Bezpieczeństwo zbiorowe, czyli odwaga bronienia słabszych i pokrzywdzonych

Od ponad stu lat krąży po dyplomatycznych salonach doktryna bezpieczeństwa zbiorowego. Agresja Rosji przeciw Ukrainie w 2022 r. zadała koncepcji dotkliwy cios. Nie zadziałały mechanizmy bezpieczeństwa zbiorowego wpisane w Kartę Narodów Zjednoczonych. Okazują się bezużyteczne, jeśli państwo-agresor, czyli Rosja, dysponuje prawem weta blokującym ich uruchomienie. Nie zadziałały namiastki bezpieczeństwa zbiorowego wpisane w ramy OBWE (tzw. zasada solidarności w obliczu łamania norm i zasad OBWE). Nawet NATO nie było gotowe wystąpić jako gwarant bezpieczeństwa zbiorowego (wzorem operacji przeciw Serbii w 1999 r.), bo nie chciało otwartego konfliktu z Rosją, co groziłoby wywołaniem wojny nuklearnej. Ukraina musiała samotnie stawić czoła Rosji w wymiarze fizyczno-militarnym. Cieszyła się szerokim wsparciem na Zachodzie (dostawy broni, pomoc humanitarna, sankcje przeciw Rosji), choć wśród państw rozwijających dominowała postawa: „nasza chata z kraja”, co dla koncepcji bezpieczeństwa zbiorowego w wymiarze globalnym jest postawą zabójczą. Jeśli więc potraktować wojnę Rosji przeciw Ukrainie jako experimentum crucis, to siła bezpieczeństwa zbiorowego okazała się mikra. A dla ONZ i OBWE oceny ich przydatności wyglądać powinny wręcz dramatycznie.

Oby politycy Zachodu potrafili wyciągnąć z tego właściwe wnioski.

Istotą doktryny bezpieczeństwa zbiorowego jest uznanie, że w środowisku międzynarodowym naruszenie obowiązujących reguł odbija się negatywnie na bezpieczeństwie każdego z członków społeczności (zasada niepodzielności bezpieczeństwa) i wymaga zbiorowego działania. Dla zawiązania się bezpieczeństwa zbiorowego wymagane jest zatem skatalogowanie norm i reguł, a także mechanizmów oceny zachowania państw i reagowania na naruszenie ustalonych norm. A przede wszystkim – wymagane jest wykształcenie odruchu solidarnego działania w przypadku pogwałcenia reguł.

Za ojca doktryny uważa się, przynajmniej w Ameryce, prezydenta Woodrowa Wilsona. Obejmował on urząd Prezydenta USA naładowany akademicką wiedzą i wyniosłymi ideami. Wprowadził Amerykę do I wojny światowej nie po to zatem, by jedynie zatrzymać Niemcy, a potem pomóc odtworzyć w Europie równowagę sił epoki ponapoleońskiej, ale po to, by radykalnie przebudować mechanizmy polityki międzynarodowej. Chciał oczyścić porządek międzynarodowy z butwy siłowej polityki dla zapewnienia triumfu demokratycznych wartości.

Ideą fixe Wilsona w polityce międzynarodowej było wprowadzenie arbitrażu jako uniwersalnego środka rozwiązywania sporów i zapobiegania wojnom. Nowe podejście do dyplomacji chciał zademonstrować negocjując traktaty arbitrażowe USA z zagranicznymi partnerami. I wynegocjowano jeszcze do wybuchu I wojny światowej ich ponad trzydzieści. Żaden wszakże nie został w praktyce uruchomiony. Co nie znaczy, że sama idea była zła. Ale niewątpliwie zbyt idealistyczna dla praktycznego zastosowania w tamtym czasie. Zresztą strach przed arbitrażem utrzymuje się do dziś. Bo w polityce nadal obowiązuje zasada, że „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Zwłaszcza w sporach terytorialnych. (Ukraina miała odwagę zgodzić się na rozstrzygniecie jej sporu z Rumunią o delimitację wód i szelfu wokół Wyspy Wężowej przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, który większość spornego obszaru przyznał w 2009 r. Rumunii. Ale to przypadek rzadki. Bo Rosja, która, niemalże jak genetyczny furfant, twierdziła po 2014 r., że aneksja Krymu była zgodna z prawem międzynarodowym, nigdy Hagi o rozstrzygnięcie nie poprosiła. Wiedziała, że przegra.)

W trakcie I wojny światowej Woodrow Wilson promował ideę systemu międzynarodowego opartego na wartościach. Jego filarami miały być zasada pokojowego rozstrzygania sporów, zasada samostanowienia narodów, a także demokratycznej odpowiedzialności rządów (odrzucenie rządów „arbitralnych”), a ich wdrożeniu miało służyć zbudowanie „wspólnoty siły” („community of power”). Nieprzewidywalny i spontaniczny system reagowania na wyzwania i zagrożenia zastąpiony byłby przez sztywny i przejrzysty system zmuszający do współdziałania wszystkich uczestników. Stabilność gwarantowałyby nie doraźne koalicje określane przez okolicznościowy wspólny mianownik partykularnych interesów lecz rygorystyczny, algorytmowy mechanizm współpracy.

Apoteozą wilsonowskiej wizji zbiorowego bezpieczeństwa stała się Liga Narodów. Ale okazała się dziecięciem słabowitym i skazanym na atrofię. Skazą śmiertelną Ligi Narodów była od zarania nieobecność Stanów Zjednoczonych. Przekreślało to jej aspiracje do uniwersalności. A system zbiorowego bezpieczeństwa nie zadziała, jeśli nie jest systemem powszechnym. Problem był tym większy, że Stany Zjednoczone były wówczas nie tylko największą potęgą gospodarczą świata, ale i pomysłodawcą całego przedsięwzięcia, czyli Ligi Narodów. Nikt więc nie poczuwał się do odpowiedzialności za jej sukces. Wlk. Brytania w pewnej mierze zainwestowała politycznie w Ligę najwięcej, ale nie tyle, by zbudować swoją politykę w międzywojniu na zasadzie bezpieczeństwa zbiorowego. Istniała więc instytucja bezpieczeństwa zbiorowego, ale jej członkowie prowadzić bynajmniej polityki bezpieczeństwa zbiorowego nie chcieli, albo nie mogli.

Nieobecność Niemiec i ZSRR dodatkowo osłabiała misję uniwersalności. A bezkonsekwencyjne wyjście Niemiec z Ligi w 1933 r. (po zaledwie siedmiu latach członkostwa) kazało ją traktować jako kwiatek do kożucha europejskiego systemu Realpolitik.

Na papierze Liga Narodów była skonstruowana jako doskonały mechanizm zbiorowego bezpieczeństwa. Artykuł 11 czynił każdy akt wojny czy groźby wojny przedmiotem troski całej Ligi i dawał jej prawo do podjęcia działań, które by zabezpieczały pokój. A pakt Brianda-Kelloga z 1928 r. wyjmował spod prawa wojnę, a ściślej – uciekanie się do wojny jako środka rozwiązywania sporów.

Aby uniknąć rozbieżności wokół definicji aktu wojny, podjęto wysiłek zdefiniowania agresji, co zapisano w dwóch konwencjach z 3 i 4 lipca 1934 r. Aktem agresji było wypowiedzenie wojny, inwazja sił zbrojnych na terytorium innego państwa, atak ze strony sił lądowych, morskich i powietrznych, blokada morska, wspieranie zbrojnych band działających na terenie innego państwa.

Ligę Narodów sparaliżował brak zdolności do uwspólnienia percepcji zagrożeń, brak identyfikacji czołowych członków Ligi z peryferyjnymi lub niesystemowymi w ich mniemaniu zagrożeniami. Kiedy w 1931 r. Japonia zajęła Mandżurię i inne obszary Chin, próbowano przyjąć rezolucję żądającą wycofania Japonii z zajętych terytoriów. Po roku deliberacji (w cieniu japońskiej groźby zawetowania rezolucji) inwazję potępiono, ale bez wezwania do działań retorsyjnych. Japonia zaś opuściła Ligę bez jakichkolwiek ceregieli. Podobnie bezsilna okazała się Liga po włoskiej inwazji na Abisynię. Żadne poważne działania nie nastąpiły (również dlatego, że pewni politycy w Londynie i Paryżu łudzili się, że można będzie powstrzymać Włochy przed wejściem w ścisły sojusz z hitlerowskimi Niemcami). A Włochy i tak wyszły w 1937 r. z Ligi Narodów.

Kiedy Niemcy zajmowali Austrię w 1938 r., a potem Czechosłowację, a Włochy w 1939 r. – Albanię (okupowana przez Włochy Albania sama wycofała się z Ligi Narodów), Liga Narodów była już kompletnie pozbawiona znaczenia. Niesławne dictum Chamberlaina o bezsensowności wszczynania wojny z powodu jakiejś kłótni w odległym kraju było nekrologiem dla europejskiego systemu zbiorowego bezpieczeństwa. Albowiem wiarygodność systemu zasadza się właśnie na gotowości do działania w przypadku takich właśnie kłótni w małych i odległych krajach. Wybuch II wojny światowej został przez Ligę odnotowany mimochodem, jedynie ex post w raporcie rocznym. Jest znamienne, że dana Lidze prerogatywa usunięcia z jej składu państwa winnego agresji została użyta tylko raz. 14 grudnia 1939 r. wykluczono z Ligi Narodów ZSRR po jego inwazji na Finlandię.

Organizacja Narodów Zjednoczonych powołana do życia w 1945 r. miała wyciągnąć wnioski z niepowodzeń Ligi Narodów. Przede wszystkim weszły w jej skład wszystkie zwycięskie mocarstwa, w tym USA (no i oczywiście ZSRR). Jej mandat i konstrukcja były odzwierciedleniem rooseveltowskiej koncepcji „światowych żandarmów”, w której gwarantami pokoju i zbiorowego bezpieczeństwa miały być wielkie mocarstwa. Karta Narodów Zjednoczonych nakładała więc odpowiedzialność za zachowanie pokoju na Radę Bezpieczeństwa, upoważniając ją do podejmowania środków obowiązkowych w stosowaniu przez wszystkich członków organizacji. I zapewniła uniwersalność członkostwa. Jednocześnie dała gwarancje wielkim mocarstwom, że nie będzie działała wbrew ich interesom. Wyposażyła ich w prawo weto.

Organizacja Narodów Zjednoczonych zadziałała wszakże w skuteczny sposób jako mechanizm bezpieczeństwa zbiorowego jedynie w Korei w 1950 r. i w Iraku w 1991 r. (po inwazji irackiej na Kuwejt). Działania militarne pod sztandarem ONZ w Korei były możliwe, bo delegacja sowiecka, bojkotując posiedzenia Rady Bezpieczeństwa, nie użyła prawa weta. A w Iraku – bo ZSRR sie rozpadał (dziś pewno Rosja zablokowałaby podobną operację). W okresie zimnej wojny działalność Rady Bezpieczeństwa stała się zakładnikiem globalnej konfrontacji dwóch światowych obozów. Aktom agresji nie była w stanie się przeciwstawić. Wszystko, co było możliwe, to angażowanie ONZ do działań rozjemczych i stabilizacyjnych (w Palestynie od 1948 r., na Wzgórzach Golan od 1974 r., na Cyprze od 1964 r., w Indiach i Pakistanie od 1949 r., i w ponad pół setki innych miejsc).

Koniec zimnej wojny rozbudził ponownie nadzieje na wykreowanie zdolności ONZ do zapewnienia zbiorowego bezpieczeństwa. W Pradze w listopadzie 1990 r. prezydent USA George Bush ogłosił nowy ład światowy, ideę „wspólnoty wolności”, opartej na zasadach wolności i kierującej się zasadami praworządności, z silnym moralnym kręgosłupem. Otwartej dla każdego i z czasem mającej objąć cały świat. Operacja pod egidą ONZ w Iraku w 1991 r. miała zaznaczyć nowy początek w działaniach ONZ na rzecz bezpieczeństwa zbiorowego. Szybko jednak rzeczywistość zweryfikowała aspiracje. ONZ okazała się funkcjonalnie nieprzygotowana do powstrzymania konfliktów o charakterze wewnętrznym, wojen domowych, które zaczęły stanowić główne, jeśli chwilami nie wyłączne zagrożenie dla międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa. A interesy wielkich mocarstw – USA i Rosji zaczęły znów rozjeżdżać się w przeciwne strony, czyniąc rozwiązywanie konfliktów wewnętrznych (jak choćby obecnie w Syrii) uzależnione od relacji politycznych między wielkimi mocarstwami.

Słabość ONZ dała asumpt do wysuwania koncepcji, aby system bezpieczeństwa zbiorowego oprzeć na mechanizmach zbiorowej obrony, takich jak NATO, co próbowano sprawdzić w praktyce w związku z działaniami Serbii w Kosowie w 1999 r. A samemu NATO nadać operacyjnie wymiar globalny (w kontekście jego zaangażowania w Afganistanie i przejęcia w 2003 r. dowództwa nad siłami ISAF powołanymi przez ONZ).

Wspólne bezpieczeństwo nie dorównuje oczywiście sojuszowi pod względem oferowanych gwarancji, bo sojusz oparty jest na konkretnie sformułowanym zagrożeniu i konkretnie antycypowanej odpowiedzi. Sojusz, nawet jeśli nie ma wpisanego w swoje akty prawne bezwzględnego obowiązku pomocy zbrojnej, to taka gotowość i zdolność do wspólnej reakcji jest w wysokim stopniu domniemana.

Zagrożenia w doktrynie bezpieczeństwa zbiorowego mają charakter abstrakcyjny, nie upodmiotowiony. Naruszyciele nie są zdefiniowani a priori. A gotowość państwa do zaangażowania się w imię usunięcia zagrożenia nie jest z założenia gwarantowana. Sojusz opiera się na wspólnej percepcji zagrożeń, wspólne bezpieczeństwo – bynajmniej niekoniecznie.

Jeszcze w latach siedemdziesiątych, w kontekście europejskiego odprężenia, pojawiła się koncepcja bezpieczeństwa kooperatywnego. Tak idealistycznie postrzegano kierunek ewolucji systemu norm i mechanizmów współpracy wykreowanych w ramach Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Idee te nie mogły już być wystawione na tak poważne próby, jak choćby inwazja sowiecka na Węgry w 1956 r. czy interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji w 1968 r., ale wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w 1981 r. wywołało poważny kryzys na forum KBWE. I nakazywało zrewidować oczekiwania co do wykorzystania możliwości tego forum.

Idea bezpieczeństwa kooperatywnego odżyła na początku lat 90-ych. KBWE/OBWE znów zaczęła być postrzegana jako poletko budowania europejskiego systemu bezpieczeństwa zbiorowego. Nie zdołała ona wszakże zapobiec wybuchowi licznych konfliktów wewnętrznych (w Bośni i Hercegowinie, Gruzji, Mołdawii i in.). A odrodzenie się imperializmu rosyjskiego uniemożliwiło nie tylko rozwiązanie niektórych z owych konfliktów nawet do chwili obecnej, ale wywołało otwarte akty rosyjskiej agresji wobec innych państw (aneksja Krymu i wsparcie separatyzmu donbaskiego w 2014 r., inwazja na Ukrainę w 2022 r.).

Wczesną jesienią 1992 r. czas wypełniała mi praca nad polskim projektem Kodeksu postępowania państw w dziedzinie bezpieczeństwa w ramach procesu KBWE. Pisanie szło mi sprawnie, ale postanowiłem wyczekać, aż swoją propozycję wypracuje Zachód. W październiku wszakże otrzymałem poufnie sygnał, że zachodniej propozycji nie będzie. Jeden z zachodnioeuropejskich dyplomatów przyznał, że chcieli oni, aby Kodeks był pierwszym istotnym dokumentem politycznym firmowanym przez Unię Europejską (formalnie wtedy jeszcze Wspólnotę). Ale pomysł blokowali Amerykanie (poprzez działania w ramach NATO). Zachęcali mnie zachodnieurpejscy koledzy, abyśmy swoją propozycję złożyli nie czekając na nich. W ten sposób Polski projekt mógł uwzględnić kilka ważnych dla Europy Zachodniej pomysłów nim udało się przezwyciężyć opór Amerykanów. I pomóc przekonać atlantystów, że Wspólnota Europejska powinna złożyć jednak swoją propozycję, a samych Amerykanów (decydentów w Waszyngtonie), że gra (opracowanie kodeksu) jest warta świeczki. Nieformalnie byliśmy nieustannie zachęcani do złożenia projektu, co mnie oczywiście tylko mobilizowało do pracy.

Z polskiego punktu widzenia najistotniejsze znaczenie miało wprowadzenie do tekstu Kodeksu zapisu, że każde państwo ma prawo wyboru rozwiązań w dziedzinie bezpieczeństwa: być członkiem sojuszu wojskowego lub nie, albo też przyjąć status neutralności. Chodziło o przygotowanie pola do rozszerzenia NATO. Rosja oczywiście propozycje te kontrowała. W swoisty sposób interpretowała zapis o niewzmacnianiu własnego bezpieczeństwa kosztem bezpieczeństwa innych. Katarynkę tę swoją zaczęła uruchamiać ponownie w końcu 2021 r. domagając się nowych dla siebie gwarancji bezpieczeństwa, czyli m.in. rezygnacji przez Ukrainę z dążeń do członkostwa w NATO.

Dla mnie osobiście ważna była nasza propozycja dotycząca tzw. klauzuli solidarności, która nakazywała solidarne działanie państw w przypadku naruszenia norm i zobowiązań KBWE. Była to niewątpliwie jedna z ostatnich prób nadania KBWE znamion organizacji bezpieczeństwa zbiorowego. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy widać bezsilność instytucji w przypadkach jaskrawego naruszenia jej zasad, jak choćby przez Rosję wobec Ukrainy, można zakładać, że była nasza propozycja przejawem skrajnie naiwnego idealizmu.

Amerykanie z ociąganiem, ale zaakceptowali ideę Kodeksu, ale pod kategorycznym warunkiem, że pozostanie wyłącznie polityczną deklaracją. W listopadzie polski projekt złożyliśmy we Wiedniu (projekty zgłaszali też inni, w tym w końcu nawet Wspólnota Europejska), a wiosną 1993 r. zostałem wybrany koordynatorem prac negocjacyjnych. Szybko jednak z roli tej musiałem zrezygnować, bo we wrześniu 1993 r. powierzono mi obowiązki starszego doradcy dyplomatycznego pierwszego Sekretarza Generalnego KBWE. Rolę koordynatora przejął po mnie Adam Kobieracki, późniejszy ambasador przy OBWE i zastępca Sekretarza Generalnego NATO, i bardzo sprawnie doprowadził do uzgodnienia Kodeksu na szczycie KBWE w Budapeszcie w 1994 r.

Europa pozostaje nadal bardzo oddalona od spełnienia wymogów bezpieczeństwa zbiorowego. Czy rosyjska agresja przeciw Ukrainie będzie służyć jako katharsis i zmusi Zachód do wzmocnienia mechanizmów bezpieczenstwa zbiorowego?

Bezpieczeństwo zbiorowe może wyłonić się na dwa sposoby. Pierwszy to sposób szlachetny jako skutek działania dobrych cnót i wspólnych wartości. Tak opisywał wyłanianie się pokojowej federacji państw Kant. Wspólnotą dobrych, hesparyjskich cnot i wartości jest niewątpliwie Unia Europejska. Przynależność do niej oznacza gotowość do rozwiązywania sporów wewnętrznych wyłącznie drogą pokojową. Bezpieczeństwo zbiorowe w Europie może być osiągnięte metodą geograficznego rozszerzania tej wspólnoty. A w każdym razie przyjmowania przez partnerów europejskich wspólnych wartości, czyli demokracji, praworządności i praw człowieka.

Drugim sposobem, i jedynym w warunkach istnienia państw „występnych”, „agresywnych”, „zbójeckich”, jest wprowadzanie pożądanych wzorców postępowania pod strachem przymusu i dotkliwych sankcji. Tak operowało bezpieczeństwo zbiorowe pod znakiem Świętego Przymierza w XIX wieku. Ale możliwe jest ono tylko wtedy, kiedy istnieje wystarczająco silne mocarstwo – agent przymusu i ma ono odpowiednią wolę polityczną. Niekoniecznie żandarm, ale niewątpliwie empatyczny lider, gotów angażować swoje siły do pilnowania ustalonego ładu. Oparcie globalnego systemu bezpieczeństwa zbiorowego na koncepcji Pax Americana, co było w praktyce owym drugim sposobem budowania bezpieczeństwa zbiorowego, okazało się niewystarczająco skuteczne i ponad siły Ameryki. A napięcia na linii Zachód-Chiny i Rosja uniemożliwiały przez lata wypracowanie spójnej politycznie tożsamości zbiorowej w ramach ONZ. A nie ma i nie będzie bezpieczeństwa zbiorowego bez tożsamości zbiorowej. Nawet jeśli musiałaby ona brać się ze wspólnoty strachu.

Pracuję we Wiedniu nad projektem Kodeksu Bezpieczeństwa (1993 r.)