Doktryna powstrzymywania, czyli siła konsekwencji

Większość zachodnich analityków wskazuje, że stan konfrontacji i napięcia w relacjach z Rosją trwać będzie długie lata, niezależnie od wyniku wojny na Ukrainie. Nawet jeśli uda się tam Rosji przetrącić grzbiet, doprowadzić do jej całkowitej rejterady, to antyzachodniego nastawienia w jej polityce to nie zmieni, nie doprowadzi do odsunięcia obecnej elity od władzy. W tej diagnozie (jak napisano w jednej z analiz) Putin nie jest bynajmniej problemem, lecz problemu symptomem. Porażka Rosji przekreśli wprawdzie jej dalsze ewnentualne plany aneksji Białorusi, Naddniestrza, Południowej Osetii, czy nawet zachodnich i północnych połaci Kazachstanu, zapobiegnie agresji na państwa bałtyckie, ale imperialnych instynktów nie stłumi, rewanżystowskiej i rewindykacyjnej mentalności nie wyczyści. W sensie strategicznym Rosja z porażką się nie pogodzi, a do wewnętrznej prozachodniej rewolucji tam nie dojdzie. Zachód winien szykować się więc do długotrwałej konfrontacji i kierować się logiką powstrzymywania Rosji. Zaczęto więc odkurzać doktrynę powstrzymywania, którą Zachód obmyślił i stosował radząc sobie w swoim czasie z ekspansjonizmem ZSRR. Oryginalna doktryna powstrzymywania epoki zimnowojennej jest uznawana za przykład konsekwencji i skuteczności. Przypomnijmy jej historię.

(Uprzedzam: dzisiejszy post będzie opasły i w nużące opisy historyczne obfity; niecierpliwych zapraszam więc od razu do przejścia do końcowych paragrafów, gdzie znowu wątki współczesne i osobiste).

Doktrynę powstrzymywania sformułował w 1946 r. George Kennan, wtedy szef sekcji politycznej Ambasady USA w Moskwie. Na dziewiętnastu stronach gęstego druku, w pięciu porcjach, wyłożył w zaszyfrowanej depeszy (tzw. Długi Telegram) istotę sowieckiej polityki zagranicznej. Była nią ekspansja, dominacja i konfrontacja z kapitalistycznym Zachodem. Kennan zaproponował Ameryce konsolidację sił Zachodu, objęcie Europy Zachodniej amerykańskim parasolem ochronnym i odpieranie sowieckiej ekspansji. Choć spór Sowietów z Ameryką miał sztafaż ideologiczny, to Kennan opisywał go w klasycznie geopolitycznych kategoriach. Wyglądało to tak, że drapieżna potęga lądowa (ZSRR) rozpychała się ku Atlantykowi, a mogła ją zatrzymać jedynie przeciwstawna siła atlantyckiej potęgi morskiej. To niewątpliwie rzadki w dyplomacji przypadek, kiedy stosunkowo niski (wtedy) rangą dyplomata sformułował zasady polityki, którą przez dziesięciolecia praktykowały dziesiątki państw Zachodu. Dorównać Kennanowi marzyły setki, jeśli nie tysiące młodych, ambitnych adeptów planistyki polityki zagranicznej.

Po powrocie do USA i objęciu stanowiska szefa sztabu planowania Departamentu Stanu opublikował Kennan w 1947 r. główne tezy swojej depeszy w postaci artykułu (podpisanego pseudonimem) w czasopiśmie „Foreign Affairs”. Doktryna powstrzymywania zaczęła krążyć w przestrzeni publicznej.

Ale pierwszym przywódcą, który założył publicznie jej zręby był Winston Churchill z jego mową fultońską w marcu 1946 r., z której do historii przeszła metafora „żelaznej kurtyny”. Churchill wzywał do zespolenia sił Zachodu, sojuszu Wspólnoty Brytyjskiej i Stanów Zjednoczonych, jedności Europy.

Twierdził, że czas bynajmniej nie pracuje na korzyść Zachodu. Udawanie, przymykanie oczu, wyczekiwanie na rozwój wypadków, czy uprawianie appeasementu było, według niego, strategią samobójczą. Chciał wtedy Churchill wielkiego dealu z Sowietami, w którym Sowieci musieliby się jeszcze liczyć z preponderancją Zachodu (opartą na amerykańskiej broni nuklearnej), póki nie było za późno.

Idea wielkiego dealu nie przekonała Amerykanów. Przyjęli oni za Kennanem, że źródłem konfliktu z ZSRR nie są bynajmniej konfrontacyjnie zdefiniowane interesy narodowe, lecz moralno-ideologiczna tożsamość sowieckiego ustroju. Należało zatem grać na czas, aby dokonało się bankructwo systemu komunistycznego. Zakładano, że kiedy wpadnie on w spiralę kryzysu, załamie się sam i to momentalnie. Co zresztą okazało się przepowiednią całkiem trafną.

Dopóki jednak Sowieci trzymali się swojego ustroju i ideologii, negocjacje i porozumienia z nimi były, w opinii Amerykanów z końca lat 40-ych, bezsensowne.

Pierwszym wyrazistym zastosowaniem powstrzymywania stała się doktryna Trumana. Doktryna, wiązana z przemówieniem do Kongresu w marcu 1947 r., postulowała amerykańską pomoc dla narodów zagrożonych rewoltami komunistycznymi i presją sowiecką. Pomoc ta miała mieć wymiar nie tylko moralny i polityczny, ale gospodarczy i militarny. Zgodnie z nią wyasygnowano wkrótce setki milionów dolarów na pomoc dla Grecji i Turcji. Istotnie w Grecji trwała wtedy prawdziwa wojna domowa, w której przeciw rojalistom i rządowi wystąpiły siły zdominowane przez komunistów. Później komunistyczna partyzantka przybrała regularne rozmiary i utworzyła nawet na części kraju swoją administrację. Uległa wszakże siłom rządowym i skapitulowała w 1949 r. Wojna kosztowała życie ponad 50 tys. ludzi, a setki tysięcy zmuszone były do migracji (w tym i do Polski).

Z kolei zagrożenie dla Turcji płynęło przede wszystkim z zewnątrz. ZSRR jeszcze przed końcem wojny zaczął formułować żądanie rewizji reżimu żeglugi w cieśninach czarnomorskich regulowanych przez konwencję z Montreux. Tureckie władze obawiały się militarnej konfrontacji z ZSRR. Na Kaukazie Południowym ZSRR skoncentrował w 1945 r. pokaźne siły zbrojne i szykowano się do możliwej inwazji na Turcję.

Przewija się do dziś w opiniach ekspertów teza, że zimna wojna wybuchła, ponieważ ZSRR chciał wyjść poza przydzieloną mu w Jałcie strefę wpływów, próbował włączyć do kontrolowanego przezeń obszaru Grecję, Turcję, a nawet Iran (ociągając się z wycofaniem swoich jednostek wojskowych wprowadzonych tam w czasie II Wojny Światowej). Jeśli w czasach Jałty przywódcy zachodni liczyli na to, że ekspansja Sowietów będzie podlegać samoograniczeniu, dowodziłoby to ich skrajnej naiwności i nieznajomości ideologicznych nakazów, kierujących zachowaniem bolszewików. ZSRR wyszedł z wojny, mimo olbrzymich strat i ewidentnej słabości gospodarczej, w stanie totalnego politycznego zawrotu głowy od wojennych sukcesów. II wojna światowa wybuchła i przebiegła może nie do końca zgodnie z ideologicznymi proroctwami leninizmu-stalinizmu głoszonymi otwarcie w latach trzydziestych, ale potwierdziła zasadniczą tezę, że światowa wojna imperialistyczna doprowadzi do rozszerzenia wpływów socjalizmu (najpierw kapitaliści mieli nieuchronnie posprzeczać się i pobić między sobą, wykrwawić się, a potem wkroczyć miał ZSRR i ochronić rewolucję klasową, która dokonałaby się w państwach dotkniętych wojną) . Nawet chłodny i ostrożny umysł Stalina nie studził wiary w nieuchronne zwycięstwo socjalizmu w świecie.

Doktryna Trumana w odróżnieniu od pierwotnych formuł Kennana operowała już silnym moralnym przekazem. Konfrontacja Zachodu ze Wschodem stała się konfrontacją sił wolności z siłami zniewolenia, sił praworządności z siłami bezprawia, sił tolerancji i różnorodności z siłami uniformistycznego porządku.
Na potrzeby konsumpcji wewnętrznej epatowano tezą, że Ameryka wstępowała na drogę krucjaty moralnej i to w interesach całego człowieczeństwa. Celem powstrzymywania było wyplenienie sowieckiego systemu jako takiego.

Powstrzymywanie było jednak z założenia strategią bierną. W jego istocie leżało zachowanie geopolitycznego status quo w oczekiwaniu na finalny upadek systemu sowieckiego. Naczelną zasadą postępowania była cierpliwość. A celem ostatecznym demontaż systemu sowieckiego. Nie brakowało wszakże oskarżeń, że powściągliwość Zachodu (bierność wobec sowieckich pacyfikacji Berlina w 1953 r., czy Węgier w 1956 r.), tylko rozzuchwalała Sowietów i zachęcała ich nie tylko do dalszych podbojów (Kuba), ale i bezwzględnego zaciskania kontroli nad satelitami (Czechosłowacja w 1968 r.).

Nie potwierdziła historia Trumanowskiej tezy, że powstrzymywanie było doktryną moralną, której celem był upadek socjalizmu jako ustroju. Bo pożegnano się z doktryną w zasadzie z upadkiem komunizmu w Europie i rozpadem ZSRR. A system komunistyczny (dyktatura partii komunistycznej) przetrwał w Chinach, a też i na Kubie, w Wietnamie czy w Korei Północnej. Potrafi Zachód jakoś z tym żyć po dziś dzień. Oczywiście można było wierzyć, że po upadku ZSRR komunizm nie ma szans na przetrwanie w świecie. Ale, choć li-tylko w formie ideologicznej hipostazy dla kapitalizmu państwowego, jednak trwa. Bo to już nieekspansywny i nieksportowalny komunizm? Ale z drugiej strony, byłoby zbytnim uproszczeniem sprowadzanie powstrzymywania wyłącznie do geopolitycznej doktryny wymierzonej w ZSRR.

Kryzys berliński 1948 r. był pierwszym testem skuteczności zachodniej rezystancji i katalizatorem operacjonalizowania doktryny powstrzymywania w Europie. Kiedy Sowieci zamknęli szlaki transportowe wiodące do Berlina Zachodniego, Zachód pospieszył z operacją mostu powietrznego. Pomoc utrzymała mieszkańców Berlina Zachodniego w wierze, że Zachód ustępować zamiaru nie ma. Według Kissingera, powołującego się na swoją rozmowę z Gromyką u schyłku ZSRR, Stalin nie wierzył, że doszłoby do nuklearnej wojny z powodu Berlina. Jeśliby w czasie blokady Berlina, Amerykanie próbowali siłą przedrzeć się z konwojami do miasta, Armia Radziecka miałaby stawiać im opór siłą, ale tylko lokalnie. Dopiero atak Zachodu na całym niemieckim froncie wymagałby osobistej decyzji Stalina co do rozmiarów sowieckiej reakcji.

A jednak do połowy lat siedemdziesiątych radzieccy akademicy uważali, że trzecia wojna wybuchnie w Berlinie. Od połowy lat siedemdziesiątych – skłaniali się już ku myśli, że jednak na Bliskim Wschodzie.

Komunistyczny przewrót w Czechosłowacji w lutym 1948 r. był prekluzyjnym dowodem na to, że doktryna Stalina wykluczała jakiekolwiek kompromisy ustrojowe w krajach kontrolowanych militarnie przez Sowiety. Przypomnijmy, że zgodnie z nią wszędzie tam, gdzie dotarł żołnierz sowiecki, mógł i miał być budowany ustrój komunistyczny. Był niewątpliwie czechosłowacki przewrót katalizatorem wojskowej integracji Zachodu. A historiografowie wiążą z nim początek zimnej wojny.

Wynikiem konsolidacji sił Zachodu było powołanie do życia w 1949 r. Sojuszu Północnoatlantyckiego. Dokument NSC 68 opracowany w kwietniu 1950 r. stał się zaś kompleksową wykładnią polityki powstrzymywania w polityce amerykańskiej. Żywotne interesy USA zrównano z imperatywem moralnym – walki z komunizmem.

Szybko też powstrzymywanie wyszło poza wymiar polityczno-militarny. W 1950 r. powołano do życia COCOM, czyli system kontroli eksportu do państw socjalistycznych, zakładający embargo na dostawy technologii o znaczeniu strategicznym. Powstrzymywanie gospodarcze przewidywało aktywne posługiwanie się klauzulą najwyższego uprzywilejowania w handlu z obozem socjalistycznym i politycznymi kryteriami w udzielaniu rządowych kredytów i gwarancji kredytowych. Zachód podjął też rzucone przez Moskwę wyzwanie wojny informacyjnej i ideologicznej. W 1949 r. utworzono Radio Wolna Europa.

Doktryna powstrzymywania miała i swoich krytyków, i to od zarania.

Jedna z krytycznych szkół (Walter Lippmann) twierdziła, że powstrzymywanie prowadzi do przerostu zobowiązań („overextension”), psychologicznego i politycznego przeciążenia, nadwerężenia amerykańskich zasobów. Ameryka ugrzęznąć miałaby niechybnie w peryferyjnych sporach i konfliktach bez strategicznego znaczenia dla Zachodu. A rozliczne marionetki Ameryki miałyby wykorzystywać powstrzymywanie dla własnych celów. Wyprorokował ów nurt krytyczny indochiński ślepy zaułek polityki powstrzymywania.

Inna szkoła (churchillowska) twierdziła, że z konfrontacją nie należy przeginać i szukać trzeba sposobu dogadania się z Sowietami, nim zanadto się wzmocnią. Powstrzymywanie zbytnio przeciągane zacznie pracować na korzyść Sowietów, bo da im czas na okrzepnięcie i militarne dogonienie Zachodu. Co też stało się faktem w latach siedemdziesiątych, kiedy w zbrojeniach strategicznych zapanował niekwestionowany parytet.

A ta trzecia, najbardziej defetystyczna szkoła (Henry Wallace) postulowała, aby uznać sferę wpływów Sowietów za legalną i uzasadnioną. Nie kwestionować tego, co zdobyli po II wojnie światowej, bo jest taka postawa tylko źródłem napięć. Przeżyła owa szkoła nawet upadek komunizmu w Europie, a jej pogrobowcy tępo kontestowali proces rozszerzenia NATO i Unii Europejskiej na wschód.

Na zasadzie powielenia udanego euroatlantyckiego wzoru próbowano zbudować zintegrowany front powstrzymywania ekspansji sowieckiej w Azji Mniejszej i na Bliskim Wschodzie (CENTO w 1955 r.) i w Azji Południowo-Wschodniej (SEATO w 1954 r.).

Polityka „Northern Tier”, czyli budowania zapór na azjatyckich rubieżach ZSRR, nie dała wszakże spodziewanych rezultatów. Pakt bagdadzki zrodził się jeszcze z inicjatywy brytyjskiej, ale podziały wewnętrzne były w regionie silniejsze od wspólnej percepcji zagrożenia sowieckiego. Pakistan bardziej obawiał się Indii niż ZSRR, Syria w ogóle nie weszła do Paktu, a Irak bardziej się przejmował arabskim radykalizmem wewnątrz kraju niż zewnętrznym zagrożeniem.

SEATO było naturalnym odruchem konsolidacyjnym w Azji Południowo-Wschodniej. Obok USA, był tam zwornik z CENTO w postaci Pakistanu, a także Filipiny, Tajlandia, Australia, Nowa Zelandia, UK i Francja. Zabrakło kluczowych aktorów regionalnych, jak Indie, Indonezja, Malezja czy Birma. Uciekły one w niezaangażowanie i neutralność. Układy genewskie z 1954 r. czyniły neutralnymi także państwa indochińskie. Brak było spójnej wizji zagrożeń. SEATO przetrwało do 1977 r., ale funkcjonowało na długo przed tym w stanie agonalnym.

Powołanie NATO, CENTO, SEATO sprowadziło zasadę powstrzymywania w polityczno-operacyjnym zastosowaniu do budowania bloków wojskowych. Z blokami czy bez, świat rozpadał się na dwie skonfrontowane części.

Wielkim praktycznym wyzwaniem był sposób politycznego wykorzystania ewidentnej przewagi militarnej Zachodu w końcu lat czterdziestych i na początku lat pięćdziesiątych związany z monopolem nuklearnym. Z czasem siły będą się wyrównywać i dyskontowanie tej przewagi stanie się niemożliwe, jak to zresztą wieszczył Churchill. Zachód nie poszedł jednak na postulowany jeszcze w latach pięćdziesiątych „grand bargain”, którego jądrem była propozycja Stalina o zjednoczeniu Niemiec na zasadach neutralności. Wyczekiwał (i słusznie) aż komunizm ulegnie samoistnej prostracji i zawali się pod własnym ciężarem. Szedł na taktyczne kompromisy (odprężenie), ale wielkiego dealu nie podjął.

Jeszcze w marcu 1952 r. ZSRR złożył tzw. notę pokojową ws. Niemiec. Na Zachodzie interpretowano to jako gotowość Stalina do kompleksowego porozumienia ws. Niemiec, opartego na zasadzie neutralności. Traktowano ją jako rzeczywisty wyraz gotowości do kompromisu. I gdyby złożono ją cztery lata wcześniej, byłby, być może, Zachód gotów ją negocjować. Ale było już za późno. Obawiano się, że propozycje Stalina, jeśli poważnie potraktowane, rozbiją jedność Zachodu. Jeszcze przed śmiercią chciał spotkać Stalin Eisenhowera – prezydenta elekta. Ale jednocześnie Stalin realizował nową falę represji w kraju. I przyspieszał zbrojenia, szykował się do wojny nuklearnej.

Czy Stalin liczył się wtedy w latach czterdziestych i na początku pięćdziesiątych z nuklearnym konfliktem? W latach czterdziestych ponoć użycie broni nuklearnej go nie przerażało (podobnie jak Mao Tse Tunga). Uważał, że może broń nuklearna przestraszyć jedynie ludzi o słabych nerwach. Nie mogła ona wszakże, w jego ocenie, przesądzić wyniku wojny. Nie zakładał on możliwości użycia broni nuklearnej przez USA w konflikcie berlińskim i nie bał się tego wcale. Dopiero w wojnie koreańskiej, kiedy MacArthur zaczął publicznie wzywać do użycia broni nuklearnej, miał ponoć Stalin uwzględnić jej strategiczne znaczenie. Według syna Berii, śmierć Stalina zatrzymała zaawansowane już przygotowania wojsk sowieckich do wielkiej wojny w Europie z użyciem broni jądrowej.

Kennan nawoływał, by iść na konfrontację z Sowietami w każdym przypadku, kiedy przejawiają zamiary naruszania interesów pokojowego świata. Ale przeważyło pragmatyczne stosowanie doktryny powstrzymywania.

Doktryna powstrzymywania znajdowała konkretne wyrażenie w kilku zaledwie operacjach militarnych, zwłaszcza w Korei i w Wietnamie. Zaangażowanie USA w peryferyjnych konfliktach z komunizmem wynikało z tzw. doktryny Eisenhowera, czyli teorii domina, zgodnie z którą zwycięstwo komunizmu w jednym kraju może doprowadzić do reakcji łańcuchowej i przejęcia innych państw przez obóz komunistyczny. Nie dotyczyło to wyłącznie Azji. Początki teorii domina odnosi się jeszcze do czasu sprzed wojny koreańskiej. Dyrektywa amerykańska NSC-64 z lutego 1950 r. uznawała Azję Południowo-Wschodnią za kluczowy obszar dla bezpieczeństwa regionalnego. Wyrokowała, że jeśli padną Indochiny, padną też Birma i Tajlandia. Źle jednak odczytano geopolityczne zależności w Azji. Uznano, że Chiny są przedłużeniem ZSRR, a Wietnam jest przedłużeniem Chin. Trzeba było czekać na przyjście Kissingera, żeby wyzwolić się z tych fałszywych założeń.

Zaangażowanie USA w Korei (1950-1953) określiło pewien model interwencji, tzw. interwencji połowicznej. Było poważnym na tyle, by Amerykę wiązać i demonstrować jej determinację, ale zbyt słabym, aby amerykańskie zaangażowanie rozstrzygało geopolityczny spór. Po porażce Francuzów we Wietnamie w 1954 r. model ten przeflancowano na Azję Południowo-Wschodnią. Amerykański antykolonializm musiał jednocześnie wiązać się z akceptacją procesu uzyskiwania niepodległości przez państwa regionu. Dekolonizacja usuwając z regionu Francję, całą odpowiedzialność Zachodu za uchronienie regionu przed komunizmem składała na amerykańskie barki. Jednocześnie nie uwzględniono wszakże, że przejmujący od Francuzów władzę nacjonaliści, np. w Wietnamie Południowym, okażą się w działaniu mało przyciągającymi dla mieszkańców kraju. Staną się dyktatorami sprzeniewierzającymi się ideałom, którym przyświecało powstrzymywanie – obrona demokracji, praworządności, praw człowieka.

W 1952 r. kolejny dokument amerykański (NSC 124/2) sformalizował teorię domina. Przejmowanie przez komunistów władzy przez Wietnam mogło rozprzestrzenić się na całe Indochiny, a następnie na całą Azję Południowo-Wschodnią, Indie i Bliski Wschód (za wyjątkiem Pakistanu i Turcji). Przysposobienia do komunizmu musiałaby szukać nawet Japonia. A ten komunistyczny pochód miałby niewątpliwie wpływ na sytuację w Europie. Nie szukano prób postawienia na tej drodze np. zapór ogniowych w Malezji czy Tajlandii, jak sugerowali to Brytyjczycy. Nie dawano jednak dowodu na globalny wymiar reakcji łańcuchowej.

Nie zawsze wszakże konsekwentnie konfrontowano zdobycze komunizmu. Nie podjęto żadnej próby zapobieżenia zwycięstwu komunistów w Chinach w 1949 r. Dopiero Tajwan stał się w polityce Amerykanów granicą dla komunizmu nie przekroczenia. Tolerowano flirty władzy w Birmie z ideami komunistycznymi, a nawet z Sowietami i Chińczykami (pomoc rozwojowa, kształcenie kadr). Ekscesy filosowieckie Sukarno w Indonezji zatrzymał przewrót wewnętrzny.

Jedynie Korea i Wietnam pozostały studiami przypadku czynnego powstrzymywania w teorii domina.
Korea uznana została jeszcze w 1945 r. za obszar bez strategicznego znaczenia dla USA. Ale doktryna powstrzymywania uczyniła zaangażowanie amerykańskie na Półwyspie Koreańskim testem na wiarygodność całej strategii. Dzięki nieroztropności Sowietów operacja amerykańska otrzymała mandat ONZ, czyli zyskała status operacji bezpieczeństwa zbiorowego. Ale ten atut stał się też ogranicznikiem w działaniu. Rozwój konfliktu musiał być wpisany w ryzy międzynarodowej instytucji. Ameryka nie mogła z powodu Korei pozwolić sobie na więcej (np. na użycie broni jądrowej). Nie wiedziała też, jak pogodzić ograniczony charakter wojny z globalnym wyzwaniem powstrzymywania (z powodu Korei przenieść wojnę do Europy?). Zachód okazał się nieskory do eskalacji, podniesienia stawki i przeniesienia starcia na inne pola niż wschód (zarówno w Europie, jak i w Azji). Zakończono konflikt „militarno-politycznym remisem”. Ale utrwaliło się w Ameryce przekonanie, że Korea była częścią globalnego komunistycznego spisku. Co zaowocowało doktryną Eisenhowera i przeciążeniem Ameryki, a czego kulminacją stał się Wietnam.
Kissinger twierdził, że Stalin nie chciał wojny w Europie z powodu Korei. Inni (Beria) utrzymywali wtedy inaczej. Co by nie mówić, śmierć Stalina przecięła przygotowania do totalnej mobilizacji Sowietów na wojnę z Zachodem. Jest to solidnie udokumentowane.

W czerwcu 1953 berlińczycy (zachęceni sygnałami odwilży i odejściem Stalina) wszczęli powstanie, brutalnie stłumione z udziałem czołgów sowieckich.

Węgrzy, ośmieleni polskim październikiem, a może i naiwnie zainspirowani zaakceptowaniem austriackiej neutralności i wyjściem stamtąd wojsk sowieckich, rzucili w listopadzie 1956 r. najpoważniejsze po wojnie wyzwanie geopolityczne dla Sowietów. Zmiażdżone wszakże bezlitośnie przy bierności Zachodu. A Zachód przeżywał właśnie najpoważniejsze pęknięcie epoki zimnej wojny – kryzys sueski. Dla W. Brytanii (i Francji) interwencja była logicznym zaadaptowaniem doktryny powstrzymywania na Bliskim Wschodzie (bo Nasser oddawał Egipt pod wpływy sowieckie), ale dla Amerykanów była ostatnim podrygiem odruchów kolonialnych. Dla Ameryki antykolonializm stał się wtedy na Bliskim Wschodzie ważniejszy od powstrzymywania. Doszło do faktu bez precedensu: w Radzie Bezpieczeństwa Amerykanie zagłosowali wspólnie z ZSRR, a przeciw W. Brytanii i Francji. Amerykanie dali sojusznikom jasny sygnał, że razem bronić będą Zachodu przed Sowietami, ale w sprawie kolonializmu Stany Zjednoczone mieć będą odrębne zdanie. Utrata kolonialnych włości jeszcze bardziej uświadamiała Europejczykom ich drugoplanową globalnie rolę i konieczność zdania się na przywództwo Ameryki. Zadra jednak pozostała, tylko było czekać, jak sueską „zdradę” użyją niektórzy europejscy sojusznicy jako wymówki, by dystansować się od USA w globalnych potyczkach. Tak też uczynili w trakcie wojny w Wietnamie, w konflikcie na Bliskim Wschodzie w 1973 r. czy wobec interwencji USA w Iraku w 2003 r.

Wnioski z tego rozszczepienia Zachodu na tle konfliktu sueskiego wyciągnęli Europejczycy rozbieżne. Brytyjczycy podporządkowali się strategicznie Amerykanom. Francja uznała zaś za niezbędne budowę europejskiej tożsamości politycznej i obronnej.

W konflikcie sueskim ZSRR po raz pierwszy zadeklarował gotowość do wystąpienia zbrojnego przeciw Zachodowi (Wlk. Brytanii i Francji) w obronie Egiptu. Bliski Wschód stał się potencjalnym zapalnikiem wojny światowej. W styczniu 1957 r. Eisenhower ogłosił zaś swoją doktrynę gospodarczego, politycznego i militarnego wsparcia i ochrony Bliskiego Wschodu przed komunistyczną agresją. Tak amerykański pierwotny zamiar odseparowania spraw europejskiego powstrzymywania od innych regionów spowodował przejęcie przez USA wyłącznej odpowiedzialności w świecie za losy walki z ekspansją komunizmu.

Konfrontację z ZSRR z powodu rozmieszczenia rakiet na Kubie, Stany Zjednoczone wzięły wyłącznie na swoje barki. A Kennedy postanowił, że europejscy sojusznicy nie są już do niczego potrzebni w rokowaniach o przyszłości świata (i Europy). Bilateralna płaszczyzna amerykańsko-sowiecka stała się formułą rozstrzygania problemów strategicznych globu.

Bierność Zachodu wobec wydarzeń węgierskich w 1956 r., czechosłowackich w 1968 r., a także polskich w 1981 r. potwierdza tezę, że powstrzymywanie wykluczało wyzwolenie, liberalizację zniewolonych narodów. Oznaczało wprawdzie brak akceptacji dla sowieckich wpływów w Europie, ale zakładało rezygnację z prób wypchnięcia ZSRR z tych państw. Co prawda jeszcze w 1952 r. Dulles próbował uczynić powstrzymywanie bardziej aktywnym, poprzez wsparcie dla liberalizacji. Przyniosło to aktywizację roboty propagandowej, zwłaszcza Radia Wolna Europa. W 1956 r dali się temu zwieść Węgrzy, którzy słuchając RWE uwierzyli, że wyraża ono oficjalne poglądy Waszyngtonu, które doprowadzą do czynnego wsparcia Ameryki dla węgierskiego zrywu. Nic takiego się nie stało. Co prawda Dulles ogłosił, że każde państwo, które wyjdzie z Układu Warszawskiego, nawet jeśli nie przejdzie na demokrację, może liczyć na wsparcie Ameryki.
Alternatywną koncepcją dla liberalizacji byłaby titoizacja, czyli akceptacja Zachodu dla utrzymania komunistycznego modelu ustrojowego przy wyrwaniu tych państw z orbity sowieckich wpływów.

Paradoksalnie po 1956 r. (wyciągając wnioski ze skutków polskiego października) Sowieci byli skłonni zaakceptować odstępstwa od ortodoksji ustrojowej, ale nigdy wyrwania się spod wpływów geopolitycznych. W połowie lat 70-ych pojawiła się nawet w myśleniu amerykańskim teza, że między ZSRR a pozostałymi państwami socjalistycznymi wyrosły tak silne powiązania, że próba ich osłabiania byłaby dla państw socjalistycznych szkodliwa. Tzw. doktryna Sonnenfelda nakazywała wręcz Amerykanom sprzyjać zacieśnianiu tych „organicznych” wewnątrzobozowych więzi. I Sonnenfeld, i cała administracja istnieniu takiej doktryny zaprzeczali. Nawet, jeśli istniała, nie przetrwała wszakże długo.

Titoizację na swoją modłę uskuteczniła Albania, wychodząc formalnie z Układu Warszawskiego w 1968 r., ale zamienili Albańczycy parasol sowiecki na chiński. I nie życzyli sobie bynajmniej wsparcia amerykańskiego w ich apostazji.

Czerwiec 1961 r. przyniósł kryzys wywołany budową muru berlińskiego. Zachód nie miał w zasadzie żadnej realistycznej opcji działania. Musiał biernie przyglądać się przegradzaniu Berlina. Wysłano symbolicznie 1500 żołnierzy amerykańskich drogą lądową do zachodniej części miasta. Za mało, aby Sowieci dali się sprowokować. Zwyczajnie ruch amerykański zignorowali. Brandt później twierdził, że jego Ostpolitik wyrosła z głębokiego rozczarowania biernością USA podczas budowy muru.

Polityka odprężenia była polityką status quo do kwadratu, bo legitymizowała tzw. zdobycze ustrojowe komunizmu. Nawet Amerykanie, nie dość, że uznali realia istnienia dwóch państw niemieckich, co nastąpiło za Kennedy’ego, zachęcali sami Niemców do porzucenia doktryny Hallsteina.

Wojna w Wietnamie wymusiła redefinicję zaangażowania amerykańskiego. Odzwierciedlała ją tzw. doktryna Nixona z końca 1969 r. Próbowała ona znaleźć złoty środek między przeciążeniem a abdykacją. Jej założeniem było twarde honorowanie przez USA ich zobowiązań traktatowych, roztoczenie parasola nuklearnego nad sojusznikami, których przetrwanie było kluczowe dla bezpieczeństwa USA. W przypadku agresji nienuklearnej USA miały oczekiwać od państwa zainteresowanego przejęciem głównej odpowiedzialności za wystawienie odpowiednich dla obrony stanów osobowych sił zbrojnych.

Na początku lat siedemdziesiątych pod wpływem klęski wietnamskiej ukształtowały się ponownie dwie szkoły powstrzymywania.

Szkoła tzw. psychiatryczna twierdziła, że zwalczanie komunizmu przez Zachód tylko komunizm wzmacnia. Komuniści utwierdzali się w przekonaniu, że Zachód chciał ich zagłady. I walczyć byli gotowi o komunizm jak o sprawę egzystencjalną. Dominowali, w tych amerykańskich ocenach, na szczytach władzy Wschodu liderzy o jastrzębich poglądach, z klapkami na oczach. A trzeba było wzmacniać w ich gronie bardziej pokojowo nastawionych. Radzono więc: niech sobie komuniści robią co chcą, niech zdobywają nowe pola. A wtedy przeciążą się własnymi zobowiązaniami i implodują. Nota bene, i tak też się stało. ZSRR przeciążył się w Afganistanie.

Szkoła tzw. teologiczna zakładała, że nie było sensu negocjować z komunistami, że nie byli oni zdolni do kompromisu. Ale też w finalnej konstatacji radziła, że trzeba tylko cierpliwie czekać, aż system się zawali. Pomysłu na działanie nie miała. Pojawiały się w niej głosy, że destalinizacja i reformy breżniewowskie przebudowały już wewnętrznie system, usunęły najbardziej opresyjne elementy, a sam ustrój, przynajmniej w ZSRR, cieszy się społeczną legitymizacją. Że nie ma sensu działać. A w ogóle kapitalizm i socjalizm miały iść drogą konwergencji (urokowi tej konwergencyjnej szkoły uległ nawet Brzeziński).
Tak powstrzymywanie otworzyło przestrzeń dla polityki odprężenia.

Ostatnim regionalnym wydaniem doktryny powstrzymywania, ale w bardziej geopolitycznej postaci była m.in. doktryna Cartera, sformułowana (piórem Zbigniewa Brzezińskiego) w styczniu 1980 r. Głosiła ona, że Stany Zjednoczone były gotowe użyć siły militarnej, jeśli jakaś zewnętrzna siła podejmie próbę rozciągnąć swoją kontrolę nad Zatoką Perską. Była odpowiedzią na sowiecką inwazję w Afganistanie i miała wyperswadować Sowietom jakiekolwiek eskapady polityczno-militarne w Zatoce Perskiej. Krytykowano ją jako objaw przesadnej reakcji. Ale Reagan utwierdził ją, dopisując amerykańskie gwarancje dla Arabii Saudyjskiej, której zaczął zagrażać konflikt iracko-irański. Bez doktryny Cartera nie byłoby też później prawdopodobnie takiego przekonania do przeprowadzenia operacji Desert Storm.

Wizja nowego ładu światowego proklamowanego przez prezydenta George’a Busha w 1990 r. oznaczała kres doktryny powstrzymywania. Miała ją zastąpić doktryna aktywnego zaangażowania i współpracy z ZSRR (a potem z Rosją).

Potwierdziła ten kurs ekipa Clintona. Powstrzymywanie zostało zastąpione przez politykę ekspansji wartości. Celem Ameryki miało stać się rozszerzanie i wzmacnianie wspólnoty demokracji, praworządności i gospodarek rynkowych. Ponieważ wolność, jak dowiódł to upadek komunizmu, jest nieodwołalnie wartością uniwersalną. A proces ekspansji wartości miał mieć charakter tyleż nieuchronny, co pokojowy.
Niestety założenia polityki lat dziewięćdziesiątych okazały się idealistyczne. Świat na początku trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku okazał się światem ponownie rozłupanym na obszary sprzecznych wartości. Z jednej strony, stary, zachodni obóz demokracji liberalnej i wolności jednostki. Z drugiej, twierdze autorytaryzmu i ograniczania praw w Chinach, Rosji i innych państwach. Pojawiła się diagnoza nowej zimnej wojny. Niektórzy wręcz zaczęli mówić o początku trzeciej wojny światowej. I to jeszcze przed rosyjską inwazją na Ukrainę w 2022 r.


Przed powieleniem wzorców sprawdzonej onegdaj strategii powstrzymywania wobec Rosji czy Chin utrzymywał się jednak silny opór. Przede wszystkim dlatego, że nowy autorytaryzm nie deklarował ekspansywnych celów. A komunizm deklarował. Ani Chiny, ani Rosja nie twierdziły, że świat winien kopiować ich ustrój polityczny, system wartości, model życia społecznego. Chciały jedynie uznania swoich praktyk sprawowania władzy za prawowite. Chciały, aby Zachód przyznał, że jego pojmowanie demokracji i swobód obywatelskich nie może mieć aspiracji uniwersalistycznych, nie wszędzie się sprawdza, nie jest do przyjęcia przez inne narody, nie może pretendować do roli matrycy postępu cywilizacyjnego.

Także w sensie geopolitycznym apetyty Rosji i Chin były ograniczone, kudy im do globalnych pretensji światowego systemu komunistycznego z przeszłości. Rosja rewindykacyjne roszczenia koncentrowała na przestrzeni postsowieckiej (plus ewentualna limitrofizacja Europy Środkowej). Chiny skupiają się na swoich interesach w Azji (zjednoczenie z Tajwanem, „linia dziewięciu kresek” wokół wybrzeży Chin, buforyzacja na półwyspie koreańskim). Jeśli angażowały się oba państwa w dyplomatyczno-polityczne przepychanki z Zachodem w innych częściach światach, to przede wszystkim na prawach „spojlerów”, którzy metodą brużdżenia chcieli Zachód stopniowo wycieńczać.

A Zachód pełen był niekonsekwencji w swojej polityce. Przez lata wypierał psychologicznie konieczność powrotu do polityki konfrontacyjnej. Wierzył, że dobrobyt w Chinach wywoła z czasem w społeczeństwie potrzeby tymotejskie, dążenia wolnościowe. Wierzył, że splot powiązań gospodarczych z Rosją okaże się na tyle silny, że upodobni Rosję do Europy i na trwale ją tam przycumuje. A kiedy wiara ta się chwiała, nie był w stanie prowadzić spójnej polityki. A to nakładał na Rosję sankcje, ale dawał jej możliwość rozgrywania karty energetycznej (Nord stream). A to krzywił się na Chiny, ale drżał o dostęp do chińskiego rynku i pozwalał Chińczykom wchodzić w strategiczne obszary gospodarek państw zachodnich.

Rosyjska agresja na Ukrainę w 2022 r. nie pozostawiła Zachodowi wyboru. Musiał wobec Rosji przyjąć linię ostrego powstrzymywania. Czy prewencyjnie pośle też podobny sygnał Chinom?

Doktryna powstrzymywania była doktryną totalną. Była typową metastrategią (polistrategią) w klasycznym rozumieniu. Obejmowała sferę czysto militarną (odstraszanie nuklearne i wysunięta dyslokacja potencjału amerykańskiego), polityczno-wojskową (tworzenie bloków obronnych i udzielanie jednostronnych gwarancji przez USA dla państw zagrożonych komunistyczną inwazją, sprzyjanie integrowaniu się świata zachodniego), ideologiczną (aktywna polityka informacyjna wobec państw socjalistycznych, wspieranie tendencji wolnościowych w tych państwach), gospodarczą (kontrola nad eksportem technologii, etc.), dyplomatyczną (wspieranie tendencji do autonomii w polityce zagranicznej satelitów ZSRR), pomocową (wspieranie mechanizmów stabilizacji społecznej w państwach rozwijających się).

Doktryna powstrzymywania musiała być doktryną totalną, ponieważ jeszcze bardziej totalną była doktryna postępowania światowego obozu socjalistycznego.

W ostatnich latach równie całościowego spojrzenia na politykę zagraniczną znaleźć nie sposób. Czy agresja rosyjska wobec Ukrainy skłoni establishmenty polityczno-dyplomatyczne i wojskowe do podobnie głębokiej refleksji? Czy zachodnie społeczeństwa zaakceptują cenę takiej strategii?

Kilku ministrów spraw zagranicznych Polski za czasów III RP próbowało wyprowadzać założenia polityki zagranicznej z generalnej wizji rozwoju cywilizacyjno-społecznego kraju. Tworzone wszakże w kręgach eksperckich zbliżonych do Kancelarii Premiera strategie narodowego rozwoju tylko intuicyjnie łączyły dążenia polityki wewnętrznej z analizą warunków zewnętrznych i polityką zagraniczną. Także w myśleniu strategicznym objawiał się syndrom Polski resortowej. A już za rządów PIS-u schizofrenia strategiczna osiągnęła himalaistycznych poziomów. Z jednej strony, deklarowano cele wyrównania luki dochodowej dzielącej nas od państw zachodnich, modernizacji gospodarki w oparciu o wysokie technologie, a z drugiej strony, prowadzono politykę zagraniczną, która w swych założeniach oddalała nas politycznie od Zachodu, wypychała z projektu integracyjnego, wystawiała na ryzyko związki gospodarcze z Zachodem, a wizja społeczeństwa raziła retrotopijnymi złudami konserwatywno-katolickiej tożsamości narodu (która pomoże Polsce przetrwać niechybny zawał europejskiej integracji i liberalnego modelu społecznego).

Myślenie strategiczne przychodzi z trudem, zwłaszcza politykom, bo ich żywiołem jest teraźniejszość (i doraźna władza), i zniechęca ulotnością i kruchością swoich płodów (strategii, doktryn, dyrektyw). A jednak warto je praktykować.

Brałem udział w tworzeniu dwóch polskich strategii bezpieczeństwa narodowego. Choć w pierwszym przypadku mój udział nie zdążył się zacząć, a już musiał się zakończyć. Jeszcze w 1999 r. zgłosiłem (jako wicedyrektor Departamentu Polityki Bezpieczeństwa Europejskiego) ówczesnemu dyrektorowi koordynującemu Jerzemu M. Nowakowi pomysł opracowania całościowej strategii bezpieczeństwa odzwierciedlającej już nasze członkostwo w NATO. Nakreśliłem nawet jakiś zarys dokumentu. Nowak pobiegł natychmiast z propozycją do ministra Geremka, który inicjatywę zaakceptował. Zrealizował ją już zespół kierowany przez ówczesnego wicedyrektora Roberta Kupieckiego. Ja mogłem jedynie dyskretnie im kibicować. I to z daleka. W 2000 r. przyjęto pierwszą polską strategię bezpieczeństwa narodowego.

Kiedy w 2002 r. przejąłem kierowanie Departamentu Strategii Polityki Zagranicznej prace nad nową wersją strategii były już zaawansowane. Prowadził je profesor Roman Kuźniar. Zebrał on pokaźny materiał naukowy. Kierunek, w którym podążył ten wysiłek, nie końca wszakże odpowiadał myśleniu departamentów operacyjnych, a zwłaszcza Departamentowi Polityki Bezpieczeństwa. Musiałem zaproponować nową podstawę prac. Wykorzystałem pobyt w Nowym Jorku na początku 2003 r. i bezsenną noc na jet lagu, by taki projekt zredagować. O dziwo dał on sobie nieźle radę w rozlicznych konsultacjach i uzgodnieniach zarówno wewnątrz MSZ, jak i z udziałem MON, BBN i innych instytucji. Zebrał nawet komplementy od ówczesnej opozycji sejmowej. Rolę wiodącą w całym procesie zachowywał MSZ i prowadzony przeze mnie departament. Strategia została oficjalnie podpisana we wrześniu 2003 r. Był tekst ten niewątpliwie pisany pod wpływem wojny z terroryzmem i nowych wyzwań globalnych. Ale udało nam się intuicyjnie wyprzedzić w myśleniu przyjętą w ramach Unii Europejskiej później (w grudniu 2003 r.) tzw. strategię Solany. I było to niewątpliwie potwierdzenie dojrzałości naszego myślenia.

Za rządów PiS w MSZ żadne poważniejsze strategie już nie powstawały. Nawet te czysto papierowe. MSZ stał się urzędniczą protezą dla łagodzenia i neutralizowania zewnętrznych skutków wewnątrzkrajowych wyborów centrali partyjnej na Nowogrodzkiej.

Proszę o rady na dyplomatyczną drogę zawodową wybitnego dyplomatę Sir Michaela Pallisera (w l. 1975-1982 stałego podsekretarza stanu i szefa służby dyplomatycznej W. Brytanii). Salzburg, styczeń 1987 r. Pamiętam jego rady do dziś, choć nie do wszystkich się stosowałem.