integrację z Rumunią. Post-komunistyczna elita, a wtedy reprezentował ją Lucinschi, tak jak dziś Dodon, stawiała na zachowanie ścisłych relacji z Rosją. Także ci z Mołdawian, którzy twierdzili, że bez Rosji nie da się utrzymać przy Mołdowie Naddniestrza. Więzi z Rosją były ważne także ze względu na silną sowietyzację mentalności Mołdawian, nie tylko w Naddniestrzu.

Nawyk równoważenia utrzymywał się długo. Mołdowa podpisała umowę stowarzyszeniową z UE, ale w odróżnieniu od Ukrainy i Gruzji, pozostawała pełnoprawnym członkiem Wspólnoty Państw Niepodległych. Liberałowie ciągnęli Mołdowę ku Brukseli, postkomuniści ku Moskwie ( a los Naddniestrza był zakładnikiem wyboru ostatecznej opcji).

Lucinschi podejmował nas iście po domowemu. A czas pod względem aprowizacji był wtedy w Moskwie nadzwyczaj trudny. Kurczaki spiekła osobiście, zdaje się żona, a przy stole pomagał najbliższy współpracownik Ambasadora, Mihai Popow. który został w 1994 r. ministrem spraw zagranicznych Mołdowy.

Rozdarcie wśród elit pogłębiało letargiczny dryf kraju. Stał się on pralnią rosyjskich pieniędzy, politycznym teatrzykiem guignoli, kontrolowanym przez oligarchów, słabym i biednym.

Rosyjska napaść na Ukrainę w 2022 r. była także wstrząsem dla Mołdowy. Okazało się, że częścią projektu „Noworosji” byłoby wcielenie doń Naddniestrza. I jeśliby Rosjanom udałoby się zająć Odessę i połączyć terytorialnie z Naddniestrzem, nad Mołdową zawisłoby śmiertelne zagrożenie.

Stało się oczywiste (miejmy nadzieję, że także dla polityków Zachodu), że jedyną rozsądną opcją przyszłości dla kraju jest ani Bukareszt, ani Moskwa, a jedynie Bruksela. Unia Europejska powinna jak najrychlej otworzyć opcję członkostwa dla Mołdowy.

Rotfeld przygotował w 1993 r. wyważony raport. W redagowaniu jego części zasadniczej pomagał ambasador Sławomir Dąbrowa, późniejszy wiceminister spraw zagranicznych. Ja byłem odpowiedzialny za aneksy. Znalazł się tam projekt mandatu przyszłej stałej misji OBWE w Mołdowie. Na podstawie przygotowanego przeze mnie projektu dość sprawnie uzgodniono decyzję o powołaniu misji OBWE. Ambasador Dąbrowa sam relokował się na kilka miesięcy do Kiszyniowa, by pomóc w dobrym rozkręceniu misji. Funkcjonuje ona do dziś. Przełomu w rozwiązaniu konfliktu naddniestrzańskiego dokonać się wszakże nie udało. Ale jeśli Rosja przegra w Ukrainie, konflikt zostanie rozwiązany w okamgnieniu.

Wspierając profesora Rotfelda