Izolacjonizm wyniosły, czyli duma z wyjątkowości

Jeden z nadwornych publicystów obecnego obozu rządzącego zasugerował ostatnio, że najlepszym rozwiązaniem dla Polski byłaby autarkia, i to pod każdym względem: gospodarczym, politycznym, a nawet kulturowym. Niektórzy politycy Zjednoczonej Prawicy niewątpliwie własnym rękami usypaliby mur, chroniący Polskę przed „demoralizującymi ideologiami” (na czele z „ideologią gender”), które idą do nas z Zachodu. Zbudowaliby szczelny klosz, chroniący polski wymiar sprawiedliwości, ustrój medialny, a nawet funkcjonowanie instytucji demokratycznych od wścibskiego oka Brukseli. I pewno, gdyby nie obietnica pieniędzy z Unii Europejskiej, poszliby na udry z Brukselą do immentu, tak aby polski elektorat uznał w końcu, że najlepszym rozwiązaniem byłby dla kraju izolacjonizm. Nawet wojna w Ukrainie nie otrzeźwiła tych gorących głów i prą oni do polskiego samowykluczenia. Izolacjonizm kusi.

Izolacjonizm jest uznaną doktryną polityczną. Może on przyjmować wiele postaci. Może mieć naturę kulturowo-cywilizacyjną, oznaczać niechęć do kontaktów z obcymi kulturami, wynikającą z ksenofobicznego niekiedy przekonania o własnej wyższości i samowystarczalności. W historii uprawiała ten model izolacjonizmu, i to przez stulecia, a nawet milenia całe, Japonia. Aż do połowy XIX wieku.

Przekonana o swojej wyjątkowości, podpieranej wiarą w pochodzenie narodu od Boga (z cesarzem jako synem niebios), naturalnie jako łańcuch wysp od innych cywilizacji odseparowana, nie budowała Japonia więzi ze światem. Ale aż tak solipsystyczna w swej postawie nie była, bo miała Japonia niezłą świata świadomość, coś tam od niego, zwłaszcza po sąsiedzku, brała, lecz trzymała od niego duży (i bezpieczny) dystans. Raz tylko do czasów nowożytnych skusiła się na ekspansjonistyczny pochód. W 1590 r. Toyotomi Hideoshi lądował na Półwyspie Koreańskim, z docelowym zamiarem podbicia samych Chin. Został wszakże powstrzymany, a interweniująca armia chińska wyparła Japończyków na południowy skraj Półwyspu. Japonia wycofała się z kontynentalnej Azji na wieki. Może więc ten pozerski izolacjonizm był zasłoną lęku, że frontalne odsłonięcie się na sąsiada może tylko stać się źródłem kłopotów.

Sąsiedztwo wielkiej cywilizacji chińskiej oddziaływało na tożsamość Japonii bezdyskusyjnie. Importowała Japonia stamtąd wiele elementów kultury i religii, ze znakami pisma włącznie. Ale zapożyczenia te umiejętnie przetwarzała we właściwy sobie sposób, zapobiegając kulturowej dyspepsji i tworząc unikatowy cywilizacyjny wzorzec. Konsekwentnie opierała się chińskim próbom włączenia jej w system trybutarny. Dwukrotnie odparła chińską inwazję, z wydatną pomocą boskiego wiatru („kamikaze”). Grała sprawnie w protokolarne gry z Chińczykami. Nigdy w swoich dokumentach i działaniu nie pozwalała uważać siebie za podporządkowaną. W sensie politycznym izolacjonizm służył Japonii do odrzucenia hierarchicznego modelu azjatyckiego porządku w wydaniu sinocentrycznym.

Po nieudanej wyprawie Hideoshi na kontynent zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Nie uciekała od zagranicznego handlu, w tym i z Zachodem. Ale zezwalała nań tylko w wybranych miejscach i pod ścisłą kontrolą. Na początku XIX w. uznała nawet, że i tego było za dużo i poszła na całkowite usunięcie cudzoziemców z wysp japońskich. Misja Matthew Perry z połowy XIX w. uświadomiła im wszakże, że zbyt bardzo ustępowała Japonia technologią i mocą militarną, by skutecznie opierać się handlowemu naporowi Zachodu (podpartego siłą militarną). A rewolucja Meiji wprowadziła Japonię na drogę fertycznego przyswajania zdobyczy technologiczno-przemysłowych i organizacyjnych Zachodu. Okcydentalizacja nie wywoływała przy tym żadnych większych oporów społecznych. Przekonanie o wyjątkowej własnej tożsamości neutralizowało wszelkie lęki o kulturowe skutki wielkiego importu obcych osiągnięć.

I kopiując Zachód, budowała Japonia siłę. Mogła wrócić do planów podboju sąsiedztwa. Jeszcze przed końcem XIX wieku Japonia wyłuskała spod chińskiej zależności Koreę i zawłaszczyła Tajwanem. Już w 1905 r. o sile zmian cywilizacyjnych w Japonii przekonała się boleśnie Rosja. Militarne upokorzenie europejskiego imperium dodało Japonii nigdy nie zaznanej pewności siebie. Był to już niewątpliwie ostateczny koniec politycznego izolacjonizmu i wejście na drogę imperialnej ekspansji. Japonia w I wojnie światowej przejęła od Niemiec bazy w Chinach, podbiła po wojnie Mandżurię, a potem Chiny. Już jako państwo Osi w drugiej wojnie światowej rozpostarła swoje imperium na Azję Południowo-Wschodnią i wyspy Pacyfiku. Były japońskie podboje bezlitosne i krwawe, były dla Zachodu upokarzające i niespodziane (upadek Singapuru w 1942 r.). Ale do dziś widzi się w Japonii ich dumną stronę. W japońskiej narracji, uświadomiły one żyjącym pod kolonialnym zarządem narodom Azji Południowo-Wschodniej, że Zachód nie ma prawa odczuwać cywilizacyjnej wyższości na Azją. Że są Azjaci, którzy potrafią Zachodowi dokopać militarnie, są sprawniejsi i silniejsi. Japońskie podboje są traktowane jako praźródło procesu narodowowyzwoleńczego i emancypacji azjatyckiej.

Pokonana w II wojnie światowej przyjęła Japonia werdykt historii z pokorą i dokonała kolejnego diametralnego zwrotu. Przyjęła spadek wojennego dies irae z dobrodziejstwem inwentarza. Wyrzekła się militaryzmu i ekspansji. Zadeklarowała polityczny pacyfizm.

Zajęta własnymi sprawami zbudowała potencjał przemysłowy i technologiczny, który jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku inspirował do snucia prognoz, że stanie się Japonia mocarstwem gospodarczym numer jeden w świecie. Ale dynamika wzrostu spadła, a chiński progres z czasem przyćmił japoński cud gospodarczy.

W sensie politycznym wszakże Japonia stała się częścią Zachodu.

Inną formą izolacjonizmu wyniosłego, choć nie cywilizacyjno-kulturowego czy gospodarczo-handlowego, lecz czysto politycznego, była niegdysiejsza doktryna „splendid isolation”, praktykowana przez Wielką Brytanię.

„Wspaniała izolacja” przylgnęła jako termin do polityki zagranicznej Wielkiej Brytanii po Kongresie Wiedeńskim 1815 roku. I była stosowana aż do początku XX wieku, ze szczególną intensywnością zwłaszcza w latach 1870-1905. Termin ten podchwycili Brytyjczycy od kanadyjskiego polityka George’a Fostera. Foster użył go, by pochwalić brytyjską wstrzemięźliwość od wikłania się w spory w skonfliktowanej Europie. Określenie to zostało spopularyzowane w brytyjskiej publicystyce tamtego czasu. Zaczęli używać go politycy, jak w szczególności wicehrabia George’a Goschen, pierwszy Lord Admiralicji, który w 1896 roku powiedział był: „Byliśmy tu sami w izolacji – naszej wspaniałej izolacji, jak to określił jeden z naszych kolonialnych przyjaciół”.

Polityka „splendid isolation” charakteryzowała się niechęcią do wchodzenia w stałe sojusze z europejskimi i światowymi mocarstwami. Brytyjczycy odmawiali sprzymierzania się z Europejczykami w sztywne alianse, podejmowania zobowiązań w obliczu – jak to sami określali – abstrakcyjnych i hipotetycznych zagrożeń i wyzwań. Odmówili wejścia w 1815 r. do Świętego Przymierza, a Koncert Mocarstw widzieli jako format konferencji europejskich do rozwiązywania konkretnych problemów. George Canninga, brytyjski minister spraw zagranicznych epoki wiedeńskiej, jest łączony z zasadami ówczesnej polityki, które przewidywały brak interwencji i nieuczestniczenie w jakimkolwiek europejskim systemie policyjnym, opieranie polityki na faktach, a nie na abstrakcyjnych teoriach, poszanowanie praw traktatowych, ale ostrożność w ich rozszerzaniu, dążenie do utrzymania równowagi sił w Europie poprzez wspieranie słabszych.

Izolacja od Europy miała sprzyjać koncentracji energii politycznej na ekspansji kolonialnej, zwłaszcza w drugiej połowie XIX wieku.

W 1866 roku minister spraw zagranicznych Lord Derby wyjaśniał tę politykę w następujący sposób: „Obowiązkiem rządu tego kraju jest, biorąc pod uwagę położenie geograficzne, utrzymywanie stosunków dobrej woli ze wszystkimi sąsiednimi narodami, nie wplątując się w jakikolwiek pojedynczy lub monopolizujący sojusz z którymkolwiek z nich; a przede wszystkim dążenie do nieingerowania niepotrzebnego i dokuczliwego w wewnętrzne sprawy jakiegokolwiek obcego kraju.”

Potrafili jednak Brytyjczycy, kiedy nie było innego wyjścia, interweniować w sprawach europejskich, jak choćby po stronie Turcji w wojnie krymskiej 1853-1856, czy też działając politycznie na rzecz niepodległości Belgii czy Grecji.

Przewartościować stanowisko zmusił Wielką Brytanię wzrost potęgi Niemiec i jej imperialne zakusy, zwłaszcza po odejściu Bismarcka. Niemcy rzuciły wyzwanie Wlk. Brytanii na morzach i oceanach. Zaczęły domagać się redystrybucji kolonialnego tortu. Sprezentowanie im Kilimandżaro i przesmyku Caprivi nie mogło w żaden sposób ich udobruchać. Wcześniej o mało nie doszło do otwartej wojny Brytyjczyków z Francją w 1898 r. na tle incydentu w Faszodzie. Brytyjczycy poczuli się dotkliwie osamotnieni podczas drugiej wojny burskiej. Stany Zjednoczone, które przecież na prośbę Wlk. Brytanii ogłosiły kiedyś doktrynę Monroe, same zaczęły cisnąć Brytyjczyków w Ameryce. Rosjanie zaś parli z Azji Centralnej na Afganistan. „Splendid isolation” zamieniało się w niebezpieczne osaczenie.

Celem zaś polityki niemieckiej według słów Wilhelma II stało się z czasem zakończenie „swobodnej jazdy Wielkiej Brytanii na frakach Trójprzymierza”. W 1898 roku minister ds. kolonii Joseph Chamberlain próbował negocjować sojusz z Niemcami. Mówił publicznie o trudnej sytuacji dyplomatycznej Wielkiej Brytanii, narzekając: „Nie mieliśmy sojuszników. Obawiam się, że nie mieliśmy przyjaciół… Jesteśmy sami”. 
Zawarcie ententy brytyjsko-francuskiej w 1904 r. i podpisanie porozumienia rosyjsko-brytyjskiego w 1907 roku zakończyło definitywnie politykę „splendid isolation”. Wlk. Brytania weszła do systemu „sztywnych” aliansów.

Od wielu lat wielu obserwatorów europejskich ostrzega przed nowym izolacjonizmem amerykańskim. Widziane z ich dostrzegalni, społeczeństwo amerykańskie, zmęczone kosztami utrzymywania przez USA porządku w świecie (Pax Americana), gwarantowania wielu państwom ich bezpieczeństwa, sfrustrowane niepowodzeniami w stabilizacji regionów zapalnych i państw upadłych, miałoby wymóc na elitach politycznych wycofanie się Ameryki ze zobowiązań globalnych i zajęcie się własnymi sprawami. Pojawiają się reminiscencje dobrych dla wzrostu potęgi Ameryki czasów izolacji, chociażby po I Wojnie Światowej, wezwania do zaprzestania naiwnej dobroczynności i daremniczej dla świata pracy. Nic podobnego wszakże stać się może. Mogą Stany Zjednoczone przechylać się w stronę bardziej egotycznego (ale nie egoistycznego) spojrzenia na świat, jak miało to miejsce za prezydentury Donalda Trumpa. Mogą Stany Zjednoczone bardziej wybiórczo określać priorytety globalne, jak miało to miejsce za prezydentury Baracka Obamy (spadek zainteresowania Europą). Mogą dawać niezgrabnego drała z niektórych niewygodnych miejsc, jak z Afganistanu za prezydentury Joe Bidena. Nie dojdzie wszakże do żadnej nowej amerykańskiej rejterady z odpowiedzialności globalnej. Ukraina jest tego potwierdzeniem.

Izolacjonizm w dyplomacji, na wykonawczym poziomie, nigdy się nie sprawdza. Naczelna zasada dyplomacji stanowi: nigdy nie zostań sam w dyplomatycznej rozgrywce. Można oczywiście się spierać, czy rację w zatargu (a prawdę tym bardziej) da się ustalić drogą głosowania. Zwłaszcza z historycznej perspektywy często widać, że za mylnymi stanowiskami opowiadała się większość. Ale nawet wielkie mocarstwa, które mogą sobie pozwolić na wzniosłą izolację, nie chcą wyglądać na osamotnione. Jest rzeczą znamienną rozkład głosowania nad rozmaitymi rezolucjami skierowanymi przeciw polityce Izraela (prawa Palestyńczyków, osiedla na Zachodnim Brzegu, broń jądrowa na Bliskim Wschodzie, etc.), które przegłosowano w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ na przestrzeni ostatnich dekad. Wśród głosujących przeciw obok Izraela zawsze solidarnie stają Stany Zjednoczone. Ale i one nie chcą czuć się samotne. Zawsze mogą więc liczyć na towarzystwo Wysp Marshalla czy Palau, które przecież o jakąkolwiek samodzielną politykę na Bliskim Wschodzie nawet nie są podejrzewane. A Rosja także, uznając samozwańczą niepodległość Abchazji i Osetii Południowej, też w samotności źle by się czuła, więc za małą cenę zapewniła uznanie separatystycznych republik przez Nauru i Nikaraguę. Poglądy tych państw na kwestie integralności terytorialnej państw i samostanowienia nie były ani wcześniej, ani potem szerzej znane. Zmusiła też Syrię do uznania niepodległości samozwańczych reżimów donbaskich.

Strzelistym monumentem wyniosłej izolacji było niewątpliwie zachowanie Polski przy przedłużeniu mandatu Donalda Tuska jako przewodniczącego Rady Europejskiej. Niesławne lanie dwadzieścia siedem do jednego w marcu 2017 r. może być przykładem pryncypialnej alienacji. Jej odtrąbienie jako dyplomatycznego sukcesu było prostacką obrazą inteligencji Polaków. Ale tkwiące w ślepej wierze w mądrość rządzącej partii miliony Polaków obrazić się nie dały.

We wrześniu 2007 r. doświadczyłem na sobie ciężaru polityki wyniosłej izolacji. Unia Europejska i Rada Europy miały ustanowić Europejski Dzień przeciw Karze Śmierci (obchodzony 10 października). Ówczesny polski rząd inicjatywie sprzeciwił się kategorycznie. W Brukseli formalne ruchy zablokować było łatwiej, bo obowiązuje tam w tych kwestiach zasada jednomyślności, więc polskie veto zamykało sprawę. Ale w Komitecie Ministrów Rady Europy chciano przegłosować sprawę większością głosów. W regulaminie Komitetu jest wszakże zapis, który pozwala państwu wnioskować o szczególne potraktowanie sprawy i przeciąganie decyzji. Ale służby prawne Sekretariatu Rady Europy przedstawiły twardą (choć logicznie poronioną) opinię, że o tym, czy sprawa jest szczególna, Komitet może zadecydować zwykłą większością. Nawet jeśli z punktu widzenia czystej logiki taka interpretacja jest idiotyczna, to sam fakt, że służby prawne Sekretariatu chciały narzucić rządom państw członkowskich ową interpretację, było już wybitnym ubezwłasnowolnieniem ciała, jak by nie było, politycznego i nadrzędnego.

Odejście od stosowania kary śmierci przez państwo jest w Radzie Europy kryterium członkostwa. Być może decydenci wtedy w Warszawie tego sobie nie uświadamiali. Tym niemniej postanowili wytoczyć przeciwko symbolicznej przecież inicjatywie najcięższe działa. A odebrano to jako atak na tożsamość organizacji. Moje poglądy osobiste na karę śmierci są jednoznaczne – jestem jej przeciwnikiem, choć nie traktuję jej stosowanie w USA czy Japonii jako powód do misyjnej krucjaty. Nie uważam też, że nie wolno dopuszczać do jakiejkolwiek dyskusji na temat zasadności rezygnacji z kary śmierci. Można o tym rozmawiać. Podobnie jak o dopuszczalności eutanazji czy aborcji.

Sprzeciw wobec inicjatywy wystawił nas na zmasowaną presję w Strasburgu zarówno ze strony kilku państw członkowskich, jak i przede wszystkim ze strony Sekretariatu. Swoimi wszakże nieprzemyślanymi wypowiedziami ułatwili nam partnerzy postawienie sprawy w czysto proceduralnym wymiarze. Bo politycznie dano nam do zrozumienia, że Rosji na taki opór pozwolono by z wyrozumiałością (i to bynajmniej nie tyle z powodu, że ona kary śmierci formalnie nie zniosła, ale jedynie zawiesiła jej stosowanie, ale dlatego, że Rosja to mocarstwo, bez którego, jak wtedy uważano, Rada Europy nie miałaby sensu). Więc powstał spór pryncypialny, czy państwo średniego rzędu wielkości, choćby w pojedynkę, ma prawo do szczególnego potraktowania sprawy uznanej przez nią za ważną. Nie chodziło już wtedy na posiedzeniu w Strasburgu, czy kara śmierci jest dobra czy zła, czy specjalny dzień w kalendarzu jest dla jej powszechnego zniesienia potrzebny. Chodziło o to, kto może i jak określać, jaka sprawa jest dla państwa członkowskiego ważna. Takie proceduralne postawienie sprawy spowodowało, że dyskusja potoczyła się już tak, że nie byliśmy sami. Byliśmy w bolesnej mniejszości, ale już nie sami (a Rosja schowała się sprytnie za naszymi plecami).

Czasami można i trzeba postawić się poglądom większości nawet za cenę osamotnienia. Chodzi tylko o to, aby kwestia, co do której się stawiamy, miała dla naszych interesów znaczenie strategiczne. Bo stawianie się dla samego stawiania podkopuje jedynie autorytet polityczny kraju.

Przeciągające się do północy strasburskie rozmowy (2006 r.). Od lewej: Autor, ambasador Włoch, ambasador Grecji, ambasador W. Brytanii, ambasador Albanii, ambasador Francji.