Doktryna odstraszania, czyli jak uczynić strach rzeczywistym

Przyjęta w końcu czerwca 2022 r. w Madrycie koncepcja strategiczna NATO uczyniła doktrynę odstraszania rdzeniem funkcjonowania Sojuszu. Reagowanie kryzysowe i działalność na rzecz bezpieczeństwa zbiorowego pozostają istotnymi polami zaangażowania NATO, lecz jego polityczno-militarnym priorytetem stało się znów odstraszanie. Poszukiwania przekonującej misji dla NATO, prowadzone przez dekady po zakończeniu zimnej wojny, zatoczyły wielkie koło. Wrócono do sprawdzonej koncepcji odstraszania, którą praktykowano wobec ZSRR. Kontekst jest oczywisty: agresywne zachowania Rosji, których kulminacją stała się agresja na Ukrainę, nie pozostawiały Zachodowi wyboru. Trzeba było w sposób otwarty uznać Rosję ponownie za głowne źródło zagrożenia dla Sojuszu.

Jak nowe wydanie strategii odstarszania będzie przekładać się na postawę polityczno-militarną Sojuszu, a zwłaszcza na koncepcje operacyjne, kształt potencjału militarnego i jego rozmieszczenie, pozostaje kwestią nadal wymagającą doprecyzowania. I bynajmniej nie do końca oczywistą, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę niedawne wypowiedzi choćby prezydenta Erdogana w Belgradzie czy też „dysydenckie” (względem polityki Zachodu wobec Rosji) poglądy Orbana. Choć oczywiście główne rozstrzygnięcia będą prawdopodobnie (jak w przeszłości) zapadać między Waszyngtonem, Londynem, Berlinem i Paryżem. Oby głos Polski był w tym procesie słyszalny i sprawczy. Obecna ekipa rządząca zdaje się robić wszystko, aby zamknąć sobie kanały komunikacyjne z Berlinem, ale też z innymi ważnymi stolicami europejskimi. Rozmawiać o kwestiach bezpieczeństwa z Berlinem czy Paryżem za pośrednictwem Waszyngtonu może bynajmniej wpływu Polski na politykę NATO nie czynić efektywnym.

Bo powstrzymywanie Rosji, tak jak powstrzymywanie komunizmu, o czym pisałem tydzień temu, musi znaleźć odpowiednie odzwierciedlenie w doktrynach, strategiach i koncepcjach militarnych Zachodu.

Doktryna odstraszania w oryginalnej postaci upostaciowiła się u zarania Sojuszu Północnoatlantyckiego. Już pierwsza strategia NATO przygotowana w 1949 r. opierała się na odstraszającej roli broni jądrowej. W natowskiej strategii z 1954 r. (DC-48) planowano nawet wyprzedzające uderzenie jądrowe z użyciem samolotów.

Doktryna odstraszania zbudowała swoją wiarygodność na tym, że rzeczywistość polityczno-wojskowa w latach zimnej wojny nie wygenerowała faktów, które by podważały jej skuteczność. Blok komunistyczny nie odważył się na przetestowanie jej wiarygodności. Czyli była doktryną skuteczną. Niektórzy co prawda porównywali jej funkcjonowanie do sytuacji z dowcipu o facecie wyrzucającym kulki papieru przez okno pociągu mknącego przez równinę mazowiecką, aby odstraszyć słonie. Musiały wyrzuty papierowych kulek być skuteczne, skoro słonie nie atakowały pociągu. Ale zbyt frymuśne to porównanie, biorąc pod uwagę, że w odstraszaniu stawką była globalna wojna nuklearna.

Fakt pozostaje faktem, że nic (i z dzisiejszej, i z ówczesnej perspektywy) nie pozwala ocenić, czy była doktryna odstraszania jedyną możliwą polityką. Bo ponoć ani Stalin, ani Mao wojny nuklearnej się nie obawiali. Nie czuli przed nią strachu. Do wojny nuklearnej wtedy, ani w latach nuklearnego „overkillu”, nie doszło, co oczywiście nie dowodzi skuteczności doktryny odstraszania.

Doktryna odstraszania wywoływała podziały w sojuszu. Amerykanie nie chcieli zostać wciągnięci w wojnę wbrew swojej woli. Pozbawiali więc sojuszników zdolności do samodzielnej akcji. Sojusznicy z kolei, jak Francja czy Wlk, Brytania, nie chcieli być zdani wyłącznie na USA, co doprowadziło ich do zbudowania własnego potencjału nuklearnego.

W 1957 r. NATO przyjęła oficjalnie (w oparciu o rekomendacje tzw. Raportu Trzech z grudnia 1956 r.) koncepcję zmasowanego odwetu. Przewidywała ona możliwość jednostronnego użycia broni jądrowej w obliczu poważniejszego ataku przeciwko terytorium sojuszniczemu. Dawała Sojuszowi prawo do wyboru środków i miejsca uderzenia. Wynikała ona z faktu niewielkiego zagrożenia USA odwetem nuklearnym. Sojuszników miała zaś mobilizować do rozbudowy potencjałów konwencjonalnych.

Ale kiedy zaczęła obowiązywać, ZSRR osiągał już zdolność porażania bronią jądrową celów na terytorium USA (rakiety balistyczne).

W 1960 r. przetestowała ładunek jądrowy Francja i rozwinęła ona wkrótce swoją własną doktrynę odstraszania. Uznała, że parasol sojuszniczy nie był wystarczająco wiarygodny, niezbędny więc stał się instrument odstraszania narodowego. A wiarygodny musiał być na tyle, by odstraszać przeciwnika skutkami odwetu. Nie musiał gwarantować zwycięstwa w nuklearnej wojnie, co uznawano już w wtedy za oksymoron. Wystarczało uświadomić przeciwnikowi skalę zniszczeń nakierowując rakiety nuklearne na pięćdziesiąt największych miast. I takie minimalistyczne odstraszanie stawało się odstraszaniem absolutnym, gwarantując powstrzymanie państw przed wojną konwencjonalną. W 2006 r. francuska doktryna odstraszania została rozciągnięta na cele wojny z terroryzmem. Prezydent Macron zadeklarował zaś gotowość Francji do zeuropeizowania francuskiej „force de frappe”. Bez tego zresztą trudno sobie wyobrazić spójną doktrynę obronną Unii Europejskiej i budowanie europejskiej armii.

W 1967 r. NATO przestawiło się na strategię elastycznego reagowania. Stał za nią czynnik MAD, czyli wzajemnie zagwarantowanego zniszczenia. Amerykanie kalkulowali, że ich potencjał gwarantował wtedy zniszczenie ok. 1/3 ludności i 2/3 potencjału przemysłowego ZSRR. Uznali też, że potencjał sowiecki czynił możliwy uszczerbek dla terytorium USA równie katastroficznym. Zakładało elastyczne reagowanie konieczność zachowania wiarygodnego potencjału militarnego, który dawałby możliwość eskalacji konfliktu w celu pokonania przeciwnika i zadania mu dotkliwych strat. Przewidywało ono możliwość celowej eskalacji z włączeniem taktycznej broni jądrowej, a nawet wykorzystanie strategicznej broni jądrowej.

Raport Harmela, który przygotował polityczne ramy dla tej strategii, nakazywał jednocześnie, aby staraniom o utrzymanie wiarygodnego potencjału towarzyszyło dążenie do „odprężenia”, prowadzenie dialogu i budowanie zaufania w stosunkach ze Wschodem.

Lata siedemdziesiąte przyniosły ustabilizowanie parytetu nuklearnego ZSRR i USA. Doktryna wzajemnie zagwarantowanego zniszczenia czyniła użycie broni mało prawdopodobnym. Elastyczne reagowanie zaś pozostawiało sojuszników zależnymi od nuklearnych decyzji USA. Jak pisał Kissinger, doktryna odstraszania nabrała psychologicznego wymiaru. Zakładała posiadanie przez przywódców mocarstw woli użycia broni nuklearnej, a jednocześnie zaistnienia w ich kalkulacjach niezbędnego poziomu racjonalności, który wynikałby ze świadomości skutków ich decyzji. Za prezydentury Jimmiego Cartera reagowaniu nadano już bardzo elastyczny charakter. Amerykańska strategia (dokument PD-59) skupiała się na kompleksie C3I, czyli przede wszystkim na dowodzeniu, kontroli, łączności i rozpoznaniu. I zakładała ewentualność długotrwałego konfliktu nuklearnego.

Uwolnił NATO od dylematów nuklearnych upadek komunizmu i ZSRR. Deklaracja Sojuszu, przyjęta w lipcu 1990 r. na szczycie NATO w Londynie, zapowiadała głęboką transformację aliansu. Konstatowała zanik jednolitego wszechogarniającego źródła zagrożenia. Wskazywała konieczność modyfikacji koncepcji obrony na wysuniętych rubieżach i elastycznego reagowania.

Wprowadzała jednocześnie trzecią ścieżkę do strategii politycznej raportu Harmela: wykorzystywanie NATO jako czynnika stabilizacji na kontynencie europejskim.

Dezintegracja ZSRR pozostawiła NATO bez skonkretyzowanego zagrożenia. Odstraszać, jak się wtedy naiwnie wydawało, nie było już kogo.

Znowelizowana strategia NATO przyjęta w kwietniu 1999 r. na szczycie NATO w Waszyngtonie otwierała nowy rozdział w historii Sojuszu. Stwierdzając brak klasycznie definiowanego przeciwnika, kierowała Sojusz na misje spoza artykułu 5 Traktatu Waszyngtońskiego. Senator Lugar ujął tę nowa doktrynę w maksymie „out of area or out of business”. Już w 1992 r. NATO wyraziło gotowość wspierania ONZ w wymuszaniu stosowania sankcji w związku z wojną w Bośni i Hercegowinie. Zaangażowanie NATO miało charakter początkowo policyjny, lecz koncepcyjnie było już użyciem Sojuszu do celów bezpieczeństwa zbiorowego. Pierwszym bojowym zastosowaniem koncepcji była operacja przywracania pokoju w Kosowie w 1999 r., skierowana przeciw Jugosławii. Jak przyjęto komentować – była to pierwsza otwarta wojna o prawa człowieka. NATO przymusiło siłą Jugosławię do zaprzestania pacyfikacji Kosowa. Ale rozpoczęło swoje działania zaczepne bez formalnego upoważnienia Rady Bezpieczeństwa ONZ. Zapamiętali to sobie doskonale Rosjanie i nie przypadkiem przywoływał to Putin w swoich rozmowach z zachodnimi liderami w lutym 2022 r., kiedy szykował się do agresji na Ukrainę.

Broń nuklearna w arsenale Sojuszu zgodnie z waszyngtońską strategią miała służyć przede wszystkim celom politycznym. Nie była już wymierzona w terytorium konkretnego państwa.

Wojna z terroryzmem po zamachach z 11 września 2001 r. była kolejnym rubikonem przekroczonym przez Sojusz. Po raz pierwszy w historii uruchomiony został artykuł 5 Traktatu Waszyngtońskiego. NATO zostało zaangażowane do operacji poza obszarem traktatowym. Globalizacja misji Sojuszu zaczęła prowadzić do postrzegania NATO jako światowego „policjanta”. NATO miało odstraszać światowych terrorystów, i to globalnie. Tak zrodziła się koncepcja wykorzystania NATO jako „globalnej skrzynki z narzędziami’ (global toolbox). A Sojusz stał się mechanizmem wspierania Amerykanów w Afganistanie (w misji bojowej) i Iraku (w misji szkoleniowej). Uniwersalnym niemalże i dosłownym Malleus Maleficarum obozu demokracji do zwalczania zła w zglobalizowanym świecie.

Priorytet zaangażowania NATO w reagowanie kryzysowe i stabilizację globalną odzwierciedlała koncepcja strategiczna NATO przyjęta w Lizbonie w listopadzie 2010 r.

Agresywne poczynania Rosji, w tym zwłaszcza aneksja Krymu i wsparcie separatyzmu w Donbasie w 2014 r., przywróciły NATO na stare, sprawdzone tory (przełomowe znaczenie miał szczyt warszawski 2016 r.). Bo jeszcze po rosyjskiej inwazji na Gruzję w 2008 r. w sporej liczbie stolic państw Sojuszu karmiono się złudzeniami, że to jednorazowy wyskok. Na dodatek Rosja porzuciła zasadę „no-first use” w odniesieniu do broni jądrowej. A Putin dosłownie zaczął w swoich wypowiedziach stosować ukutą w czasach prezydentury Nixona tzw. strategię szaleńca, czyli dawać do zrozumienia, że może mu użycie broni jądrowej w jakimś hektycznym przypływie uderzyć całkiem realnie do głowy. Wystawiło to natowskich planistów na nowe wyzwania.

Od 2014 r. (a na dobrą sprawę co najmniej od 2008 r.) odstraszać było już znowu kogo. Zagrożenie rosyjskie stało się faktem, choć odczuwalnym chwilowo jedynie regionalnie. Ale po agresji Rosji na Ukrainę w 2022 r. było to już zagrożenie dla niektórych sąsiadów Rosji egzystencjalne.

NATO okazało się poza tym mało zręcznym instrumentem w odstraszaniu innych globalnych burzycieli, chociażby rozwijającego program nuklearny Iranu czy posiadającej broń jądrową KRLD. Globalizacja NATO od czasu włączenia Sojuszu do operacji afgańskiej budziła poważne zaniepokojenie w Pekinie. Coraz głośniej, a już po wyjściu USA i sojuszników z Afganistanu, na cały głos Chińczycy dawali znać, że obecności NATO w Azji w jakiejkolwiek postaci sobie nie życzą. A i niektórzy członkowie NATO woleliby, aby NATO do globalnych misji nie angażować. Dla okiełzania zagrożenia chińskiego Amerykanie zaczęli więc konstruować nowe platformy, chociażby AUKUS powołany w 2021 r. z udziałem Australii i Wlk. Brytanii, którego pierwsze skutki rozdrażniły ważnego europejskiego sojusznika Amerykanów, jakim jest Francja.

Prezydent Macron ogłosił nawet w 2020 r. śmierć mózgową NATO. Impulsem były niewątpliwie woluntarystyczne zachowania Turcji, zwłaszcza wobec Syrii i Libii. Faktem pozostaje, że spójność Sojuszu zaczęła się chwiać. NATO stanęło po raz kolejny przed koniecznością redefinicji swojej misji. I rozpoczęło głęboką nad nią refleksję. Ale realia agresji rosyjskiej 2022 r. nadały tej refleksji pilny i praktyczny charakter. Sojusz robił wszystko, aby wspierając Ukrainę, nie został zaangażowany jednocześnie w otwarty konflikt zbrojny z Rosją. Dla państw frontowych, w tym zwłaszcza Polski, Litwy, Łotwy i Estonii, wiarygodność gwarancji NATO nabrała egzystencjalnego charakteru.

Kluczowe znaczenie będzie miało oczywiście podejście USA. W czasie rosyjskiej agresji na Ukrainę prezydent Biden czynił jednoznaczne deklaracje absolutnego oddania Ameryki obronie sojuszników. A cała siła odstraszania NATO znów oparła się na potencjale Ameryki.

O kierunkach rozwoju NATO od zarania decydowało nastawienie amerykańskie. W kilku stolicach sojuszniczych pokątnie rozwijano koncepcję maksymalnego nasycania dwustronnych relacji z USA w sferze bezpieczeństwa na wypadek, gdyby kolektywne ramy zaczęły truchleć. Ale one mogą degenerować się tylko, jeśli Amerykanie się z tym politycznie i strategicznie pogodzą, co będzie wynikało z utraty przez Europę żywotnego dla amerykańskich interesów znaczenia. A wtedy, to i dwustronna komitywa niewiele pomoże. Polityka Putina przesunęła znowu Europę w centrum amerykańskiej uwagi (po okresie „azjatyckiego piwotu’). Na długo?

Każda instytucja ma własne mechanizmy wypracowywania decyzji. W NATO oczywisty jest prymat Stanów Zjednoczonych. Nie sposób wyobrazić sobie sytuacji, w której jakakolwiek ważna decyzja w ramach Sojuszu mogłaby być w jakikolwiek sposób Amerykanom narzucona. Nawet jakby przyszło do amerykańskiego ambasadora pozostałych dwudziestu dziewięciu i powiedziało: „Sorry, tylko ty jesteś przeciw, więc prośba – nie blokuj konsensu”, to Ameryka zdania nie zmieni. Ale przede wszystkim, nigdy taka procesja się nie odbędzie. Odbywać się może w stosunku do innych państw, nawet historycznie zawsze w NATO niepokornej Francji, nie mówiąc o Polsce.

W 1998 r. byłem polskim przedstawicielem w tzw. Grupie Zadaniowej Wysokiego Szczebla (HLTF) funkcjonującej przy NATO i zajmującej się opracowaniem wspólnego stanowiska państw Sojuszu na rokowaniach rozbrojeniowych, wtedy dotyczących tzw. adaptacji Traktatu o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie (CFE). Praca była intensywna. Co dwa tygodnie musiałem odwiedzać Brukselę. W wigilię formalnych posiedzeń grupy spotykaliśmy się na kolacjach z reguły w formacie Grupy Wyszehradzkiej. Co znamienne, kiedy chcieliśmy zaprosić na kolację przedstawicieli USA, Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii, to akurat w te konkretnie wieczory nie byli oni osiągalni. W inne może i owszem. Okazało się bowiem, że siłą tradycji spotykali się w czwórkę tylko we własnym gronie. Okazało się także, że w owym formacie tzw. Quadu spotykali się regularnie nie tylko w Brukseli. Dopóki Quad nie był w stanie opracować wspólnego stanowiska, mogliśmy lobbować za własnym bez zahamowań. Bo i wtedy, w odniesieniu do modernizacji Traktatu CFE, leżąca na stole propozycja, opracowana w Berlinie, była dla nas niezbyt atrakcyjna. Logicznie była nie do podważenia, bo zastępowała grupowe limity uzbrojenia oryginalnego Traktatu CFE tzw. limitami narodowymi i terytorialnymi. Szkopuł w tym, że tzw. limit terytorialny dla Polski przewidywał, że nasze rodzime stany uzbrojenia mogły być zwiększone przez rozwinięcie obcych wojsk, ale tylko do poziomu uzbrojenia dwóch ciężkich brygad. Francuzi szybko poparli niemiecki projekt, Brytyjczycy opierali się najdłużej. W Waszyngtonie docieranie stanowisk Departamentu Stanu i Pentagonu szło z dużym mozołem. W końcu jednak i Amerykanie odpuścili. Tłumaczyli, że przecież te dwie brygady wynikają z obietnicy danej Rosji w Akcie stanowiącym NATO-Rosja z 1997 r., że więcej nie będzie „To dajcie nam te dwie ciężkie brygady na piśmie, dajcie je w planach ewentualnościowych, wtedy pogadamy” – odpowiadałem. Ale dawanie tych planów zajęło im dość długo, kilka ładnych lat (i to nadal jedynie na papierze, a teraz i w realu przydałoby się ich więcej). Ambasador Craig Dunkerley, który reprezentował USA w HLTF, zdrowo nad urabianiem nas się napracował. Mnie co prawda urobić nie zdążył. Ja przeszedłem do innych (całkiem egzotycznych) zadań. Tym niemniej doświadczyłem wtedy na sobie, że zmaganie się z Quadem może być męczące i bolesne (boleśniejsze niż przekomarzanie się w pojedynkę z Amerykanami), nawet jeśli odbywa się po przyjacielsku i serdecznie.

NATO przyjęło w końcu jednak niemiecki koncept (a mieli decydenci w naszym MSZ i MON inne wyjście?), a Rosjanom bardzo on odpowiadał. Adaptację Traktatu uzgodniono szybko, bo ku stambulskiemu szczytowi OBWE w 1999 r. Ale nigdy nie wszedł dokument w życie. Rosja za nic w świecie nie chciała wyprowadzić swoich wojsk z Mołdawii i Gruzji, nalegała na włączenie Litwy, Łotwy i Estonii do Traktatu.

Chyba jakaś Schadenfreude musiała się u mnie z powodu niepowodzenia takiej modernizacji Traktatu pojawić. Bo to zła koncepcja była.

A z czasem Rosja w ogóle zawiesiła stosowanie i oryginalnego Traktatu. Aż zaczęła burzyć cały porządek europejski.

W dyplomacji nie wystarczy mieć rację, trzeba jeszcze umieć przekonać do niej nie tylko partnerów, ale i publiczność