Doktryny samoograniczenia, czyli nie zawsze mniej znaczy lepiej

Rosja rozpętała wojnę przeciw Ukrainie pod hasłami m.in. neutralizacji i demilitaryzacji kraju. Ukraina sama miałaby się zobowiązać do niewstępowania do NATO i nieposiadania znaczącej infrastruktury wojskowej. Niezależnie od tego, że Ukrainie chce się takie zobowiązania narzucić w wyniku działań wojennych, to stanowiłyby one istotny uszczerbek na jej suwerenności. W 1994 r. Ukraina zrezygnowała dobrowolnie z posiadania broni jądrowej. Ten instrument akurat można przyjąć za akt dobrowolnego samoograniczenia z poszanowaniem suwerenności, choć na gwarancjach, które wtedy wzamian uzyskała, dobrze Ukraina jednak nie wyszła.

Sam fakt dobrowolnej rezygnacji z prawa do rozwijania potencjału obronnego państwa (w części lub całości) może mieć wymiar doktrynalny.

Po drugiej wojnie światowej Japonia uchwaliła najbardziej pacyfistyczną ze znanych współcześnie konstytucji. Wyrzekła się siły jako sposobu rozwiązywania sporów i zrezygnowała z posiadania armii, floty i lotnictwa. Późniejszy rozwój sytuacji międzynarodowej (przede wszystkim wojna koreańska) zmusił ją do zrewidowania interpretacji konstytucyjnych ograniczeń. W 1954 r. utworzono Siły Samoobrony, które dziś dysponują całkiem pokaźnym potencjałem militarnym (i ponad ćwierć milionowymi stanami osobowymi), a wydatki na utrzymanie tego potencjału plasują Japonię w pierwszej dziesiątce światowego rankingu budżetów wojskowych. Ale nadal są Siły formacją cywilną, a służące w niej osoby – formalnie pozostają cywilami. Japonia wysyła oddziały do udziału w operacjach pokojowych ONZ, a nawet była obecna w siłach stabilizacyjnych w Iraku.

W 1949 r. armię jako instytucję zniesiono w Kostaryce. Jak się ocenia, najbardziej znamiennym pozytywnym skutkiem tego kroku jest wyjątkowy dla Ameryki Południowej brak jakichkolwiek przewrotów wojskowych w Kostaryce od czasu rozwiązania sił zbrojnych. Można tylko spekulować, czy i w innych państwach Ameryki Łacińskiej, byłby to jakiś sposób na wykluczenie dyktatury wojskowej jako leku na polityczną labilność.

W polityce zagranicznej wiele państw uprawiało bądź uprawia rozmaite formy udawanej (lub nie) doktryny niepozornej polityki. Uprawiały ją do ostatnich lat Chiny wypełniając polityczny testament Denga, zgodnie z którym miały ukrywać swą moc i grać na czas. Xi wyprowadził politykę chińską z cienia, ale czy z dobrym dla Chin skutkiem, pokażą najbliższe lata. Dżina wypuszczonego raz z butelki, zagnać go tam z powrotem z reguły się nie udaje.

Polityką globalnej wstrzemięźliwości była niewątpliwie polityka USA w okresie dwudziestowiecznego międzywojnia. Amerykanie pozostawali poza Ligą Narodów, wycofali się całkowicie ze spraw europejskich, dbali o uznanie swojej dominacji na oceanach, kontrolowali sprawy na półkuli zachodniej, ale ich potęga była o wiele większa niż rozmach ich polityki.

Miałem okazję śledzić, jak zmieniały się ambicje i wyrazistość polityki niektórych państw zachodnioeuropejskich na przestrzeni ostatnich trzydziestu pięciu lat. Niektóre okrajały swój profil z konieczności, bo wyraźnie malała ich relatywna waga układzie sił. Wielka Brytania w okresie schyłkowym zimnej wojny i w pierwszych latach transformacji chciała angażować się w sprawy Europy Wschodniej o wiele mocniej niż potem. Choć i wtedy nie był to głos porównywalny z czasami Lloyd George’a i Curzona, kiedy Brytyjczycy mieli ambicje wskazywania sprawiedliwego przebiegu granic w Europie Wschodniej i na Kaukazie Południowym. Skutkiem tego wycofania jest to, że dziś Brytyjczyków nie ma ani w formacie normandzkim, ani w Grupie Mińskiej, ani w konsultacjach genewskich dotyczących Gruzji, ani w formule 5+2 dotyczącej konfliktu naddniestrzańskiego, o innych indycjach nie wspominając. Wyjście z Unii Europejskiej przestawiło Wielką Brytanię na jeszcze bardziej boczne tory w polityce europejskiej. Rosyjska inwazja na Ukraina w sposób zauważalny przebudziła Brytyjczyków. Znowu widać jest ich zaangażowanie i aktywność (z dobrym dla Zachodu skutkiem). Na jak długo wszakże?

Co najmniej kilka innych sporych państw Unii Europejskiej wyraźnie wygasiło swoją aktywność w regionie środkowo-wschodnioeuropejskim w obecnym milenium. W czasach geopolitycznego przełomu końca lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku wiele istotnych inicjatyw zgłaszały Niderlandy. Nawet w trudnych czasach połowy lat osiemdziesiątych chciały działać na rzecz powrotu do polityki detente. Hans van der Broek, który w latach 1982-1993 był szefem dyplomacji niderlandzkiej, żywił niewątpliwie ambicje zasilania nie tylko integracji europejskiej, ale i relacji Wschód-Zachód, istotnymi inicjatywami. Sam miałem okazję uczestniczyć w negocjowaniu niderlandzko-polskiego projektu próbnych inspekcji w ramach negocjacji Traktatu CFE (1989-1990), który przyczynił się do ułatwienia porozumienia na wiedeńskim forum. Van der Broek negocjował zakończenie wojny o niepodległość Chorwacji i Słowenii w 1991 r. Firmował on holenderską inicjatywę utworzenia urzędu Wysokiego Komisarza OBWE ds. Mniejszości Narodowych (miałem zaszczyt jako koordynator negocjacji nad mandatem tego urzędu w 1992 r. ściśle współpracować z Holendrami, za co osobiście Minister mi podziękował). Trudno dziś znaleźć porównywalne w ambicjach inicjatywy niderlandzkie. Ich polityka nabrała dowodnie merkantylistycznych cech. Skupia się na promowaniu własnego eksportu i inwestycji w Europie Wschodniej.

Kilka państw Europu Zachodniej przyjęło w ostatnich latach generalnie politykę „niewychylania się” poza wspólne stanowisko Unii Europejskiej w kwestiach dotyczących konfliktów na obszarze postsowieckim, sytuacji praw człowieka w Rosji i innych drażliwych tematów. Czyniły wrażenie, jakby czekały tylko na okazję, kiedy ich „low key”, zrównoważona (czyli wycofana) polityka stanie się przesądzającym argumentem w wyznaczaniu polityków, dyplomatów i urzędników pochodzących z ich krajów na odpowiedzialne stanowiska w Unii Europejskiej i innych organizacjach międzynarodowych. W ostatniej dekadzie ambasadorem Unii Europejskiej w Moskwie był m.in. Hiszpan, w Kijowie – Portugalczyk. Dyrektorem zarządzającym w Europejskiej Służbie Spraw Zewnętrznych zajmującym się Europą Wschodnią i Bałkanami był w latach 2011-2015 Hiszpan, szefem wydziału ds. Rosji w podobnym czasie – Portugalczyk.

Rozpleniła się w Europie, zwłaszcza wśród państw dalekich od źródeł niestabilności, swoista peryfrastyczna polityka, której odpowiednikiem może być filozofia życiowa, wyznawana przez prezydenta jednego z państw europejskich: „stój w kącie, a znajdą cię”. Czy rosyjska agresja na Ukrainę okaże się przełomowym katharsis? Czy pobudzi naszych partnerów i sojuszników europejskich do bardziej zdecydowanej polityki?

Przekonałem się co prawda w swojej praktyce dyplomatycznej, że może postawa „stój w kącie, a znajdą cię” dawać niespodziewane, ale miłe skutki. W czerwcu 2005 r. przewodniczyłem polskiej delegacji (jako wiceminister spraw zagranicznych) na ministerialną konferencję OBWE ws. antysemityzmu w Cordobie. Ambasador Maciej Kozłowski przygotował znakomity tekst mojego przemówienia. Postanowiłem wszakże „mówić z głowy”, własnym językiem, dodając uwagi osobiste i trochę niezbędnych emocji, czyli zrobić wszystko, aby przemówienie zostało zauważone. I zostało.

Król Hiszpanii Juan Carlos podejmował szefów delegacji obiadem podczas konferencji. Ponieważ było wśród nas kilkunastu pełnych ministrów, ministrów stanu i sekretarzy stanu, posadzono mnie od Króla dość daleko. Dobre dwa stoły od stołu „prezydialnego”. Po zakończeniu obiadu, Król wstał i zaczął się z uczestnikami osobiście żegnać. Każdy oczywiście chciał uścisnąć mu dłoń, więc powstał wzdłuż sali gęsty szpaler. Nie chciałem się tłoczyć, odsunąłem się więc pod ścianę. Król przesuwał się powoli. Nagle zobaczyłem, że kątem oka dostrzegł mnie, stojącego z dala. Zrobił kilka kroków, ale nagle rozsunął szpaler i podszedł do mnie tkwiącego pod ścianą. Wysunął dłoń na powitanie, zaczął mówić po hiszpańsku. Nie rozumiejąc dokładnie, co mówił, odpowiedziałem po angielsku. Król dalej po hiszpańsku, ja po angielsku. Zrobiła się z tego niemal rozmowa na oczach całej sali. Na pożegnanie Król z serdecznością ścisnął mi ramiona i odszedł wprost do wyjścia. Kilku kolegów skierowało do mnie pytające (a nawet wręcz zazdrosne) spojrzenia. Nie wiedziałem, co rzec, więc powiedziałem: „We know each other for years”. Nie wszyscy wzięli to za dowcip, bo przecież widziałem go pierwszy raz w życiu. Sam głęboko w duchu pomyślałem, że przecież Król mógł mnie wziąć za członka personelu obsługi i chciał zwyczajnie podziękować mi za dobrą robotę przy podawaniu do stołu (choć pomyłka była mało prawdopodobna, bo przecież nie nosiłem białych rękawiczek, które były obowiązkowe dla kelnerów).

Przejawem samorezygnacji była postawa niektórych państw Europy Środkowej i Wschodniej, które po wstąpieniu do Unii Europejskiej i NATO uznały, że zasadnicze cele ich polityki zagranicznej zostały osiągnięte. NATO i Unia odtąd miały a priori rozwiązywać wszelkie ich problemy. Nie pozostawało tym państwom nic innego niż dbać, by NATO i Unia trwały (w dobrym zdrowiu). Ślepo niemalże akceptowały wspólne ustalenia francusko-niemieckie w ramach Unii, czy amerykańskie propozycje w ramach NATO, które poparł tzw. quad (USA plus Wlk. Brytania, Francja, Niemcy). Państwa te stać jest niewątpliwie na własną ocenę i analizy, własne pomysły i idee. Ale zwyczajnie przestały mieć takie ambicje. Agresywna polityka Rosji w regionie, jeśli nie od inwazji na Gruzję w 2008 r., to z pewnością od uderzeń na Ukrainę w 2014 r., a zwłaszcza kryzys wojenny wokół Ukrainy na przełomie 2021 i 2022 r. i sama wojna od lutego 2022 r. zakłóciły im niewątpliwie poczucie błogostanu. Zmusiły do refleksji.

W dalszym ciągu „nowa Europa”, środkowowschodnia Europa jest partnerem mniejszym zarówno w Unii Europejskiej, jak i w NATO, niedoreprezentowanym we władzach urzędniczych i ambasadorskich, nie potrafiącym (bądź nie chcącym) przebijać się z własnym głosem w gremiach decyzyjnych.

Wspomagały mnie dzielnie na konferencji w Kordobie w czerwcu 2005 r. : Aleksandra Piątkowska (późniejsza wielokrotna ambasador) i Katarzyna Kacperczyk (późniejsza wiceminister SZ)