Doktryna niezaangażowania, czyli degeneracja pięknej idei

Podczas głosowania 2 marca 2022 r. nad rezolucją Zgromadzenia Ogólnego ONZ potępiającą inwazję na Ukrainę wstrzymało się od głosu 35 państw, w tym Chiny, co nie dziwiło, bo politycznie blisko im do Rosji, ale także Indie, Pakistan, RPA czy Algeria. Wiele (jeśli nie większość) państw tzw. Południa nie przyłączyła się do zachodnich sankcji wobec Rosji, nie potępiła otwarcie rosyjskiej agresji, nie wsparła Ukrainy. Byłoby wszakże błędem interpretowanie ich zachowania jako antyzachodniego czy prorosyjskiego. One po prostu traktują konflikt jako spór wewnętrzny w ramach bogatej Północy. Nie chcą się weń wikłać. Nic im do niego. Widać w tym inercyjne skutki polityki niezaangażowania epoki zimnowojennej. Można ubolewać, że nie widzą te państwa dalekosiężnych skutków konfliktu dla układu globalnego i przyszłego modelu stosunków międzynarodowych, w tym i dla nich samych. Można żałować, że w swym milczeniu tłumią elementarne instynkty moralne w polityce. Ale niezaangażowanie nie oznacza przecież popierania agresji i łamania norm prawa międzynarodowego.

„Państwa niezaangażowane” na gruncie języka polskiego są terminem nieścisłym, wręcz mylącym, bo wynikającym z niezbyt fortunnego tłumaczenia słowa „non-aligned”. Bo one były w czasach zimnej wojny zaangażowane, czyli aktywne i nieobojętne, ale pozostawały niesprzymierzone, czyli niezwiązane członkostwem w bloku militarnym, sojuszu obronnym. Podobnie wszakże jak neutralność, a może nawet w jeszcze większym stopniu, niezaangażowanie straciło wiele ze swojej racji bytu w dzisiejszych warunkach. A przejmowanie funkcji sterujących w ruchu niezaangażowanych przez państwa autorytarne czy otwarcie dyktatorskie podkopało jego polityczną wiarygodność.

Doktryna niezaangażowania zrodziła się po II wojnie światowej w procesie dekolonizacji, dokonującej się w warunkach globalnego podziału świata na dwa przeciwstawne bloki. Wywodzono doktrynę z nauk Gandhiego postulujących pacyfizm i odrzucenie przemocy. Państwa wyzwolone z pęt kolonializmu nie chciały pogrążyć się w logice dwubiegunowego świata. Chciały szukać jednocześnie formuły wychodzącej poza tradycyjnie pojmowaną neutralność, otwierającą pole dla niezależnego aktywizmu. Siłą napędową ruchu stały się Indie, Indonezja, Egipt i Jugosławia.

Początek ruchu przyjęto wiązać z konferencją w Bandungu w kwietniu 1955 r., w której wzięli udział przedstawiciele 29 państw (w tym sześciu u progu niepodległości). Jej deklarowanym celem było zademonstrowanie solidarności państw Azji i Afryki, wspólnoty ich interesów w warunkach ówczesnego świata. Przesłaniem – likwidacja kolonializmu, demokratyzacja stosunków międzynarodowych, sprzeciw wobec prób ponownej satelizacji wyzwolonych kolonii. Świat miał rządzić się zasadami Pańczasila, czyli wywodzonymi z buddyzmu cnotami dobrego postępowania, które umieszczono w preambule porozumienia chińsko-indyjskiego w 1954 r. regulującym konflikt o Aksai i Południowy Tybet. Prezydent Indonezji Sukarno upatrywał w nich alternatywę wobec socjalistycznych i kapitalistycznych metod prowadzenia polityki międzynarodowej. Były swoistą formułą pokojowego współżycia i rozstrzygania sporów.

Pięć zasad Pańczasila przełożono w Bandungu na 10 zasad stosunków międzynarodowych, które stały się kryteriami członkostwa w ruchu niezaangażowanych: respektowanie praw człowieka, suwerenność i integralność terytorialna, równość ras i narodów, zakaz interwencji, prawo do samoobrony zgodnie z Kartą Narodów Zjednoczonych, nie wykorzystywanie układów o obronie zbiorowej w imię egocentrycznych interesów wielkich mocarstw, powstrzymywanie się od agresji i groźby użycia siły, pokojowe rozstrzyganie sporów, rozwijanie współpracy, poszanowanie sprawiedliwości i zobowiązań międzynarodowych.

Konferencja w Belgradzie w 1961 r. stała się pierwszym spotkaniem na szczycie dojrzewającego ruchu, a wzięło w niej udział 25 państw, w tym 12 z Azji, 11 z Afryki oraz Jugosławia i Kuba.

Od początku istnienia ruchu przymilał się doń ZSRR i blok socjalistyczny. Traktowano tam inicjatywę jako przedsięwzięcie antyzachodnie, antyimperialistyczne, antyneokolonialne, przeciwne dominacji Zachodu w polityce globalnej, ograniczające możliwości Zachodu w okrążaniu świata socjalistycznego siecią sojuszy i antykomunistycznych bloków. I udzielano mu cichego wsparcia. Sympatyzowano w Moskwie z podnoszonymi przez ruch hasłami likwidacji nierówności społecznych, ubóstwa, głodu. Nowy Ład Ekonomiczny, który zrodził się w łonie ruchu niezaangażowanych, był dźwięcznym hasłem w polityce lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku.

Ruch niezaangażowanych w szczytowym momencie liczył ponad 130 państw (obecnie ok. 120). Wywarł istotny wpływ na funkcjonowanie niektórych organizacji międzynarodowych, jak np. ONZ. W jej łonie zawiązała się w latach 60-ych odgrywająca widoczną rolę tzw. grupa 77. Próbowały ją przyciągać do swoich celów Chiny, ale jej znaczenie od lat dziewięćdziesiątych spada. Odegrał ruch wiodącą rolę w procesie dekolonizacji i w promowaniu zasad demokratyzacji stosunków międzynarodowych oraz nowego ładu ekonomicznego. Nie byłoby współczesnego zjawiska emancypacji państw rozwijających się bez ruchu niezaangażowanych.

W latach siedemdziesiątych zaznaczył się wyraźny przechył w stronę retoryki antyimperialistycznej (wpływy ZSRR wyraźnie w ruchu wtedy rosły). Z trybuny spotkań ruchu rozbrzmiewał stentorowy sprzeciw wobec imperializmu, neokolonializmu, rasizmu, agresji, okupacji, hegemonii, udziału w paktach militarnych, zezwalania na tworzenie baz wojskowych. Ale inwazja sowiecka na Afganistan wywołała wśród sporej (a śmiało można rzec – większej) części ruchu poważny niepokój (i otwarty wobec ZSRR krytycyzm). Na kilka dobrych lat podzieliła ruch.

Tym niemniej wspólny mianownik interesów pozostawał wtedy jeszcze solidny. Politycznie prężnym spoiwem stała się kwestia palestyńska oraz likwidacja apartheidu.

Po upadku dwubiegunowego świata racja bytu ruchu wyraźnie osłabła. A prawdziwym ciosem w jego wiarygodność było przejęcie roli przewodniczących ruchu w naszym milenium przez państwa wyraźnie autorytarne, jeśli nie dyktatorskie. Gospodarzami szczytów ruchu były Malezja w 2003 r., Kuba w 2006 r., Egipt w 2009 r., Iran w 2012 r., Wenezuela w 2016 r. i Azerbejdżan w 2019 r. Brak odwołania do demokratycznych wartości czy praw człowieka, co jeszcze w latach osiemdziesiątych można było traktować jako zamierzoną paralipsę, we współczesnych czasach stał się czynnikiem degeneracji ruchu.

Jak wspomnielismy na poczatku wpisu, odruchem niezaangażowania (wciąż silnym) na forum ONZ można nazywać tendencję do wstrzymywania się od głosu podczas rezolucji, w których ujawnia się głęboki spór między Zachodem a Rosją. Dotyczyło to m.in. Ukrainy (w tym i Krymu), innych konfliktów na obszarze postsowieckim, czy sytuacji w dziedzinie praw człowieka, np. w Iranie czy Syrii. Ponad pół setki członków ONZ może nie mieć zdania w kwestiach, w których racje moralne wydają być czyste i ewidentne. Bo traktuje te kwestie jako przedmiot sporu politycznego.

Spośród państw europejskich członkami ruchu są Azerbejdżan i Białoruś (jak godzi się to z jej członkostwem w pakcie wojskowym, czyli w Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, to odrębna kwestia). I fakt ten jest bardziej wymowny od jakiegokolwiek komentarza.

Jest też członkiem ruchu niezaangażowanych Turkmenistan. Przyjął on doktrynę wieczystej neutralności. Oznaczała ona niewstępowanie do bloków militarnych, ale przewidywała możliwość korzystania z pomocy wojskowej obcych państw. W 1995 r. została nawet formalnie uznana przez Zgromadzenie Ogólne ONZ.

Wiosną 1993 r. miałem okazje wysłuchać prawie 45-minutowego prywatnego wykładu na jej temat osobiście wygłoszonego przez przywódcę Turkmenistanu Saparmurata Nijazowa alias Turkmenbaszi.

Towarzyszyłem wówczas w podróży po państwach Azji Centralnej urzędującej przewodniczącej OBWE, ministrze spraw zagranicznych Szwecji Margarecie af Ugglas. W gronie dość wąskim przyjął nas Turkmenbaszi. Zamiast zwyczajowej rozmowy gospodarz uraczył nas monologiem. Pani ministrze tylko nadzwyczajnym wysiłkiem pod koniec wydarzenia udało się dorwać do głosu. Mnie posadzono po prawicy pani af Ugglas. A Turkmenbaszi podczas swojego wstępnego monologu nie patrzył w ogóle na swoją vis-a-vis, czyli panią ministrę, lecz na mnie. Mogę podejrzewać dlaczego. Takiego spojrzenia i z takiego bliska nie sposób zapomnieć, nawet po latach. Podobnie nieokiełznanej brawury i świadomościowej nienormatywności nie widziałem bowiem w oczach u żadnego przywódcy, a miałem okazję przyglądać się z bliska co najmniej kilkudziesięciu z nich. No, u żadnego, może poza Ceausescu (w 1988 r.) i Kaddafim (w 2001 r.). Dla Turkmenbaszi neutralność stała się przykrywką dla skrajnie opresyjnej polityki, kontynuowanej przez jego następcę, a obecnie przez następcy syna. Jej politycznymi ofiarami było co najmniej kilka osób, które znałem, w tym i były minister spraw zagranicznych Batyr Berdijew, który wtedy w 1993 r. jako wiceminister opiekował się mną i innymi członkami delegacji (a od 20 lat nieznane są jego losy po aresztowaniu i skazaniu za zdradę).

Ówczesna podróż z Baronessą stała się początkiem mojego kilkuletniego zaangażowania w budowę mostów między regionem Azji Centralnej a OBWE. Wtedy towarzysząc ministrze jeszcze musiałem się na własną rękę wydostać z Aszchabadu, bo zostałem dzień dłużej, a miałem do pani ministry dołączyć w Taszkiencie. Po drodze w nieplanowany sposób musiałem przerwać podróż w mieście Mary, otoczonym pustynią na setki kilometrów w każdą stronę, które znane było mi wcześniej jedynie z tego, że posyłano tam na odbywanie służby wojskowej synów sowieckich prominentów, którzy sprawiali problemy wychowawcze przez niestosowanie się do zasad moralności socjalistycznej. Nabywali tam m.in. bardzo przydatnej umiejętności dbania o higienę przez odpowiednie nacieranie ciała piaskiem. Bo wody było tam na lekarstwo, a piach w ustach czuło się w minutę po wylądowaniu.

Moja działalność dyplomatyczna w Azji Centralnej w latach 1993-1996 miała wysoce przygodowy charakter. Organizowałem tam seminaria OBWE. Wyniośle nazywaliśmy to dyplomacją konferencyjną. Chodziło o wprowadzenie regionu do świadomości dyplomatów i urzędników europejskich, ściąganie ich do Duszanbe, Fergany czy Biszkeku, by coś o regionie się nauczyli. A seminaria te wymagały dużej zapobiegliwości logistycznej. Na pierwsze z nich udawałem się opasany meganerką, w której wiozłem kilka tysięcy dolarów w banknotach jedno- i pięciodolarowych na pokrycie tzw. kosztów miejscowych. A innym razem sprytnie „przemyciliśmy” z powrotem do Wiednia moją sekretarkę, której poprzedniego dnia w samolocie rządowym na trasie Urgencz-Taszkient skradziono austriacki paszport. Nie miała przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. Załatwiłem z Uzbekami i Lufthansą, że wyleci z Taszkientu. Ale we Frankfurcie trzeba było użyć nie lada fortelu, aby ją można było do Europy wpuścić.

Partnerstwo Azji Centralnej z Europą nie nabrało dotąd wysokości przelotowej. Bo miejscowi liderzy liczyli na zachodnie inwestycje i pieniądze, a Zachód proponował im (w ich mniemaniu – zamiast) standardy demokracji i praw człowieka, które poza Kirgistanem przyjmowano jako zagrażające stabilności władzy. A obiektywnie – wobec oczywistej presji Rosji i rosnącego naporu Chin – Europy tam potrzebowali.

W podróży po Azji Centralnej z baronessą af Ugglas w 1993 r. (już wstępuje Ministra przez drzwi do samolotu, a ja jeszcze pozuję sobie do fotki, ale zdążę).