Sankcje międzynarodowe: realna presja czy li-tylko uspokajanie sumień?

Kiedy przed rosyjską inwazją na Ukrainę w lutym 2022 r., zachodni przywódcy, zwłaszcza Amerykanie, próbowali odwieść Putina od zamiaru agresji, przywoływali jako argument perspektywę dotkliwych, bolesnych wręcz sankcji, które Rosja na siebie sprowadzi. Straszak sankcji nie zadziałał. Putin wybrał wojnę. Zachód nie miał więc innej opcji: sankcje wprowadził. Szybko, sprawnie, kompleksowo. Jakby niepewny ich doraźnych skutków musiał wszakże je etapowo rozszerzać i zaostrzać. Dziś na stole uzgodnień leży już ich ósmy pakiet. A mimo to przeciwnicy sankcji na Zachodzie coraz śmielej podnoszą głowę (wychodzą nawet na ulice), wytykają, że sankcje nie działają, że rubel trzyma się mocniej niż przed wojną, że Rosja zgarnia rekordowe wpływy z eksportu ropy i gazu, że bankructwa rząd rosyjski nie ogłasza, że inflacja tam na niższym poziomie niż w wielu krajach Unii Europejskiej, a spadek PKB nie jest nawet odczuwalny. A Europa tymczasem będzie musiała marznąć z powodu braku gazu i węgla. Eksperci co prawda dowodzą, że sankcje czynią poważne spustoszenie, że degenaracja technologiczna Rosji postępuje, a i ludność zacznie wkrótce na własnej skórze izolację gospodarczą Rosji doświadczać. Trzeba tylko cierpliwie czekać. Ideologiczni przeciwnicy sankcji kwestionują ich jakikolwiek wpływ na postępowanie Putina, przy wcale przecież niemałych kosztach, jakie zachodnie społeczeństwa muszą ponosić. Całe szczęście przywódcy kluczowych państw zachodnich i instytucji zachodnich w sensowność sankcji nie przestają wierzyć. Bo w jaki inny sposób mieliby pokazywać swoją niezgodę na zachowanie Rosji, wywierać na nią presję? Oby starczyło im determinacji.

Środowisko międzynarodowe jest środowiskiem bez władzy zwierzchniej. Każde państwo musi sobie samemu odpowiedzieć na pytanie, jak reagować w sytuacji działań partnerów łamiących normy międzynarodowe, nanoszących bezprawnie uszczerbek jego interesom. Koncepcje bezpieczeństwa zbiorowego odwołują się do imperatywu działania zbiorowego, które przymuszałoby naruszyciela norm do skorygowania postępowania. Działanie zbiorowe daje zawsze rękojmię skuteczniejszego przymusu. Oczywiście zakłada się, że czyniąc przymus nie trzeba uciekać się od razu do argumentu siły i przemocy. Akcja zbrojna miałaby być ostatecznością. Pierwszym wyborem zawsze są sankcje polityczne i gospodarcze. W założeniu mają one wymusić na ich obiekcie powrót do stosowania norm i zasad, skorygowanie własnego zachowania. Często w praktyce mają charakter represaliów. Są formą karania za transgresję.

Wprowadzone przez Zachód w 2022 r. sankcje przeciw Rosji w związku z jej agresją na Ukrainę mają rzeczywiście bezprecedensowy pod względem dolegliwości i zakresu charakter. Rosja nazywa je nielegalnymi, co jest nieprawdą. Sugeruje się w Moskwie, że tylko sankcje uchwalone przez Radę Bezpieczeństwa ONZ miałyby być legalne. A Rada Bezpieczeństwa, z powodu rosyjskiego weta, oczywiście żadnych sankcji nigdy by przeciw Rosji nie uchwaliła. Zachodnie sankcje są i bez Rady Bezpieczeństwa jak najbardziej prawomocne.

Prawo międzynarodowe przewiduje możliwość zastosowania przez społeczność międzynarodową środków przymusu niemilitarnego w przypadku naruszenia przez państwo norm zachowania zagrażającemu międzynarodowemu bezpieczeństwu i pokojowi. Wpisano sankcje jako instrument nacisku już do Paktu Ligi Narodów. W Karcie Narodów Zjednoczonych prawo ordynowania sankcji ze skutkiem powszechnie obowiązującym dołączono do kompetencji Rady Bezpieczeństwa w kontekście działania w sytuacji zagrożenia pokoju i bezpieczeństwa. Uniwersalnie wiążące sankcje, czyli zmuszające wszystkie państwa do ich stosowania, czy się im podoba, czy nie, ma prawo zarządzić tylko Rada Bezpieczeństwa.

Rada Bezpieczeństwa od 1966 r. wprowadziła 30 reżimów sankcyjnych. Objęto nimi m.in. RPA, byłą Jugosławię, Haiti, KRLD, Iran, Irak, Libię, Sudan Południowy, Angolę, Rwandę, ale także organizacje terrorystyczne: Państwo Islamskie, Al Kaidę czy Taliban. Sankcje nakładano za podejmowanie agresji, terroryzm, proliferację broni masowego rażenia, naruszanie praw człowieka. Ale wprowadzano je także dla ułatwienia pokojowej czy demokratycznej transformacji. Pod koniec 2021 r. obowiązywało nadal 14 reżimów sankcyjnych. Kilkaset organizacji i osób fizycznych objęto sankcyjną listą ONZ.

Sankcje ma prawo podejmować jednostronnie każde państwo. Jako wyraz dezaprobaty dla zachowania naruszającego normy prawa międzynarodowego. I są to sankcje jak najbardziej legalne. Nawet jeśli stojące za nimi intencje nie do końca przekonują partnerów. I mogą partnerzy zawsze kwestionować ich zasadność. Ale bynajmniej nie ich legalność.

Sankcje lepiej oczywiście podejmować zbiorowo. Im bardziej zbiorowo są one podejmowane, im bardziej umocowane są one w decyzjach organizacji międzynarodowych, tym bardziej przypisuje się im nimb legitymizacji. Ale sankcje jako instrument nacisku ma prawo stosować każdy. Nie tylko jako zwyczajowy instrument odwetu, czyli retorsję w bezpośredniej reakcji na bezprawne działanie drugiej strony. Zakłada się wszakże, że retorsja winna mieścić się w granicach prawa i stosować się do zasady proporcjonalności. Represalia są z kolei działaniami odwetowymi o charakterze jednoznacznie karzącym i z założenia dotkliwym.

Uważa się, że sankcje mają nie tyle karać, co zachęcać do zmiany polityki. Mają oszczędzać zwykłych obywateli, dotykać zaś decydentów. Od trzydziestu bez mała lat rozwijana jest koncepcja „inteligentnych sankcji”, „sankcji targetowanych”.

Krytycy twierdzą, że sankcje z reguły nie działają, nie przynoszą spodziewanych rezultatów, nie powoduja zmiany kursu politycznego ich obiektu. Dlaczego nie działają? Różne padają wytłumaczenia. Nie działają, bo z reguły są zbyt mało dotkliwe, aby państwa rezygnowały z suwerenościowych imponderabiliów. Bo nie są rygorystycznie stosowane (zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie na ich omijaniu chciał politycznie czy gospodarczo zarobić). Bo wprowadzajacy sankcje nie są gotowi ponosić zwiazane z tym dla nich koszty. Bo wprowadzane są bardziej dla udobruchania opinii publicznej niż dla realnych celów politycznych. Wszystko to prawda, ale bez sankcji nie da się polityki międzynarodowej w środowisku z założenia przecież anarchicznym prowadzić. Inaczej złe zachowania staną się normą.

Uważa się za przykład najskuteczniejszego zastosowania sankcji międzynarodowych casus Republiki Afryki Południowej i polityki apartheidu.

Refleksja międzynarodowa, że system apartheidu jest systemem niezgodnym z wartościami Karty Narodów Zjednoczonych przyszła stosunkowo późno. Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło rezolucję uznająca apartheid za naruszenie zobowiązań RPA wynikających z Karty Narodów Zjednoczonych i zagrożenie dla pokoju oraz bezpieczeństwa dopiero w 1962 r. Chociaż już w 1948 r. Indie starały się w ONZ zwrócić uwagę na rasową dyskryminację w RPA. Musiał dokonać się w świecie, a przede wszystkim w Afryce, przełom dekolonizacyjny, aby problem stanął na agendzie. To właśnie potężny (i politycznie spieniony) flukt dekolonizacji wymusił na społeczności międzynarodowej potępienie apartheidu. A państwa zachodnie początkowo przyłączać się do sankcji ochoty nie przejawiały. Stąd też zrazu brakło sankcjom umocowania w decyzjach Rady Bezpieczeństwa. Były ledwie dobrowolne. Długi czas, zwłaszcza w Waszyngtonie, obawiano się, że upadek rządów białej społeczności w RPA otworzy przestrzeń dla komunistycznej infiltracji i przejęcia kraju przez obóz prosowiecki. Poza tym w południowych stanach USA segregacja rasowa praktykowana była wtedy w najlepsze. Jak było karać RPA za coś, co samemu się praktykowało? Obowiązkowe sankcje (embargo na dostawy broni) wobec RPA Rada Bezpieczeństwa ONZ wprowadziła dopiero w 1977 r. Wcześniej przyjmowane rezolucje (nr 191 czy 282) badały jedynie możliwość sankcji bądź je rekomendowały na dobrowolnych zasadach.

Państwa socjalistyczne poczuły zresztą, że kwestia walki apartheidem daje im niebagatelny oręż polityczny i buduje sympatię w ruchu niezaangażowanych. To właśnie ZSRR (i Gwinea) wniósł w 1971 r. projekt konwencji przeciw apartheidowi, przyjętej przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 1973 r. Większość państw zachodnich konwencji wtedy nawet nie podpisało. Ale w 1977 r. w protokole dodatkowym do Konwencji genewskich apartheid określono już jako zbrodnię wojenną. Statut Międzynarodowego Trybunału Karnego włączył zaś apartheid jako zbrodnię przeciwko ludzkości podlegającą jego jurysdykcji.

Najszybciej zadziałał bojkot w sferze sportu i kultury. Już w 1961 r. RPA usunięto z FIFA, a w 1964 r. wykluczono z tokijskiej olimpiady. W 1985 r. opracowano międzynarodową konwencję przeciw apartheidowi w sporcie. Sankcje kulturalne, choć całkowicie dobrowolne, działały masowo i uświadamiały izolację reżimu.

Wezwania do sankcji gospodarczych dały odzew dopiero w latach osiemdziesiątych, kiedy EWG wprowadziła ograniczone restrykcje handlowe i finansowe, a w USA przyjęto w 1986 r. pierwszą kompleksową ustawę antyapartheidową. Embargo kredytowe ze strony amerykańskich banków doprowadziło do poważnego kryzysu finansowo-walutowego w RPA w drugiej połowie lat osiemdziesiątych.

Przełom w rozmontowywaniu apartheidu nastąpił dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych. Upadek komunizmu rozluźnił stanowisko części białej elity. I nie brakuje opinii, że odegrał ów upadek większą rolę w demontażu apartheidu niż izolacja i sankcje. Bo mimo wielu ograniczeń gospodarka RPA dawała sobie z restrykcjami radę.

Apartheid zgasł, ale przejawy etnicznej dyskryminacji na masową skalę w innych państwach nadal od czasu do czasu poruszają naszą wrażliwość.

W 2017 r. armia Mjanmy doprowadziła do wygnania 700 tysięcy Arakanów (Rohingja). Nie brakło ocen, że skala cierpień i prześladowań uprawnia do posługiwania się w tym kontekście terminem ludobójstwo. Próba międzynarodowego potępienia zbrodni podjęta przez państwa zachodnie nie przyniosła zadowalających rezultatów. Zgromadzenie Ogólne ONZ i Komitet Praw Człowieka podejmowały stosowne rezolucje, ale już Rada Bezpieczeństwa ONZ nie była w stanie wypracować wspólnego mianownika w kwestii już nawet nie tyle nałożenia sankcji, co nawet zapewnienia dostępu obserwatorów międzynarodowych i sprawozdawców. Wszystko, co było możliwe, to stosowne oświadczenie Przewodniczącego RB. Także sąsiedzi regionalni Mjanmy w ramach ASEAN nie pałali ochotą do osądzania władz Mjanmy. Zajął się wszakże kwestią Międzynarodowy Trybunał Karny. W 2020 r. wezwał rzad Mjanmy do zapewnienia bezpieczeństwa Rohingjom Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości. Bez skutku.

Głośno także o etnicznych prześladowaniach w chińskim Xinjiangu. Kiedy w 2021 r. Unia Europejska zadekretowała sankcje (w stosunku do kilku osób fizycznych i jednej prawnej) w związku z prześladowaniem Ujgurów, Chiny odpowiedziały kontrsankcjami, które razić mogły dysproporcjonalnością i butą.

Środki restryktywne (sankcje) stały się zresztą kanonicznym narzędziem prowadzenia wspólnej polityki zagranicznej Unii Europejskiej. Unia stosuje około czterdziestu reżimów sankcyjnych i tylko mała ich część wynika z obowiązku realizacji sankcji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Inicjuje sankcje Wysoki Przedstawiciel Unii ds. polityki zagranicznej. Opracowane wspólnie z Komisją trafiają pod obrady Rady UE. Zaakceptowane przez Radę są wdrażane i nadzorowane przez Komisję Europejską. Sankcje unijne są w realizacji o wiele bardziej rygorystyczne niż oenzetowskie, bo nad ich przestrzeganiem czuwa Komisja, która ma realne instrumenty wymuszania pożądanych zachowań przez państwa członkowskie.

Unia opracowała przejrzyste wytyczne co do sytuacji wymagających rozważania sankcji. Dotyczą one nie tylko konfliktów zbrojnych, naruszania prawa międzynarodowego, proliferacji broni masowego rażenia, działań terrorystycznych i przestępczych, ale także naruszeń praw człowieka i praworządności.

Zwyczajowo stosowane są wobec osób i instytucji zakazy wjazdu na teren UE, zamrożenie bądź konfiskata zasobów finansowych (kont), ograniczenia handlowe (w tym i embarga na dostawy uzbrojenia).

Są zbiorowo podejmowane przez Unię sankcje politycznie o wiele bardziej dotkliwe niż gdyby były podejmowane indywidualnie przez państwa członkowskie. Dotyczyło to choćby sankcji podjętych przeciw Rosji w związku z aneksją Krymu w 2014 r. Niektóre rządy państw członkowskich przez lata sugerowały ich złagodzenie, jeśli nie zniesienie. Dystansowały się od nich nawet publicznie, zwłaszcza podczas wizyt w Moskwie, ale presja zbiorowego charakteru sankcji czyniła je obowiązującymi, przynajmniej dopóki nie znalazłaby się polityczna masa krytyczna, aby sankcji zaprzestać. Ten unijny gorset tak rozdrażnił liderów na Kremlu, że rozpętali w końcu 2020 r. kryzys w relacjach z UE i doprowadzili do bezprecedensowego upokorzenia w lutym 2021 r wizytującego Moskwę Josepa Borrella. Próbowali oni nie tylko oddzielić relacje z Unią (złe) od relacji z państwami członkowskimi Unii (z niektórymi wręcz kwitnące), ale je sobie wzajemnie przeciwstawić. Bardzo późno do nich dotarło, że Unia to coś więcej niż zwykła organizacja międzynarodowa, a atakując Unię wymuszają akty jej obrony ze strony państw członkowskich. Co nie zmienia faktu, że celem strategicznym obecnego przywództwa rosyjskiego jest Unii rozpad i rozwałka.
Sankcje podejmowane są także przez Unię z całą świadomością, że ich skuteczność nie sposób oceniać przez pryzmat zdolności do skorygowania polityki obiektu sankcji. Sankcje przeciw Rosji z 2014 r. do zmiany w zachowaniu Rosji nie doprowadziły i jej zbrodniczej agresji wobec Ukrainy w 2022 r. nie zapobiegły. Ale były wyrazem niezgody na jej zachowanie. Mało jednak dotkliwym. I niekonsekwentnym. Ten symboliczny akt niezgody gasł bowiem przy fakcie czynienia przez Niemcy geopolitycznego prezentu Rosji w postaci gazociągu Nordstream. Nic by tak Rosji nie zmusiło do głębszej refleksji, jak zaprzestanie tego projektu. Zabrakło wszakże woli politycznej, aby sankcje wobec Rosji uczynić wtedy naprawdę dotkliwymi. Jeszcze w styczniu i lutym 2022 r., kiedy amerykański wywiad ujawniał rosyjskie plany inwazji, Ukraina sugerowała Zachodowi wprowadzenie tzw. sankcji prewencyjnych. Odrzucono ten pomysł, ograniczając się jedynie do grożenia Rosji sankcjami, jeśli wojnę rozpęta. Putin wojnę rozpętał i Zachód, ex abrupto, uderzył sankcjami natychmiastowymi i bolesnymi.

Jeśli dyżurnym kijem w reagowaniu na zachowania innych są dla Unii Europejskiej sankcje, to oczywistą marchewką, przynajmniej w odniesieniu do państw rozwijających, jest pomoc rozwojowa. Ma też Unia inne zachęty, np. w postaci umów stowarzyszeniowych, a przypadku państw geograficznie europejskich – perspektywy członkostwa (status kandydacki), preferencji handlowych (formuła GSP+). Pomoc rozwojowa jest dla kilkunastu co najmniej państw niezbędnym warunkiem zapewnienia sprawności państwa i gospodarczej modernizacji. Unia Europejska dostarcza ponad połowę globalnej pomocy rozwojowej. I jak preceptor nagradza za dobre zachowanie.

Może pomoc rozwojowa stać się w określonych przypadkach dźwignią polityczną. Kiedy sprawowałem urząd szefa delegatury UE w Armenii, w styczniu 2016 r. zwrócił się do nas z prośbą sam prezydent kraju o sfinansowanie zainstalowania technologii, które pomogłyby zapewnić przejrzysty i uczciwy charakter procesu głosowania na wyborach parlamentarnych. Byłem przekonany, że Unia winna zareagować pozytywnie. Nigdy wcześniej na obszarze szerokiej Europy UE w takie przedsięwzięcia się nie angażowała. Moi współpracownicy byli nastawieni negatywnie, a bezpośredni przełożeni zwyczajnie bali się odpowiedzialności (ponad sześć tygodni czekałem na instrukcje w tej sprawie). Wiedziałem wszakże, że mój pogląd znajdzie aprobatę na szczeblu politycznym i w ESDZ, i w Komisji (i tak się rzeczywiście stało). Więc działałem. Uznałem, że pojawiła się szansa uniknąć kolejnej fali powyborczej destabilizacji, czego doświadczała Armenia w ostatnich dwóch dekadach w życiu politycznym. A jeśli sprawujący władzę szczerze myśleli o modernizacyjnym odnowieniu elity władzy, to mogli zapewnić dla tego procesu niezbędną legitymizację.

Postawiłem władzom kilka warunków politycznych, wśród których najważniejszym był wymóg, aby zastosowanie technologii zostało uzgodnione przez rząd z opozycją. Długo się władze opierały, bo bały się, że ich dialog z opozycją zostanie potraktowany jako objaw słabości. Nie dowierzała władzy i opozycja. W końcu do bezpośredniego dialogu udało mi się doprowadzić. Miał wysoce poufny charakter. Negocjatorzy spotykali się po kryjomu, w prywatnych mieszkaniach. Na początku czerwca 2016 r. doszło do porozumienia. Bruksela potwierdziła gotowość wyasygnowania środków.

Ale w lipcu władze wycofały się z projektu. Decyzja miała wyłącznie polityczny charakter, choć posłużono się pretekstem, że na czas (czyli do wiosny 2017 r.) uzgodnionego systemu nie da się technicznie doprowadzić do użytku. Władza sugerowała przeprowadzenie wyborów na jej warunkach (tańszych w realizacji, ale odrzucanych przez opozycję). Wycofałem więc i nasze deklaracje wsparcia.

Pod koniec sierpnia władze wszakże niespodziewanie zmieniły front i zaproponowały rozwiązanie, które choć technicznie nie w pełni satysfakcjonujące, to zostało uzupełnione o upublicznienie list głosujących wyborców (postulat opozycji przez lata odrzucany przez rząd). I opozycja gotowa byłaby taki deal zaakceptować. Negocjacje wznowiono. Mimo mojego sceptycyzmu co do jego skuteczności, porozumienie osiągnięto. Tym razem to opozycji bardziej zależało niż rządowi na naszym finansowym wsparciu dla wyborów. I Unia dotrzymała słowa (dołożyły się też niektóre państwa członkowskie oraz USA). Bruksela wyasygnowała ponad 5 mln euro.

Technologia zadziałała bez szwanku, ale sposób przeprowadzenia wyborów zostawił spory niesmak. Władze na kilka tygodni przed datą wyborów spanikowały. W obawie przed porażką uruchomiły cały mechanizmy korupcji wyborczej i nacisków administracyjnych. Wybory wygrały, choć nieczysto. Po raz pierwszy jednak od wielu lat, ludzie po wyborach nie wyszli na ulice, nie demonstrowali sprzeciwu wobec wyników. I pchnęło to rządzącą partię do zachowań aroganckich. Odmówili nawet przedstawicielom Unii prawa do wyrażania krytycznej opinii o wyborach. Stałem się osobiście obiektem ich ataków. Sprawy zaszły bardzo daleko. Musiałem uwiadomić decydentom, że atakowanie Unii może obrócić się przeciw nim. I rzeczywiście opinia publiczna w tych publicznych polemikach jednoznacznie wzięła mnie w obronę. Władze przystopowały. Doszło nawet do tego, że przygotowany już do druku wywiad z jednym z kierowników partii rządzącej w jednej z gazet, w którym to wywiadzie osobiście mnie atakowano, nie ujrzał światła dziennego. Papierowy nakład gazety, gdzie miał się ukazać, nie trafił do punktów sprzedaży.
Arogancja i nielojalność władzy zaszkodziła relacjom władzy z Unią i miała swoją cenę. Niespełnienie obietnic odnośnie do walki z korupcją i reform doprowadziły wkrótce do zaprzestania przez Unię tzw. programów wsparcia budżetowego. Programy te były dla rządu armeńskiego zastrzykiem bezpośrednich transferów (wielu milionów euro) do budżetu państwa. Zabolało, bo musiało zaboleć. Sytuację odmieniła dopiero welwetowa rewolucja w 2018 r. Unia wznowiła te programy wspierając reformatorskie poczynania nowego rządu.

Czasami sankcje wprowadza się z powodów politycznych, do których trudno wprost się przyznawać. Więc wprowadza się sankcje na tzw. głupa, czyli udając, że żadnymi sankcjami nie są. Takim ministerstwem spraw para-zagranicznych stał się w Rosji swego czasu Rospotrebnadzor. W ostatnich dwudziestu latach jego szef nie raz ogłaszał, że wina mołdawskie czy gruzińskie nie spełniają kryteriów jakościowych dla wwozu do Rosji. Jego decyzje miały przecież wyrażać niezadowolenie działaniami Gruzinów czy Mołdawian, bez nazywania tego sankcjami.

Wzorzec ten powielały ostatnio Chiny. Wprowadziły m.in. zaporowe cła na wina australijskie po tym, kiedy Australijczycy krytycznie wypowiedzieli się o postępowaniu władz chińskich w związku z epidemią COVID-19.

A Łukaszenka masowy i zorganizowany przemyt migrantów uczynił kontrsankcją wobec Unii Europejskiej.

Doktryną odruchową reagowania na nieprzyjazne akty drugiej strony jest w praktyce dyplomatycznej symetryzm. Oni nam wydalają dyplomatów (nawet jeśli mieli ku temu podstawy w postaci dowodów na ich niezgodne z akredytacją zachowania), to my im też (w równej liczbie). My wzywamy ambasadora na konsultacje, by zaprotestować przeciw ich niemiłym działaniom, to oni też mogą wezwać swojego, by podkreślić, że obraza jest obustronna.

I generalnie, utarło się w praktyce politycznej nowoczesnych stosunków dyplomatycznych, aby dawać wyraz swojemu niezadowoleniu. Pisze się noty protestu, wzywa ambasadora na rozmowę, odwołuje zaplanowane wcześniej wizyty czy konsultacje, a najlepszym razie tweetuje z odpowiednim komentarzem. Nawet jeśli dotyczy to faktów całkowicie niezamierzonych. Trzeba dawać wyraz. Są to bardzo często akty wyłącznie symboliczne, ale uznawane za niezbędne. Przede wszystkim z punktu widzenia odpowiedniej percepcji zachowania rządu przez własną opinię publiczną. Bo wymaga tego zasada suwerenności. W stosunkach między państwami sobie bliskimi, chociażby w rodzinie Unii Europejskiej, a nawet NATO, tego rodzaju akty rażą swoją nieadekwatnością. Co innego jeśli dotyczą one działań państwa, z którym stosunki są wrogie czy choćby napięte. Ale w ramach tej samej rodziny państw odwoływać szczyt z powodu publikacji karykatur w podrzędnej prywatnej gazecie? Wzywać ambasadora na dywanik z półgodzinnym wyprzedzeniem z powodu wypowiedzi opozycyjnych polityków w jego kraju? Taki neurotyzm to często oznaka zakompleksienia i niewyrobienia. Robienie gniewnych min staje się doktryną samą w sobie. Budzi znajome skojarzenia?

Decydujące dni armeńskiej rewolucji 2018 r. Z przywódcą protestów i przyszłym premierem Nikolem Paszynianem.