Satelityzm, czyli zdanie się na dobrą łaskę hegemona

Kontynuujemy przegląd doktryn, których istotą jest uległościowe i abdykacyjne reagowanie na zachowania potężniejszych partnerów. Dziś o satelityzmie, który również zaznaczył się w historii polskiej polityki zagranicznej.

Satelityzm (satelitaryzm) jest zdaniem się na hegemoniczną kontrolę nad własną polityką ze strony innego państwa. Jest w sensie politycznym cesją suwerenności, jest podporządkowaniem się woli obcego państwa, w pełnym lub ograniczonym zakresie. Wynika satelityzm z różnych przesłanek. Najczęściej wiąże się z niezdolnością państwa do wykonywania jego podstawowych funkcji w sferze stosunków zewnętrznych. Państwo idące na satelityzm nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa zewnętrznego w obliczu możliwych zagrożeń, nie jest w stanie prowadzić samodzielnej polityki gospodarczej, nie generuje dochodów, które zapewniałyby utrzymanie państwa. Albo jest państwem de facto podbitym.

W przeszłości satelityzm wiązano z podległością lenną (wasalną) i rozmaitymi formami trybutaryzmu.

Posiadał w wasalnej zależności takie państwa, jak Ugarit, Nuhasse czy Byblos, starożytny Egipt. Rozbudowaną sieć wasali miała starożytna Persja, od Armenii poczynając na Macedonii kończąc. Imperium osmańskie trzymało w wasalnej zależności Mołdawię czy Chanat Krymski.

W feudalnej Europie hierarchie i sieci zależności przeplatały się oraz komplikowały w wyniku wojen i dynastycznych mariaży. Symbolem feudalnej aporii była suwerenność Wilhelma Zdobywcy jako króla Anglii i jednocześnie jego podległość królowi Francji jako księcia Normandii.

I w historii Polski lennych splątań nie brakowało. Nawet Bolesław Chrobry na mocy pokoju w Merseburgu w 1013 r. musiał uznać się za lennika króla Niemiec (choć z obowiązków lennych wywiązywać się nie miał zamiaru). Z kolei poczesne miejsce w naszej świadomości historycznej zajmuje fakt, że stały się w 1525 r. państwem wasalnym wobec Rzeczpospolitej Prusy Książęce.

W epoce imperialnej wiele kolonii czy dominiów, nawet jeśli przystrojonych symboliką państwową, były bytami niesamodzielnymi.

W polskiej historii uprawialiśmy satelicką, a bardziej nawet marionetkową, politykę w formule Księstwa Warszawskiego (z Napoleona woli, ale akceptowanej) i Królestwa Polskiego z lat 1815-1830 (z obcego dyktatu).

Państwa marionetkowe, będące skrajną inkarnacją satelityzmu, powoływane były często przez mocarstwa okupacyjne czy w wojnach zwycięskie. Słowacja księdza Tisa, Chorwacja Ante Pavelica na mapie Europy wykreślonej przez Hitlera to najczęściej cytowane przykłady.

Termin „państwo satelickie” przylgnął w politologii zachodniej do grupy państw, które znalazły się w latach 1918-1990 pod dominacją Związku Sowieckiego. Ich listę rozpoczyna Mongolia (ogłoszona niepodległą w 1924) i Tuwa (wyrwana w 1921 r. z kontroli chińskiej, a wchłonięta w 1944 r. do Związku Sowieckiego; Nb. Tuwińcem jest Sergiej Szojgu). Być może był ich satelityzm lepszym rozwiązaniem niż oddanie się pod dominację chińską.

Państwa znajdują się pod hegemonicznym wpływem często wbrew woli narodu, a czasem nawet elit. Próbują jednakże dowodzić własnej suwerenności, nawet jeśli ma ona ograniczony wymiar. W polityce satelickiej najciekawszym zjawiskiem jest, jak zagospodarowują satelici ów margines dla prowadzenia niezależnej polityki.

Polityka zagraniczna PRL była polityką ograniczonej suwerenności. We wszystkich istotnych dla ZSRR sprawach międzynarodowych decyzje dotyczące stanowiska Polski zapadały w Moskwie. Z ZSRR rozmawiała Polska Ludowa przeważnie z pozycji petenta. Zwłaszcza w sprawach trudnych, jak choćby tuż po wojnie związanych z repatriacją Polaków, zwrotem dóbr kulturalnych.

Do roku 1956 margines manewru samodzielnego w polityce PRL był w istocie mikry i wiotki. Kiedy w 1947 r. Polska otrzymała zaproszenie na lipcową konferencję paryską ws. Planu Marshalla, przyjęła je (podobnie jak Czechosłowacja) i nawet do konferencji zaczęła się szykować. Wydawało się wcześniej, że Stalin, choć sam odrzucił udział ZSRR, nie będzie dyscyplinował innych państw pod kontrolą radziecką. A jednak w ostatniej chwili wyjazdu sojusznikom zabronił. Polski rząd dowiedział się o tym, że w Paryżu nie będzie reprezentowany, z oświadczenia prasowego TASS. (Nb. trudno nie znaleźć paraleli z sytuacjami współczesnymi i polityką Moskwy: Armenia w 2013 r. dowiedziała się z komunikatu nadanego z Moskwy w przeddzień szczytu Partnerstwa Wschodniego w Wilnie, że nie podpisze umowy stowarzyszeniowej wynegocjowanej z UE).

Polska Partia Robotnicza, mimo negatywnej opinii Gomułki, weszła do Kominformu w 1947 r. Będąc gospodarzem spotkania, na którym Biuro powołano, polska delegacja dowiedziała się o wniosku dotyczącym utworzenia Kominformu w ostatniej chwili. Gomułce powiedziano o tym już w trakcie obrad. Ponoć wcześniej Sowieci sygnalizowali, że rezultatem spotkania będzie jedynie powołanie wspólnego pisma teoretycznego. Gomułka wpadł w furię. W przerwie obrad w polskim gronie miał nawet złożyć dymisję z funkcji sekretarza generalnego PPR. Ale w końcu z decyzjami Kremla się pogodził.

Polscy oficjele dowiedzieli się w 1948 r. o „zdradzie” Tito z wymiany korespondencji między komunistami ZSRR i Jugosławii, kiedy już konflikt zmierzał do przesilenia. O wykluczeniu Jugosłowian z Kominformu i przeniesieniu siedziby Biura z Belgradu do Bukaresztu poinformowano polskich komunistów w ostatniej chwili. Znali formalne powody potępienia Tito (zły stosunek do sowieckich doradców, czy też tolerowanie obecności „brytyjskich szpiegów” w dyplomacji i wojsku), ale sami nie wierzyli, by były to powody rzeczywiste. Podejrzewali, że w całej rozgrywce decydujący był opór Tito wobec sowieckiego pomysłu utworzenia federacji bałkańskiej państw socjalistycznych. Ale do nakreślonej w Moskwie polityki potępienia i wykluczenia Jugosławii potulnie się przyłączyli.

Nie podlegało suwerennej decyzji ani członkostwo Polski w RWPG, ani w Układzie Warszawskim. Nie mieli wyboru i inni satelici, z małym wyjątkiem, bo Albanii jednak pozwolono pakt opuścić.
Poparła Polska interwencję sowiecką na Węgrzech w 1956 r. i uczestniczyła w pacyfikacji Czechosłowacji w 1968 r.

Pod dyktando Moskwy Polska zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem po wojnie czerwcowej 1967 r. (Rumunii udało się wyłamać z dyscypliny blokowej). Inna sprawa, że krytykę Izraela kierownictwo PZPR postanowiło wykorzystać we własnym celu, aby rozpętać antysemicką nagonkę w kraju. Na fali nacjonalistycznych, a niskiego lotu emocji, próbowano legitymizować komunistyczną władzę w Polsce.

Polska dyplomacja popierała w bezwiednym odruchu każdą istotną inicjatywę międzynarodową ZSRR.

Miała oczywiście dyplomacja Polska swoje poletka aktywności, gdzie ręką sowiecką nie była prowadzona. Po II wojnie dotyczyło to przede wszystkim starań o uznanie przez państwa zachodnie nowych granic Polski i nowych realiów ustrojowych. Na tym polu Polska mogła wykazywać się nieskrępowaną inicjatywą, albowiem zakładano a priori, że polskie cele są tam zbieżne z celami sowieckimi, bo i Moskwie zależało na uznaniu realiów terytorialno-ustrojowych w Europie. Wielkim sukcesem polskiej dyplomacji było niewątpliwie oświadczenie de Gaulle’a z 1959 r. o uznaniu polskiej granicy zachodniej.

Polska weszła w 1953 r. skład Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei (o ile neutralność Szwecji i Szwajcarii kontrowersji budzić nie mogła, to neutralność Polski i Czechosłowacji, zwłaszcza po utworzeniu Układu Warszawskiego, była bardziej niż wątpliwa). W latach 1954-1975 Polska uczestniczyła (obok Indii i Kanady) w pracach Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru w Indochinach. W 1966 r. Amerykanie rozwinęli operację „Marigold”, której celem było rozpoczęcie bezpośrednich rozmów z Wietnamem Północnym, a w której to operacji niebagatelną rolę miał odegrać polski dyplomata Janusz Lewandowski. Niestety ta dyplomatyczna inicjatywa spaliła na panewce. Dołączyliśmy też w 1973 r. do Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru w Wietnamie Południowym (obok Indonezji, Węgier i Kanady zastąpionej przez Iran). Nawet jeśli w sensie strategicznym polską działalność pokojowo-rozjemczą kontrolowali Sowieci, to była ona dźwignią budowy dobrego wizerunku Polski i poligonem rozwijania zdolności dyplomatycznych.

Było dla Polski katalizatorem postaw emancypacyjnych forum ONZ. Dość powiedzieć, że już w 1946 r., kiedy decydowało się miejsce kwatery głównej ONZ, Polska w przeciwieństwie do ZSRR, nie poparła kandydatury Nowego Jorku. Opowiedziała się za ulokowaniem Sekretariatu w Europie. Inna sprawa, że Sowieci nie próbowali wtedy dyscyplinować świeżo powstający blok.

Ale kiedy Polska zasiadała w Radzie Bezpieczeństwa ONZ w latach 1946-1947, Polski delegat Oskar Lange musiał swoimi „autorskimi” stanowiskami nieźle zajść za skórę towarzyszom radzieckim. Pierwszy Sekretarz Generalny ONZ Trygve Lie napomknął w swoich wspomnieniach, że ówczesny delegat radziecki Andriej Gromyko narzekał mocno na zachowanie Langego (nb. oskarżonego potem o bycie zarejestrowanym jako tzw. agent wpływu NKWD). Faktem pozostaje, że Lange zakończył swoją karierę dyplomatyczną z końcem kadencji polskiej w RB i więcej na odcinku dyplomatycznym partia zadań mu nie powierzała (tylko doraźnie, jak choćby w formie czynienia honoru gospodarza, z racji zasiadania w Radzie Państwa, podczas wizyty wiceprezydenta Nixona w Polsce w 1959 r.).

Byliśmy jako Polska współinicjatorami powołania Europejskiej Komisji Gospodarczej. Zgłaszaliśmy na forum ONZ wiele znaczących inicjatyw, w tym dotyczących Konwencji Praw Dziecka czy wychowania społeczeństw w pokoju. To Polak żydowskiego pochodzenia, były przedwojenny polski delegat na konferencje unifikacji prawa karnego, choć po wojnie osiadły w USA, Rafał Lemkin był autorem konwencji przeciw ludobójstwu, przyjętej w 1948 r. Nb. inny polski Żyd, urodzony w Żółkwi i wykształcony we Lwowie, wybitny brytyjski prawnik Sir Hersch Lauterpacht był autorem pojęcia zbrodni przeciw ludzkości.

Mogła Polska wychodzić z własnymi inicjatywami. Plan Rapackiego dot. strefy bezatomowej w Europie Środkowej (1957 r.), Plan Gomułki dot. zamrożenia zbrojeń jądrowych w Europie Środkowej (1963-64), Plan Jaruzelskiego dot. zmniejszenia zbrojeń i zwiększenia zaufania w Europie Środkowej (1987-88) były suwerennie opracowanymi przez Polskę koncepcjami. Oczywiście zaakceptowanymi przed zgłoszeniem w Moskwie. ZSRR przy tym nie ingerowała zasadniczo w merytoryczną warstwę tych propozycji. Plan Rapackiego, mimo rewelacji ogłoszonych przez byłego PRL-owskiego dyplomatę, który zbiegł na Zachód, o kremlowskiej proweniencji inicjatywy, powstawał na Alei Szucha (wtedy Aleja I Armii Wojska Polskiego). Sam Rapacki przyznawał, że inspiracja wyszła od Gomułki w luźnej dyskusji na posiedzeniu Biura Politycznego PZPR. Redagowali wszakże Plan eksperci MSZ, prawnicy z Manfredem Lachsem, i planiści, którzy weszli potem do utworzonego na początku lat 60-ych Biura Studiów. Plan Gomułki chwalono nawet w ośrodkach zachodnich. Komplementował go m.in. George Kennan.

Polskie idee nie mogły być zrealizowane w ówczesnych realiach polityczno-militarnych. Były zbyt ryzykowne, zwłaszcza w optyce zachodnioniemieckiej. Ale koncepcyjnie weszły na trwałe do historii stosunków międzynarodowych. To na Planie Rapackiego wyrosła koncepcja stref bezatomowych. I zmaterializowała się ona w Traktacie Antarktycznym (Waszyngtońskim) z 1959 r. Traktacie z Tlatelolco (1967 r.), Traktacie z Roratonga (1985 r.), Układzie z Bangkoku (1995 r.), Układzie Kairskim (1996 r.), Układzie z Semipałatyńska (2006 r).

Koncepcja stref bezatomowych jest bezapelacyjnie ideą skuteczną i być może najważniejszym osiągnięciem polskiej myśli koncepcyjnej w polityce międzynarodowej. Z oczywistych względów dziś zupełnie nie docenianym i nie pielęgnowanym.

Z imieniem Rapackiego wiązana jest także inicjatywa zwołania konferencji bezpieczeństwa europejskiego. Zgłosił ją na sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w 1964 r. Ideę przejęli sojusznicy sowieccy i pod pomysłem podpisał się cały Układ Warszawski, który wystosował w tej sprawie tzw. Apel Budapeszteński z 1969 r. Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie była dla Polski poletkiem kształtowania własnej kreatywności dyplomatycznej. Zwołana została „poza blokami polityczno-wojskowymi”, a polska dyplomacja wykorzystała to na późniejszych spotkaniach przeglądowych do argumentowania, że składane przez Wschód propozycje nie powinny być sygnowane przez wszystkich sojuszników i wymigiwała się od współautorstwa najbardziej „betonowych” propozycji opracowywanych w Moskwie. Składała za to własne, w tym dotyczące prawnego umocowania zasad helsińskich, współpracy kulturalnej czy gospodarczej.

Składała też inicjatywy w dziedzinie bezpieczeństwa wojskowego. Najważniejszą z nich była niewątpliwie opracowana na Szucha w schyłkowych latach epoki Gierka idea Konferencji Odprężenia Militarnego i Rozbrojenia w Europie. Była ona jedną z inspiracji dla zwołania Konferencji Sztokholmskiej w sprawie środków budowy zaufania w Europie w 1984 r., a Szwedzi potem sumitowali się poufnie w kontaktach z polskimi dyplomatami, że podkradli nam pomysł i wysunęli konkurencyjną inicjatywę, tłumacząc, że musieli to zrobić, bo Polska z racji stanu wojennego nie miała szans na goszczenie konferencji, a szkoda byłoby polskich pomysłów zaprzepaścić.

Dyplomacja polska miała duże pole swobody w kwestii niemieckiej, a precyzyjniej w kwestii normalizacji relacji z RFN i uznania polskich zachodnich granic. W sprawach niemieckich Sowieci mieli, jak się wydaje, solidne przekonanie, że Polacy zdawali sobie sprawę, że przebieg naszej granicy zachodniej czyni Polskę totalnym zakładnikiem ZSRR. Rządzący Polską komuniści, przez długie lata, nawet po zawarciu Układu Zgorzeleckiego z NRD w 1950 r., żywili obawy, że każda poważna niesubordynacja Polski skończy się rewizją zachodniej granicy, przekazaniem ziem zachodnich, bądź ich części Niemcom (takie ponoć aluzje czyniono wobec polskiej delegacji jeszcze w listopadzie 1956 r., kiedy domagała się w Moskwie bardziej równoprawnych stosunków).

Gomułce przypisuje się doktrynę, iż Polska ma prawo współtworzyć niemiecką politykę bloku i prowadzić własną politykę z kluczowymi państwami zachodnimi bez oglądania się na innych, w tym ZSRR. Gomułka na forum Układu Warszawskiego skutecznie forsował tezę, że niemożliwa jest normalizacja stosunków Niemiec Zachodnich z państwami socjalistycznymi bez uprzedniego ułożenia się RFN z Polską i uznania polskiej granicy zachodniej.

Kiedy rząd Williego Brandta zwrócił się do państw socjalistycznych z propozycją uzgodnienia dwustronnych deklaracji o niestosowaniu przemocy, Gomułka postawił twarde warunki i skutecznie doprowadził do tego, że RFN nie była w stanie poprowadzić rozmów z pozostałymi państwami socjalistycznymi na swoich zasadach. Porozumienie RFN-ZSRR w sierpniu 1970 r. co prawda nastąpiło przed dopięciem umowy z Polską w grudniu 1970 r., a nawet spowodowało wyhamowanie czasowe negocjacji z Polską, ale w ostateczności Niemcy przyjęły polską koncepcję układu o podstawach normalizacji stosunków, co było ewidentnym sukcesem polityki Gomułki.

Były oczywiście platformy dyplomatyczne, gdzie obowiązywało ścisłe sojusznicze posłuszeństwo. Tak się działo na wiedeńskich rokowaniach w sprawie redukcji broni konwencjonalnej w Europie Środkowej (MBFR), prowadzonych bezowocnie od 1973 do 1989 r. W ich ramach polscy przedstawiciele odczytywali na nieformalnych posiedzeniach pisane im przez Sowietów przemówienia, a Sztab Generalny Ludowego Wojska Polskiego przedstawiał jako własne podretuszowane przez Sowietów dane o polskich siłach zbrojnych. Jeszcze w końcu lat osiemdziesiątych ówczesny członek kierownictwa resortu spraw zagranicznych PRL instruował podwładnych, że w sprawach rozbrojenia linia polityki polskiej polega na aktywnym popieraniu stanowiska ZSRR, albowiem ZSRR jako gwarant polskiego bezpieczeństwa lepiej wie, co jest dobre dla bezpieczeństwa Polski.

Wprowadzenie stanu wojennego zwaliło na PRL sankcje, a władze wystawiło na izolację polityczną ze strony państw zachodnich. Głównym zadaniem polskiej dyplomacji stało się przełamywanie tej izolacji. Sowieci nie ingerowali w te starania.

W połowie lat osiemdziesiątych zagęściła się złowieszczo atmosfera w relacjach Wschód-Zachód. Na potkaniach na szczycie Gorbaczow-Reagan udało się ją po części rozładować.

Sowiecko-amerykańskie negocjacje nt. rakiet średniego zasięgu w Europie (sfinalizowane w 1987 r.) wywołały u polskich ekspertów rozbrojeniowych przekonanie, że priorytetem dla ZSRR pozostaje sanktuaryzacja własnego terytorium, a przynajmniej uchronienie Sowietów przed szybkim atakiem nuklearnym z pomocą rakiet taktycznych i pocisków manewrujących. Państwa na styku obu bloków, jak Polska, nadal zaś pozostawałyby zagrożone użyciem broni jądrowej pola walki i zmasowanym uderzeniem sił konwencjonalnych. W polskim środowisku dyplomatyczno-eksperckim narastało przekonanie, że nasze specyficzne poczucie zagrożenia powinno znaleźć publiczny wyraz i to najlepiej w tzw. konstruktywnej postaci (łatwiejszej do przyjęcia przez Sowietów) jako inicjatywa dyplomatyczna. Tak zrodził się pomysł, który potem przyjęto nazywać Planem Jaruzelskiego. Jaruzelski nie był osobą próżną, ale podsunięcie mu propozycji, która byłaby firmowana jego nazwiskiem, traktowano jako sposób nie tylko nad zapewnienie szczęśliwych narodzin inicjatywy, co i na nadanie jej odpowiedniego rozgłosu.

Plan Jaruzelskiego był wyrazem dążenia do uformowania takiego kształtu paktów rozbrojeniowych, w tym zwłaszcza rozstrzyganych między Moskwą a Waszyngtonem, który uwzględniałby pełniej interesy bezpieczeństwa Polski.

Plan Jaruzelskiego był też reakcją na operacyjne doktryny militarne sugerujące zmasowany atak na tzw. siły drugiego rzutu na linii rozdzielającej NATO i UW (FOFA). Ponieważ większość sił drugiego rzutu UW miała być rozmieszczona na terytorium Polski, Polska stałaby się głównym celem uderzeń NATO.

W MSZ pierwszy szkic Planu powstał jeszcze na początku marca 1986 r. I to z powodu redagowania jednej z pierwszych wersji Planu musiałem w lipcu 1986 r. jeden jedyny raz w karierze na polecenie zwierzchników poświęcić wykupione już wczasy i zamiast z rodziną na plaży wysiadywać nad papierem w gmachu MSZ. Ale treść Planu ucierała się długo w MSZ i na linii MSZ-MON, bo i w MON pracowano nad podobnymi pomysłami. Dodawali swoje pomysły także eksperci z PISM.

Idea opuściła latem 1986 r. gmach MSZ, aby uzyskać niezbędny placet polityczny. I nadziała się na pierwsze przeszkody. Na projekt Planu przygotowany w MSZ, ówczesny minister Obrony Narodowej generał Florian Siwicki zareagował zamaszystą uwagą na pierwszej stronie tekstu: „A kto będzie pilnował Niemców?”. I nie chodziło mu bynajmniej tylko o Niemców zachodnich.

To właśnie wtedy dla zapewnienia poważnego traktowania polskiego projektu postanowiono „podczepić” go pod osobę W. Jaruzelskiego. Jaruzelski ideę zaakceptował, ale pod jednym warunkiem – towarzysze radzieccy nie będą oponować.

Plan uzupełniano i doprecyzowano w kolektywnym wysiłku na przełomie 1986 i 1987 r. już tak, aby nie dawał on pretekstu do jego zablokowania w Moskwie i zlekceważenia przez Zachód. Sytuację komplikowała okoliczność, że ZSRR szykował sam nowe idee rozbrojeniowe, w tym związane z ogólnoeuropejskimi rokowaniami o rozbrojeniu konwencjonalnym, które zaproponował w czerwcu 1986 r. Układ Warszawski.

Wiosną 1987 r. do Moskwy udała się robocza misja na szczeblu zastępcy szefa sztabu generalnego LWP (gen. Mieczysław Dachowski) i dyrektora departamentu w MSZ (dyr. Jerzy M. Nowak), aby przekonać do polskiej inicjatywy Sowietów. Kluczowa dla losów Planu rozmowa odbyła się w Sztabie Generalnym Sił Zbrojnych ZSRR. Delegację przyjął marszałek Sergiusz Achromiejew, ówczesny szef Sztabu (popełnił samobójstwo po fiasku puczu Janajewa w 1991 r.). Na początku był Achromiejew ciekaw tylko jednego, a mianowicie, czemu nasza inicjatywa miałaby służyć. Nie interesowały go założenia inicjatywy, konkretne parametry, skutki militarne realizacji Planu. Chciał jednoznacznej deklaracji motywów naszego działania. Jego pierwsza reakcja na prezentację polskiej delegacji brzmiała w oryginale: „Wsio poniatno, no zacziem?”. I tym „no zacziem?” kwitował co i rusz polskie tłumaczenia. Co jako note-taker polskiej delegacji skrzętnie zapisywałem. Widać było, że strona radziecka ułożyła już sobie wewnętrznie plan działań na polu rozbrojenia i bała się, że polska inicjatywa tylko go skomplikuje. Achromiejew pytał, tłumaczył, ale oceniać polskiej inicjatywy jednoznacznie nie chciał. Trzymał skutecznie w napięciu nie tylko polską stronę. Wszyscy wszakże głęboko odetchnęli, kiedy skonkludował wreszcie rozmowę aprobującym machnięciem ręki i dyspozycją: „Nu, ładno”. Była to jednoznaczna dyrektywa także dla radzieckiego MSZ. A polscy generałowie mogli z ulgą zameldować generałowi Jaruzelskiemu, że towarzysze radzieccy nie zgłaszają sprzeciwu.

Jaruzelski ogłosił oficjalnie polski plan w maju 1987 r. Natychmiast został on zaprezentowany przez ministra Orzechowskiego na konferencji przeglądowej KBWE we Wiedniu. W lipcu 1987 r. można było opublikować odnośne memorandum rządu polskiego, a literalnie – Rządu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Powierzono mi zadanie zredagowanie tego dokumentu (ze wsparciem Andrzeja Karkoszki, wtedy eksperta PISM, a w III RP – wiceministra obrony). Tekst w języku polskim otrzymał bezproblemowo stosowną aprobatę. Kłopot sprawiła jednak czujna uwaga naszego Protokołu Dyplomatycznego, sugerująca, że w tego typu dyplomatycznych dokumentach nie wolno stosować skrótów, a nazwę kraju wypada dawać tylko w pełnym brzmieniu. Uwzględniliśmy tę uwagę, a wtedy przybiegł dyrektor Jerzy M. Nowak z trzeźwą obserwacją: „Panowie, za dużo w tym tekście tego PRL-u!”. W wersji wszakże angielskiej, nad którą pracowaliśmy o wiele skrupulatniej niż nad polską (wyjściowe tłumaczenie zrobił dla nas redaktor Ben Scotland), bo przecież nam akurat chodziło o dobre zrozoumienie inicjatywy nie tyle opinii publicznej w kraju, co partnerów zachodnich, uwagi Protokołu Dyplomatycznego i kierownictwa MSZ symbolicznie zignorowaliśmy. Wpisaliśmy tam z Karkoszką m.in. dwukrotnie zamiast „the Polish People’s Republic” zwroty „the Government of Poland” i „the Polish Government”. Tak na zasadzie mrugnięcia okiem dla zapoznanych przyjaciół na Zachodzie. Nikt się w Warszawie oczywiście nie połapał.

Plan Jaruzelskiego zrealizowany został w dużej mierze i to samoistnie przez sukces ówczesnych rokowań rozbrojeniowych (CFE), a przede wszystkim przez zmiany polityczne, które odmieniły oblicze polityczno-militarne Europy. Przez kilka dobrych miesięcy po prezentacji pozwalał polskim dyplomatom na prowadzenie dialogu z państwami zachodnimi, gdzie nasz punkt widzenia na problemy rozbrojeniowe mogliśmy suwerennie prezentować. I jeszcze do końca lat dziewięćdziesiątych, już w nowych warunkach ustrojowych, rozwijaliśmy w MSZ nawyk myślenia kreatywnego i inicjatywnego w sprawach rozbrojeniowych. Za rządów PiS-owskich dyplomatołków niewiele z niego pozostało. Wróciła wtedy w nowych szatach dyrektywa, że skoro USA są naszym gwarantem bezpieczeństwa, polska polityka rozbrojeniowa winna polegać na ślepym popieraniu linii amerykańskiej.

Satelityzm dziś słabo się sprzedaje. Można oczywiście prezentować go jako swoistą postać komensalizmu, przynoszącego korzyść obu stronom. Nawet Łukaszenko, zdany całkiem na fawory Putina, miał oczywisty problem z wyrażeniem zgody na bezpośrednie zaangażowanie białoruskich oddziałów wojskowych w wojnę przeciw Ukrainie. A Tokajew, sam w strachu czy Putin z powodu nielojalności nie odbierze kiedyś zdrowego kęsa terytorium Kazachstanu, niepodległości donbaskich separatyzmów uznawać nie chciał. Emablować hegemona wiernopoddańczymi deklaracjami to jedno, ale oddawać mu pełnię kontroli nad polityką to drugie. Musi dziś za tym stać totalny strach. A i tak jest satelityzm ze świadomości wypierany. Mało którego satelitę stać dziś na konfesatę, że robi coś wyłącznie pod dyktando hegemona.

Nic tak nie dodaje siły i pewności siebie (także ambasadorowi) jak przyjazny tłum