Przyszłym dyplomatycznym negocjatorom rada druga: przygotuj się starannie

Zwykle rokowania zaczynają się od rokowań o rokowaniach. Ustala się wtedy przedmiot, procedurę, zasady prowadzenia rokowań i kwestie organizacyjne. Nie można tego etapu pracy lekceważyć. Błędy popełnione w fazie przygotowawczej mogą się w przyszłości mścić na każdym kroku i utrudniać osiągnięcie zamierzonego celu właściwego. A już prawdziwym wyzwaniem będzie, jeśli któraś z przyszłych stron rokowań wysunie tzw. warunki wstępne, od których spełnienia uzależni swój udział. Warunki wstępne mogą służyć wzmocnieniu już na samym starcie jej pozycji na negocjacjach. Zwłaszcza jeśli mają polityczny charakter. Dlatego zawsze badane muszą być z ostrożnością. Generalnie przyjmuje się, że do stołu rokowań winno się siadać bez warunków wstępnych.

*

Zasady prowadzenia rokowań, czyli określenie ich zakresu przedmiotowego, sposobu procedowania, podejmowania decyzji, a nawet miejsce rokowań i aranżacja sali, mają niewątpliwie wpływ na merytoryczny przebieg negocjacji.

Im precyzyjniejsza definicja przedmiotu rokowań, tym łatwiejsze później same rokowania. Czasami wszakże „konstruktywne wieloznaczności” używane przy redagowaniu mandatu nie dają żadnej gwarancji, że spór o przedmiot nie sparaliżuje rokowań właściwych.

Na spotkaniu przeglądowym KBWE Madrycie w latach 1980-83 delegaci prowadzili długie debaty co do przedmiotu rokowań w sprawie środków budowy zaufania i bezpieczeństwa, które miały rozpocząć się w w Sztokholmie w 1984 r. Państwa Układu Warszawskiego nalegały, aby rokowania objęły nie tylko działalność wojskową sił lądowych, co do czego była pełna zgoda NATO, ale także działalność sił morskich i powietrznych, przeciw czemu państwa NATO oponowały. W rezultacie żmudnych rokowań uzgodniono, że: ”Co się tyczy przyległego obszaru morskiego i przestrzeni powietrznej, środki te będą stosowane w odniesieniu do prowadzonej tam działalności wojskowej (…), kiedykolwiek działalność ta będzie dotyczyć bezpieczeństwa w Europie, jak również kiedy będzie stanowić ona część takiej działalności prowadzonej w całej Europie (…)”.

Przez następne wiele lat, a w latach 1984-1986 z niezwykłą intensywnością, prowadzono zaciekły spór o sposób interpretacji znaczenia zwrotu „jak również” (po angielsku: „as well as”). Czy owo „as well as” oznacza „and” czy też raczej „or”? Państwa NATO twierdziły, że owo „as well as” oznacza, że o siłach morskich można rozmawiać tylko wtedy, kiedy uczestniczą one jako komponent w działalności sił lądowych (np. w operacjach amfibijnych). Państwa Układu Warszawskiego nalegały, że można o siłach morskich mówić, nie tylko kiedy są takim integralnym komponentem, ale też kiedy ćwiczą samodzielnie. Wielogodzinne, wielodniowe debaty językowo-logiczne nie doprowadziły do rozwikłaniu sporu. Byłem ich wymęczonym świadkiem. Choć nigdy bezpośrednio w tych utarczkach nie chciałem uczestniczyć. W praktyce interpretacja NATO zwyciężyła, bo została przełożona na ustalenia konferencji sztokholmskiej, a później dokumentu wiedeńskiego. Ale ZSRR, a potem Rosja od swojej interpretacji nigdy nie odstąpiły.

Podobnej konfrontacji doświadczyłem przy negocjacjach nad mandatem rokowań o siłach konwencjonalnych w Europie, o których piszę jeszcze poniżej. Państwa Układu Warszawskiego chciały, aby rokowania objęły nie tylko uzbrojenie, ale i stany osobowe sił zbrojnych. Państwa NATO jako priorytet traktowały redukcje uzbrojenia. Długo szukano formuły kompromisowej. Znaleziono ją i wyjaśniała ona, że pojęcie sił zbrojnych obejmuje także ich uzbrojenie. Ale na samych rokowaniach państwa Układu Warszawskiego długo przy redukcjach stanów osobowych się nie upierały. Przyjęły koncepcję NATO-wską objęcia redukcjami uzbrojenia (a limity dla stanów osobowych ustalono w politycznie wiążący sposób w dwa lata po oryginalnym Traktacie).

*

Wybór miejsca rokowań czasami ma też istotne znaczenie. Kiedy w marcu 2022 r. Ukraińcom zaglądało do oczu widmo porażki, zgodzili się nie tylko na rokowania z Rosją, ale przystali na to, by odbywały się one na Białorusi, która przecież dała się wykorzystać jako baza do inwazji na Ukrainę. A jakże ciężko prowadzić równoprawne rozmowy na wrażym terytorium. Kiedy tylko Rosjanie zaczęli grzęznąć na polu bitew, zgodzili się na przeniesienie rozmów do Turcji. Ale rokowania na długo przestały potem mieć sens.

Sam zetknąłem się z praktycznymi skutkami sporu o miejsce rokowań w kontekście konsultacji nad mandatem nowych rokowań o rozbrojeniu konwencjonalnym w Europie. Ruszyć konsultacje nad mandatem miały w 1987 r. Amerykanie preferowali jednoznacznie Genewę. Większość wszakże państw NATO i wszystkie państwa Układu Warszawskiego opowiadały się za Wiedniem. I wcale nie dlatego, że toczyły się tam już od 1973 r. rokowania o redukcji sił zbrojnych w Europie Środkowej (MBFR). Od początku chciano od nich raczej się odcinać i podpiąć nowe rokowania pod proces KBWE, zwłaszcza, że w odróżnieniu od bezproduktywnych rokowań MBFR, konferencja sztokholmska w ramach KBWE w sprawie środków budowy zaufania zakończyła się we wrześniu 1986 r. spektakularnym sukcesem. I właśnie głównym powodem preferencji dla Wiednia było to, że obradowała już we Wiedniu konferencja przeglądowa KBWE, a byli tam obecni także eksperci od kwestii militarnych.

Amerykanie nie dawali za wygraną i przekonali nawet Szwajcarów, by zaoferowali oni bezpłatne niemalże goszczenie przyszłych rokowań. W końcu jednak zgodzili się na Wiedeń, ale zastrzegli, że spotkania przygotowawcze nie mogą się odbywać w żadnym z budynków pozostającym we własności państwa austriackiego, czyli także nie w Hofburgu, gdzie obradowała KBWE. Wymówką były amerykańskie kwasy wobec Austrii z powodu objęcia urzędu prezydenta przez Kurta Waldheima, którego nazistowską przeszłość właśnie obnażono. Z powodu amerykańskiego stanowiska postanowiono, że konsultacje będą się odbywać rotacyjnie w ambasadach państw NATO i Układu Warszawskiego.

W naszej ambasadzie specjalnych warunków dla przyjęcia przedstawicieli 23 państw nie było, a ze względów prestiżowych chcieliśmy ten, jak to złośliwie określono, „wędrowny cyrk rozbrojenia”, gościć. Jedynym sposobem okazało się połączenie obszernego gabinetu ambasadora z przylegającym doń pomieszczeniem recepcyjnym w naszej ambasadzie na Hietzinger Hauptstrasse. Tak też zrobiliśmy. Po odbyciu rozmów trzeba było przywrócić pomieszczenia do poprzedniego stanu, czyli także sprawdzić, czy aby nie pozostały w nich jakieś urządzenia podsłuchowe. Przyjechała specjalna ekipa, która omiotła teren. I okazało się, że znalazła dwie pluskwy w gabinecie ambasadora. Czy były one tam jeszcze przed konsultacjami, tego zdaje się nie udało się ustalić. A nam jeszcze przyszło przez dwa następne tygodnie zajmować się organizacją wymiany płaszczy przez dyplomatę włoskiego i dyplomatę węgierskiego, którzy wyszli z naszej ambasady w nieswoich prochowcach i się bynajmniej nie zorientowali. Było to o tyle dziwne, że dzieliła ich ponad dwudziestocentrymetrowa różnica wzrostu. Incydent skutków politycznych nie pociągnął.

Te cotygodniowe wędrówki tak zmęczyły negocjatorów, że po czasie zacumowano konsultacje w pałacu Liechtensteinów we Wiedniu. Amerykanie mogli zachować twarz, bo był to obiekt prywatny i to w rękach rodziny monarszej obcego państwa. A Wiedeń stał się w ten sposób bezapelacyjnie miejscem rokowań. Już bez większych ceregieli Amerykanie zgodzili się, aby rokowania właściwe (CFE) rozpoczęły się w wiedeńskim Hofburgu w marcu 1989 r.

Nie zawsze oczywiście Genewa przegrywała w konkursie o wybór miejsca rokowań. Z reguły wygrywała. Wiosną 1973 r., kiedy w pod Helsinkami (słynny hotel „Dipoli”) kończono prace nad procedurą rokowań nad Aktem Końcowym KBWE, okazało się, że wbrew oczekiwaniom Szwajcarów sporo delegacji skłania się, aby prowadzić prace nadal w Helsinkach, a nie przejeżdzać do Genewy na tzw. drugą fazę konsultacji, na co liczyli Szwajcarzy. Sowieci i cały ich blok zaczęli skłaniać się ku Helsinkom (bo bliżej i wygodniej). Nie mieli nic przeciwko temu nawet niektórzy zachodnioeuropejczycy, a Hiszpanie wręcz otwarcie opowiadali się przeciw Genewie (dochodziło tam do anty-frankistowskich demostracji przed ich konsulatem). Ale wtedy, na szczęście dla Szwajcarów, sparaliżował Finlandię strajk komunikacyjny, w Szwajcarii rzecz nie do pomyślenia. Nawet Sowieci dali się przekonać. Delegacja radziecka przypomniała decydentom w Moskwie, że w Genewie kilka dobrych lat przemieszkał Lenin (w Helsinkach ledwo się ukrywał przez kilka tygodni w 1917 r.) i miasto to polubił. KBWE przejechała do Genewy.

Negocjacje wielostronne z reguły prowadzone są w miastach, które oferują dyplomatom wygodne warunki życia i pracy. Kiszyniowowi czy Tiranie zawsze będzie trudno konkurować z Nowym Jorkiem, Genewą, Paryżem, Wiedniem, Helsinkami czy Oslo, a nawet, mimo że daleko – z wyspą Bali. Stworzenie wszakże zbyt komfortowych warunków może okazać się przeciwskuteczne.

Będąc na placówce w Nairobi (w l. 1999-2002) miałem okazję przyglądać się negocjacjom w sprawie pojednania narodowego w Somalii. Oczywiście dostępu do samych negocjacji nie miałem, ale wykorzystywałem każdą okazję, aby zasięgnąć języka (u mediatorów), jak uregulowanie konfliktu w Somalii przebiega. Jeden z obsługujących rokowania zauważył złośliwie: „Słuchaj, jak spotykali się w Eldoret (prowincjonalne miasto w Kenii, pozbawione większych atrakcji), to posuwali się naprzód. Jak tylko zwoływaliśmy obrady w Nairobi, a uczestnicy zostali rozmieszczeni w pięciogwiazdkowym hotelu, tempo postępu spadało. Zupełnie jakby chcieli przebywać tam jak najdłużej”. Po przeprowadzce rokowań do Mbagathi porozumienie w 2004 r. osiągnięto.

*

W przygotowaniu ram dla negocjacji istotnym elementem sporu może być aranżacja sali, a nawet kształt stołu rokowań. Najbardziej znanym przypadkiem ostrej polemiki o kształt stołu były rokowania pokojowe o Wietnamie, rozpoczęte w 1969 r. w Paryżu. Strona północnowietnamska nalegała na kwadratowy kształt stołu, który pozwoliłby posadzić przy nim na równych prawach także delegację Wietkongu. Rząd w Sajgonie wszakże nie uznawał Wietkongu za stronę. Władze południowowietnamskie opowiadały się za prostokątnym kształtem, który odzwierciedlałby fakt istnienia dwóch stron w konflikcie. Po długotrwałych dyskusjach zgodzono się na kompromis (podobno autorstwa Sowietów, którzy w rozmowach paryskich nie uczestniczyli w ogóle), który przybrał postać okrągłego stołu (chociaż uczestniczący wtedy w rozmowach znany amerykański dyplomata Philip Habib twierdził, że kompromis był oczywisty od początku i żadnych długich rozmów nie trzeba było prowadzić, a rola Sowietów w jego osiągnięciu była żadna). Stronami negocjacji uznano DRW i USA, ale i Wietnam Południowy i Wietkong zasiadły przy stole, który z konieczności nabrał gigantycznych rozmiarów.

Zawsze lepiej dla negocjacji, jeśli strony mogą podczas nich utrzymywać bezproblemowo kontakt wzrokowy, a najlepiej móc patrzeć sobie w oczy. W rokowaniach dwustronnych strony zwykle zasiadają naprzeciwko sobie. Nie mogłem co prawda osobiście długo oswoić z tradycją praktykowaną w Azji, a zwłaszcza w Chinach, aby w trakcie rozmów szefów delegacji sadzać do siebie bokiem. Że niby to partnerzy, a nie przeciwnicy. Przy rozmowach kurtuazyjnych wyglądało to nawet sympatycznie. Ale przy dłuższych konsultacjach, dyskomfort był czasami trudny do zniesienia. Szyja bolała, kark sztywniał. A i kontakt z pozostałymi członkami delegacji był nieprosty.


Rekord oddalenia ustanowił niewątpliwie Putin przyjmując zachodnich rozmówców na Kremlu na przełomie 2021 i 2022 roku. Nawet jeśli mogli Rosjanie taką aranżację tłumaczyć obawami o zdrowie swojego przywódcy w czasach pandemii, to psychologiczny efekt był porażający. Oddzieleni kilkumetrową pustą przestrzenią rozmówcy nie mogli odczuwać najmniejszego poczucia swobody, bliskości, intymności. I pewno o to chodziło Putinowi, który nie miał najmniejszego zamiaru dać się namawiać na odstąpienie od wojennych planów. Już sama aranżacja stołu winna dać do myślenia gościom, że rozmowa z Putinem nie miała sensu.

Na rokowaniach wielostronnych kształt stołu zwykle determinowany jest ilością stron. W UE, NATO, a nawet OBWE (z jej prawie 60 państwami uczestniczącymi) negocjatorów da się jeszcze usadzić przy jednym stole (półokrągłym bądź prostokątnym), ale czasami wymaga to sali i mebla o takich rozmiarach, że trudno dostrzec, co się dzieje po drugiej stronie stołu. Na forum ONZ i innych negocjacji globalnych jedynym możliwym rozwiązaniem jest usadzenie uczestników w formacie amfiteatralnym (lub też w formule tzw. class-room arrangement). Doświadczyłem niewygody takich negocjacji wielokrotnie. Mówi się w takim usytuowaniu do pleców innych negocjatorów, nie widzi się ich reakcji, nie czuje się żadnej łączności z salą. No, ale inaczej przecież zorganizować sali się nie da.

Od połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zapanowała moda, aby w procesie negocjowania tekstów wspomagać dyplomatów ekranami komputerowymi, które stawiano na stole przed nimi. Zasłaniały dyplomacie całą salę. Nie widział już nikogo, nie mógł łapać wzrokowego kontaktu z nikim. Mógł się tylko gapić w ekran. Irytowały mnie te ekrany niemożebnie. A jeszcze jeśli obsługiwał komputer człowiek, który nie do końca rozumiał, co zgłaszają negocjatorzy i co ustalają, to bałagan mógł robić się potworny. No, ale na postęp technologiczny nie ma rady. Zawsze jednak wolałem tradycyjny papierowo-ustny sposób redagowania porozumień.

Nie zdołałem doświadczyć negocjacji w trybie zdalnym. Ale w ostatnich latach, przede wszystkim z powodu pandemii COVID-19, były już praktykowane szeroko. Jakoś nie mogę przekonać się do ich skuteczności. Jeśli jednak można dziś w szachy rozgrywać turnieje na najwyższym szczeblu w trybie zdalnym, dlaczego i nie prowadzić negocjacji dyplomatycznych na masową skalę? A przed ich rozpoczęciem sprawdzić jedynie, czy ich uczestnicy nie są deep-fejkami czy robotami. Bo ich przemówienia będą coraz częściej pisane przez ChatGPT. Być może to przyszłość negocjacji dyplomatycznych. O tym w innym wpisie, nieco później.

*

Ważne znaczenie ma oczywiście wybór języka rokowań. W przypadku prowadzenia ogólnej debaty, w trakcie oficjalnych deliberacji można stosować języków kilka. Z reguły w organizacjach międzynarodowych są to oficjalne ich języki bądź ich tzw. języki robocze (w UE proceduje się po angielsku i francusku, a choć niemiecki też jest językiem roboczym Komisji nigdy z jego użyciem w mojej praktyce się nie spotkałem).

W KBWE (OBWE) języków oficjalnych było i jest aż sześć. W początkowej (konferencyjnej) fazie działalności (tj. do początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku) koszty związane z obsługą językową przekraczały 80 proc. całości kosztów funkcjonowania KBWE. Bo tłumacze (zwłaszcza kabinowi) są znakomicie płatni, a wtedy w KBWE lubiono długo i uczciwie rozmawiać i negocjować, zaś tłumacze żądali sowitych wynagrodzeń za nadgodziny („overtime”).

Kiedy zaczęto dyskutować nad wyborem języków w 1972 r. pod Helsinkami trzy przyjmowano za pewnik: angielski, rosyjski i francuski. Trudno było oponować przed hiszpańskim, bo to język oficjalny ONZ. Ale wtedy zaczęli zabiegać o język niemiecki dyplomaci z RFN. Nie mieli politycznej odwagi samemu to forsować, więc poprosili o pomoc Szwajcarów. Argumentowali, że bez niemieckiego oni sami będą musieli przemawiać po angielsku lub francusku, a dyplomaci z NRD będą używać rosyjskiego, co fatalnie wpłynie na wizerunek, bo uwypukli polityczny podział Niemiec. Dołączenie niemieckiego do języków oficjalnych spowoduje natomiast, że niemieckie państwa będą mogły pokazywać jedność, przynajmniej kulturową. Szwajcarzy wszakże musieli z powodów wewnątrzpolitycznych postawić jeden warunek: obok niemieckiego zaproponują dołączenie też włoskiego. I wniosek swój skutecznie przeforsowali, ku zaskoczeniu Włochów. Dobrze, że Szwajcarzy nie zaproponowali też retoromańskiego (bo z powodów wewnętrznych też by mogli).

*

Rozpoczynając redagowanie uzgadnianych tekstów z reguły wypada wybrać jeden język. W mojej praktyce (zarówno europejskiej, euroatlantyckiej, jak i globalnej) zawsze był to język angielski. Wyjątkiem był czas, kiedy uczestniczyłem w negocjacjach w ramach Układu Warszawskiego. Tam redagowano po rosyjsku.

Angielski wyparł zdaje się całkowicie język francuski jako język dyplomacji negocjacyjnej. Tak jak kiedyś łacinę wyparł w dyplomacji europejskiej język francuski. Jako ciekawostkę można przytoczyć, że w trakcie prac nad traktatami westfalskimi, które założyły zręby współczesnej dyplomacji wielostronnej, obowiązywały dwa języki robocze. W Muenster obóz katolicki negocjował po łacinie. W Osnabrueck protestanci zdecydowali łacinę odrzucić i przeszli na niemiecki.

Ani angielskim, ani rosyjskim nigdy nie władałem tak, aby móc stawiać się na równi z tzw. native speakers. By skutecznie negocjować, trzeba wszakże wyzbyć się wszelkich kompleksów i zahamowań wynikających z tego powodu. Myślę, że udawało mi się to nieźle. Ale też należy wystrzegać się wysyłania w negocjacyjny bój dyplomatów, którzy bez tłumacza rady sobie nigdy nie dadzą. Widziałem kiedyś męki głównego doradcy wojskowego delegacji ZSRR na rokowaniach CFE i w sprawie środków budowy zaufania, który siadał do negocjacji nad angielskim tekstem bez najmniejszej znajomości angielskiego. Widziałem też męki polskich dyplomatów, którzy mieli elementarne problemy z angielskim. Żal było patrzeć.

*

Kiedy przychodzi do redagowania tekstu prozumienia, istotną kwestią jest sposób zapisywania formuł, co do których panuje zgodność poglądów, ale przede wszystkim sposób oznaczania różnic.

Ja zaczynałem swoją negocjacyjną przygodę od KBWE. Tam miejsca w uzgadnianym tekście, co do których nie było zgody bądź funkcjonowały w obrocie różne formuły redakcyjnie, po prostu zaznaczano trzema kropkami. Myśl za tym stała taka, aby autorzy konkurujących propozycji nie przywiązywali się do nich zbytnio, aby kropki zachęcały do poszukiwania nowych kompromisowych formuł. Bardzo się do tej metody przekonałem.

Do tego stopnia, że kiedy trafiłem do negocjacji w ramach Układu Warszawskiego, chciałem metodę tę na ten grunt przenieść. W ramach Układu obowiązywała bowiem zasada, że fragmenty sporne zaznaczano nawiasami kwadratowymi, a w nawiasach wpisywano oddzielone ukośnikiem alternatywne formuły zgłoszone przez delegacje. Niestety przekonać do zmiany mi się nie udało. Oponowała zwłaszcza Rumunia. Bardzo często bowiem zależało jej nie tyle na przeforsowaniu własnych propozycji tekstowych, co na ich odzwierciedleniu w dokumencie całościowym. Po to aby pokazać, że jej poglądy mają równorzędny status z innymi, zwłaszcza z sowieckimi. A potem koniec w końcu swoje propozycje usuwali, a nawiasy kwadratowe zdejmowali.

Formuła zakładania nawiasów kwadratowych na fragmenty kontestowane była zresztą formułą bardzo rozpowszechnioną na innych forach.

Często łączona jest ona z tzw. metodą aproksymacji. Przewodniczący lub mediator składają kompromisowy tekst porozumienia. Proszą strony o uwagi i propozycje, proszą o reakcję na te inicjatywy ze strony innych partnerów, ale zamiast męczącego procedowania z tekstem linijka po linijce, ustęp po ustępie, składają kolejne projekty kompromisowe („chair’s best guess”), aż do chwili kiedy tekst nie wzbudzi kontrowersji, bądź mediator uzna, że jego możliwości poszukiwania kompromisu zostały wyczerpane.

*

Negocjacje dyplomatyczne prowadzone są z reguły w zamknięciu. I ta poufność jest lub powinna być zapisana w ich mandacie. Dziennikarze, organizacje pozarządowe, osoby postronne nie mają do rokowań bezpośredniego dostępu. Pojawiały się oczywiście w przeszłości i pojawiają nadal wezwania do transparentności negocjacji międzynarodowych. Przy otwartej kurtynie chcieli negocjować chociażby zaraz po rewolucji bolszewicy. Ale szybko zmienili zdanie. Negocjacje wymagają dyskrecji. Przede wszystkim dlatego, że wymaga tego budowa wzajemnego zaufania. Nie da się tego czynić mówiąc „pod publiczkę”. Bardzo trudno jest zwłaszcza czynić publicznie i otwarcie ustępstwa. A bez ustępstw nie da się nigdy osiągać porozumienia. Dochodzenie do ustępstw również wymaga dyskrecji. Z reguły czyni się to poza stołem obrad – w kuluarach, lounge’ach, „na mieście” (w restauracjach czy kawiarniach).

Czasami dobro negocjacji wymaga ich szczególnego utajnienia. Tajemnicą staje się nawet fakt ich prowadzenia. Niekiedy utajniony kanał otwierany jest równolegle do oficjalnej platformy negocjacyjnej. Tak Kissinger postanowił negocjować z Wietnamczykami i nawiązał pierwsze tajne kontakty z Le Duc Tho w lutym 1970 r. O tajnych kanałach wszakże przy innej okazji.

„Megafonowe” negocjacje się nadal zdarzają. Świadczą one wtedy o braku zaufania stron (pamiętamy, jak Wałęsa negocjował z władzami komunistycznymi w 1980 r., bo im po prostu nie ufał). Zdradzanie poufnych zapisów rozmów, jak choćby uczynili to Rosjanie w 2022 r. w odniesieniu do konsultacji w ramach formatu normandzkiego, pokazuje często brak chęci do dalszych rozmów.

Oczywiście w celach tworzenia presji negocjacyjnej i obróbki opinii publicznej strony mogą organizować świadome przecieki. Ale zawsze starają się wtedy tuszować ich źródła. Zakłada się, że nawet w warunkach uzgodnionej poufności rozmów może ta czy inna strona podawać do wiadomości publicznej wygłaszane przez siebie na posiedzeniach stanowiska, ale nie powinna ujawniać treści wystąpień pozostałych uczestników. Taki przynajmniej savoir-vivre wpajano mi na początku mojej przygody negocjatora.

Ujawniać treść negocjacji można oczywiście po ich zakończeniu. Chociażby wtedy, kiedy pojawiają się rozbieżne interpretacje uzgodnień. Wtedy koronnym argumentem staje się tzw. historia negocjacyjna. W tym właśnie kontekście dość szybko USA i ZSRR opublikowały swoje protokoły negocjacji SALT z lat 70-ych. Ale okazało się, że zapisy te różnią się w kilku miejscach, i to istotnie. Brytyjczycy opublikowali bardzo pomocne historykom swoje raporty i depesze z konsultacji KBWE w Dipoli. Ale i w tym przypadku nie pokrywają się one zawsze z relacjami dyplomatów innych państw.

*

Istotne znaczenie ma wybór metody ustalania faktu porozumienia. W przypadku negocjacji zamkniętych, tj. bilateralnych lub multilateralnych toczonych w zamkniętym gronie, zasada jest prosta – decyzje muszą zapadać jednomyślnie. W przypadku negocjacji o składzie otwartym, np. związanych z opracowaniem instrumentów o charakterze powszechnym, także preferowana jest jednomyślność, ale można godzić się na większość kwalifikowaną, a w szczególności taką, która dawałaby gwarancję aprobaty projektu przez Zgromadzenie Ogólne ONZ (w przypadku konwencji negocjowanych pod egidą ONZ), albo wejście konwencji w życie. Odrębną kwestią jest negocjowanie decyzji w ramach organizacji międzynarodowych. Tu obowiązywać mogą różnego rodzaju rozwiązania specjalne (większość kwalifikowana i brak sprzeciwu stałego członka w przypadku RB ONZ, tzw. podwójna większość w przypadku Rady UE, większość bezwzględna w przypadku Komitetu Ministrów Rady Europy). Nie muszę dodawać, że sposób podejmowania decyzji zawsze wpływa na strategię negocjacyjną.

Całkowite odejście Unii od zasady jednomyślności może niewątpliwie zmienić charakter procesu integracyjnego. Znawcy prorokują wielki deal: zgodę Niemiec i Francji na rozszerzenie Unii o Ukrainę (i Mołdowę) w zamian za całkowite odejście od zasady jednomyślności.

W NATO nadal obowiązuje jednomyślność.

Na potrzeby powstającego na początku lat 70-ych KBWE wymyślono zasadę consensusu. Nie jest tożsama z jednomyślnością. Ambasador Edouard Brunner, szwajcarski tuz dyplomacji i legenda pierwszych lat KBWE, podkreślał we wspomnieniach rolę rumuńskiego kolegi Valentina Lipatti’ego w ugruntowaniu zasady consensusu na konsultacjach w Dipoli. Oznaczała ona nie tyle zgodę, co brak poważnych przeszkód w zaakceptowaniu porozumienia. Na początku lat dziewięćdziesiątych trzeba było określić od zasady tej wyjątki. Ale i one nie pozwalają obecnie na wprowadzanie na forum OBWE restrykcji wobec Rosji czy Białorusi.

*

Ale najważniejsza część przygotowań to praca w domu. Polega ona przede wszystkim na starannym określeniu własnych interesów.

Określenie własnych interesów w przedmiocie rokowań nie jest przesadnie trudne, choć oczywiście czasami wymaga sporej wyobraźni, a zwłaszcza zdolności do odróżnienia interesu chwilowego od interesu dalekosiężnego. Problem polega na tym, że nawet dla średniej wielkości państwa interes przedmiotowy interferuje z innymi interesami państwa w relacjach zewnętrznych. Bardzo rzadko udaje się je pominąć. A do tego dochodzą interesy związane z polityką wewnętrzną. Bo negocjacje prowadzi konkretny rząd, który musi myśleć, jak jego działania przełożą się na popularność, a w efekcie na szanse wyborcze. Mało który rząd pójdzie po dobroci na wynik negocjacji, który pozbawi go władzy. Chyba, że musi tak czynić pod presją okoliczności (bo przegrana wojna, etc.).

Dlatego przy ważnych negocjacjach zawsze decyduje rachunek polityczny. Wymagać wypadałoby od polityków, że to oni winni pomagać dyplomatom w patrzeniu przez pryzmat szerszych horyzontów, w wybieganiu w przyszłość podczas definiowania racji stanu. Pęd życia politycznego, a międzynarodowego w szczególności, jest taki, że mało któremu politykowi przy władzy starcza czasu na spokojną refleksję i trafne określanie strategicznego kursu. Nawet politykom zdolnym do tego intelektualnie. Wystarczy popatrzyć na totalną kompromitację elit politycznych Francji i Niemiec w wytyczaniu kursu politycznego wobec Rosji Putina w ostatnich latach, kursu narzucanego całej Unii Europejskiej.

Z opowieści byłych dyplomatów USA odnosiłem wrażenie, że tylko Kissinger, a także w pewnym stopniu Albright, mogli im imponować zdolnością łączenia faktów, zdarzeń i procesów w strategiczną narrację. Ale i tak przecież potrafili się mylić. Kissinger nie docenił skutków Aktu Końcowego KBWE i całego procesu KBWE jako dźwigni wpływu na obóz socjalistyczny. Mawiał nawet Dobryninowi, że dla USA KBWE jest bez znaczenia, a co się liczy to MBFR (rokowania rozbrojeniowe we Wiedniu, które zakończyły się fiaskiem w 1988 r.).

*

“Information is a negotiator’s greatest weapon” – całkiem trafnie stwierdził Victor Kiam (nieżyjący już amerykański przedsiębiorca). Praca przygotowawcza polegać więc musi na zebraniu jak największej ilości informacji o wszystkich aspektach materii rokowań, a przede wszystkim o celach negocjacyjnych, oczekiwaniach i nastrojach pozostałych stron negocjacji. W tym celu, nim jeszcze zasadnicze rokowania się rozpoczną, prowadzi się intensywne konsultacje z partnerami. Prosi się własne placówki dyplomatyczne o przeprowadzenie rozeznania, zamawia analizy eksperckie. Wynikiem tych eksploracji powinno być sporządzenie swoistej mapy interesów, która pozwoli dobrze ulokować nasze własne cele negocjacyjne, zidentyfikować potencjalnych sojuszników i określić najpoważniejszych oponentów. Zwłaszcza państwa mniejsze i słabsze muszą nieustannie szukać sposobów podłączania się pod korzystne z ich punktu widzenia koalicje.

Mapa interesów własnych po nałożeniu na mapę interesów partnerów powinna dać wskazówkę co do strategii rokowań. Jeśli pole nakładających się wzajemnie interesów jest solidne, szanse na porozumienie będą spore. Jeśli z analizy porównawczej wynika brak takiego pola, rozwiązania są w zasadzie trzy. Po pierwsze, może znajdą takie pole inni, choćby nawet mediatorzy. Po drugie, podejmujemy próbę narzucenia drugiej stronie naszych interesów, co nie zawsze musi mieć siłowy czy cyniczny charakter. Po trzeci, dajemy sobie spokój z negocjacjami. Czasami lepiej od nich odstąpić niż wplątać się w proces, który nic dobrego nie przyniesie.

Ivance Trump przypisuje się całkiem trafną myśl, więc nie wstyd mi myśli tej przytoczyć, nawet jeśli sama Ivanka zapisała się w historii dyplomacji raczej wodewilowo (pamiętamy jej small talk z Macronem, Trudeau, May i Lagarde w kuluarach szczytu G20 w Osace w 2019 r.): “Know what you want to achieve prior to starting to negotiate. It’s the golden rule but the one most people fail to heed. Without a plan, you allow the opposing party to define your goals instead of the other way around”.

*

Wyjściowe stanowisko, strategia negocjacyjna, cele negocjacyjne, czerwone linie (ustępstw) powinny zostać odzwierciedlone w instrukcji. W każdym państwie istnieją specyficzne procedury opracowywania instrukcji negocjacyjnej. W Polsce jeszcze za czasów późnego PRL, kiedy rozpocząłem pracę w MSZ, istniał ścisły wymóg przygotowania instrukcji dla delegacji (bądź dla ambasadora pełnomocnego). W przypadku rokowań dotyczących instrumentów prawnomiędzynarodowych musiała mieć instrukcja imprimatur rządowy. W przypadku ważnych aktów politycznych – imprimatur polityczny (Biura Politycznego KC PZPR). Już wtedy usłyszałem cenną praktyczną radę: „Chcesz dobrze czuć się na negocjacjach, zapewnij sobie maksymalny wpływ na kształt instrukcji, a najlepiej napisz ją dla siebie sam”. Pisałem więc często (kiedy się tylko dało) je sobie sam (oczywiście przechodzić musiały one przez kolejne szczeble merytorycznej i politycznej akceptacji).

Znakomity francuski dyplomata Jacques Andreani, zaangażowany w negocjacje nad Aktem Końcowym KBWE, znalazł się w 1973 r. w sytuacji wymarzonej: piastował funkcję dyrektorską na Quai d’Orsay a jednocześnie mianowano go przewodniczącym delegacji francuskiej na rokowania drugiej fazy KBWE w Genewie. Od wtorku do czwartku przebywał w Genewie. Przygotowywał wtedy propozycje stanowiska francuskiego wobec kwestii spornych na rokowaniach. Podpisywał wysyłaną w piątek rano depeszę do Paryża z tymi propozycjami jako szef delegacji. A w poniedziałek rano jako szef departamentu w Paryżu je zatwierdzał i podpisywał stosowną depeszę do Genewy.

Oczywiście nie jest taka kontrola nad instrukcjami prosta, kiedy rokowania dotyczą materii, pozostających w gestii także innych resortów. Wtedy przygotowanie instrukcji wymaga koordynacji międzyresortowej. Na wczesnych etapach mojej kariery zajmowałem się przede wszystkim sprawami rozbrojenia, więc partnerem w uzgodnieniach było Ministerstwo Obrony Narodowej. Współpraca MSZ z MON i w latach osiemdziesiątych, i dziewięćdziesiątych układała się znakomicie. Co ustalaliśmy wspólnie, decydenci na górze zatwierdzali w ciemno. Pojawiały się oczywiście problemy. Na swoim blogu przytaczałem przykłady, kiedy stanowiska MSZ i MON różniły się, jak choćby w kwestii rozwiązania Układu Warszawskiego (w 1990 r.), czy konwencji o zakazie min przeciwpiechotnych (w 1997 r.). Ale zawsze dochodziło do jakiegoś kompromisu, w ostateczności z udziałem szczebla politycznego (ministrów). Poważnych rozbieżności między MON (a ściślej Sztabem Generalnym) i MSZ doświadczyłem, kiedy sprawowałem funkcje wiceministra w 2005 r. (choćby w kwestii rozmieszczenia amerykańskich systemów obrony przeciwrakietowej w Polsce), ale udawało się nimi jakoś zarządzać.

Nigdy nie zetknąłem się w mojej praktyce ze stałym mechanizmem harmonizacji stanowisk poszczególnych instytucji państwowych w Polsce w kwestiach bezpieczeństwa międzynarodowego. Podobnemu choćby do amerykańskiego, skupionego wokół Rady do Spraw Bezpieczeństwa Narodowego. W ZSRR istniała od końca lat sześćdziesiątych, choć szczególnie aktywna za Gorbaczowa, nieformalna instytucja tzw. „bolszoj/małoj piatiorki” (Komitet Centralny KPZR, MSZ, MON, KGB, Komitet Rady Ministrów ds. kompleksu wojskowo-przemysłowego), na forum której ustalano stanowisko w sprawach rozbrojenia i bezpieczeństwa międzynarodowego. U nas, według mojej wiedzy, wszystko odbywało się ad hoc.

Wejście Polski do Unii Europejskiej spowodowało uruchomienie roboczego mechanizmu koordynacji międzyresortowych. Przechodzić przezeń musiała instrukcja w każdej niemalże sprawie dyskutowanej w Brukseli na rozlicznych posiedzeniach ciał roboczych Rady i oczywiście na COREPER. Mechanizm ten zbiurokratyzował się do rozmiarów karykatury. Forma przerosła treść, a procedura – cel. Kilkakrotnie w swoim czasie przechodziła przez moje ręce (do parafowania) instrukcja, która była już kompletnie nieaktualna, bo rozwój wypadków w Brukseli tak przyspieszał, że odnosiła się już do kwestii bezprzedmiotowych. Nie służyła już niczemu. Może tylko temu, żeby istniała formalna podkładka, że instrukcja była. Na wypadek kontroli NIK-u?

Obserwowałem też z przykrością, jak w ostatnich latach MSZ abdykował z aktywnego wpływania na kształt tzw. instrukcji branżowych, zostawiając pełną swobodę działania resortom bez oglądania się na skutki, jakie ich stanowisko może przynieść dla całokształtu polityki zagranicznej Polski. A widziałem we własnej praktyce, że nawet w tak technicznych sprawach, jak ochrona środowiska czy polityka rodzinna, skutki polityczne z pozoru technicznych decyzji mogą być znaczące.

*

Dobrze, jeśli delegacja na rokowania stanowi nie do skruszenia monolit. Zawsze jednak może się zdarzyć, że poszczególni członkowie delegacji, zwłaszcza jeśli niezadowoleni z poczynań jej szefa, będą swoje oceny przekazywać do centrali swoimi prywatnymi kanałami, czyli najzwyczajniej słać donosy. Jeśli w skład delegacji wchodzą przedstawiciele innych resortów, to prawdopodobieństwo, że będą uruchamiać własne kanały informowania przełożonych, jest jeszcze wyższe.

Donosy mogą wprowadzić w poważny stres nawet najsilniej umocowanego szefa delegacji. Swoje problemy z donosami opisał w monografii „Pieriełom” ambasador Oleg Gryniewskij, który szefował delegacji ZSRR na konferencję sztokholmską w latach 1984-1986 i rokowania CFE w l. 1989-1990. W lipcu 1986 r., kiedy rokowania w Sztokholmie wkraczały w decydującą fazę, postanowił zasugerować Moskwie zgodę na 2-3 inspekcje na miejscu rocznie, bez czego nie było szans na końcowy kompromis. Przygotował stosowną depeszę do centrali. Dał ją do przeczytania członkom delegacji. Dyplomaci z MSZ jego tekst poparli, wojskowi doradcy wszakże wyrazili sprzeciw. Gryniewskij w tej sytuacji podpisał depeszę na własną rękę i natychmiast wysłał. Jeszcze tej samej nocy otrzymał odpowiedź. Jak pisał: „(Otwiet) priszoł noczju, i w sapogach”. Został Gryniewskij w krótkich abcugach wezwany do Moskwy. Zjawił się po przyjeździe w sekretariacie ministra Szewardnadze. Przywitał go referent ministra Rudolf Aleksiejew krótkim: „Tiebie pokażut donos”. Okazało się, że główny doradca wojskowy delegacji generał Wiktor Tatarnikow napisał na Gryniewskiego donos, który to donos minister obrony marszałek Sokołow rozesłał kilku członkom Biura Politycznego KPZR. Szewardnadze na donos Tatarnikowa machnął ręką. Sprawa była poważniejsza: „Tut na Was marszał–ministr oborony żałujetsja”. Okazało się, że Sokołow wystosował do samego Gorbaczowa memoriał, w którym zarzucił Gryniewskiemu, że naruszył zatwierdzone przez Biuro Polityczne dyrektywy i samorzutnie zgodził się na przeniesienie tematu samodzielnych ćwiczeń sił powietrznych na dalszy etap negocjacji. Ale Gryniewskiemu się upiekło, bo Gorbaczow chciał za wszelką cenę sukcesu konferencji sztokholmskiej.

Donosy na dyplomatów sowieckich pisało nie tylko wojsko. Generał Sergiej Kondraszow był do połowy lat osiemdziesiątych głównym rezydentem KGB na spotkaniach w ramach procesu KBWE. I niekwestionowaną szarą eminencją, z którą Amerykanie uzgadniali najbardziej trudne kwestie na rokowaniach. A trafił Kondraszow do KBWE wskutek donosu służbowego, czyli wewnętrznego raportu KGB z pracy delegacji radzieckiej na rokowaniach genewskiej fazy negocjacji nad Aktem Końcowym KBWE. Wspominał Kondraszow, że w 1974 r. wezwał go do siebie szef KGB Jurij Andropow i zakomunikował mu, że w opinii oficera KGB w Genewie delegacja radziecka działa tak, jakby chciała dokonać aktu zdrady państwowej: „Ustępują na wszystkich frontach”. Polecił Andropow Kondraszowowi, aby natychmiast pojechał tam jako jego wysłannik, przeprowadził śledztwo i zaraportował po powrocie, czy oskarżenia te może potwierdzić. Kondraszow pojechał, porozmawiał z kim się dało i wrócił z odpowiedzią. Powiedział Andropowowi, że Zachód zgodziłby się na uznanie granic w Europie, ale ceną za to byłaby liberalizacja sowieckiego systemu. Miał na to Andropow odpowiedzieć, że przecież żadna to zdrada państwowa. Sowiecka władza chce też reformować system, bo nie da się rządzić po stalinowsku przecież. A reformy w Rosji można wprowadzać tylko z góry. Może to i lepiej podpisać jakiś dokument i powiedzieć ludowi, że trzeba teraz dokument realizować i wprowadzać reformy. W archiwach po tej instrukcji Andropowa nie ma śladu, ale faktem jest, że Kondraszow pilnował przez lata, aby sowiecka delegacja zachowywała się rozsądnie i akceptowała kompromisy.

*

Zawsze byłem zwolennikiem instrukcji o wymiarze ogólnym, strategicznym, kierunkowym. Wielokrotnie w swojej praktyce przekonywałem się, że negocjacje mogą pójść i to szybko w całkiem nieprzewidzianym kierunku. Wtedy sztywna instrukcja staje się kulą u nogi.

Sztywne instrukcje ubezwłasnowalniają negocjatorów, ale też zdejmują z nich wiele stresu. W historii dyplomacji już w trakcie negocjacji nad traktatami westfalskimi w 1648 r. w pracy tzw. obozu katolickiego w Muenster, dominowały sztywne instrukcje. Tam ponoć rolą negocjatorów była rola kuriera, czyli jedynie przekazywanie stanowisk partnerom. Z kolei Aleksander I miał w trakcie obrad kongresu wiedeńskiego w 1815 r. tę przewagę nad wszystkimi innymi negocjatorami pozostałych państw, że żadnych instrukcji nie potrzebował. Inni musieli swoich monarchów jednak konsultować. Dla Rosji całkiem okazało się to wygodne.

James Harris, pierwszy Hrabia Malmesbury, wybitny (a być może największy) angielski dyplomata końca osiemnastego wieku, miał ponoć powiedzieć: „I never received an instruction worth reading”. Bo w istocie najczęściej działał na własną rekę. Jeśli dziś już nie czytać instrukcji, to tych, które nadchodzą po czasie. To częsty przypadek na rokowaniach wielostronnych, gdzie rozwój wydarzeń z reguły wyprzedza tryb biurokratycznego obrabiania wytycznych.

Ambasador George Vest, amerykański przedstawiciel na rokowaniach pierwszej fazy KBWE w 1972 r. w Helsinkach (Hotel „Dipoli”) wspominał, jak w końcowej ich części jedną z najtrudniejszych kwestii okazał się wybór miejsca przeprowadzenia tzw. fazy finalnej, czyli podpisania Aktu Końcowego. Po tym jak zdecydowano, aby druga faza odbywała się w Genewie, większość delegacji pragmatycznie skłaniała się ku temu, aby właśnie do Genewy zjechali szefowie państw i rządów, aby podpisać tam Akt Końcowy. Ambasador Vest zapytał o zdanie urzędników w Waszyngtonie, ale ci sceptycznie ocenili możliwość dostania się ze sprawą do Kissingera. Więc Vest na własną rękę zaangażował się we wspieranie Skandynawów, którzy murem stanęli za Helsinkami. Na posiedzeniu, kiedy decydowano tę kwestię, Vest został wyrwany do telefonu. Szyfrant komunikował mu, że nadeszła pilna depesza. Nie mógł niestety odczytać jej przez telefon, bo była tajna, więc Vest poprosił, aby przywiózł ją szyfrant osobiście. Przyjechał, ale wtedy polemiki trwały w najlepsze. Próbował szyfrant trzy razy dopchać się do Vesta z depeszą, ale ten zaangażowany w dyskusję odsuwał go krótkim: „Not now”. Kiedy w końcu zapadła decyzja, że finalna faza KBWE odbędzie się w Helsinkach, a Vest mógł odetchnąć, skinął na szyfranta. Ten położył przed nim depeszę, która zalecała: „Support Geneva”.

*

Na samych już rokowaniach może pojawić problem, który będzie wymagać zwrócenia się do instytucji nadrzędnej, czyli tzw. centrali (czyli MSZ) z prośbą o szczególną instrukcję. Tę też najlepiej jest napisać dla MSZ samemu (bądź wprost, ale dyskretnie, bądź metodą narzucającej się sugestii). Jest to możliwe wszakże jedynie, jeśli nasze relacje z przełożonymi oparte są na wzajemnym zaufaniu. Nie zawsze może to wchodzić w grę.

Najgorsze dla negocjatora jest to, jeśli nie ufa swoim przełożonym, jeśli ci ludzie tylko czyhają na jego błąd, jeśli nie zawahają się oni zrzucić na niego odpowiedzialność za niepowodzenie negocjacji. Doświadczyłem tego i ja, kiedy w latach 2006-2007 niektórzy ludzie w MSZ szukali wszelkiego pretekstu, by pobiec do kierownictwa MSZ z jednoznacznym dowodem na konieczność mojego odwołania z funkcji ambasadora RP przy Radzie Europy. Nie da się dobrze negocjować, jeśli nie ma się przekonania, że centrala MSZ rozciąga wokół zespołu negocjacyjnego niezbędną siatkę bezpieczeństwa. Dlatego wielu amerykańskich ambasadorów mawiało sobie: „Remember: your first task is to secure the base”.

*

A co się dzieje, jeśli wynik negocjacji jest sprzeczny z otrzymaną instrukcją? Na rokowaniach dwustronnych sprawa jest prosta: mogą za to grozić poważne konsekwencje, co najmniej służbowe, jeśli nawet nie karne (w Polsce np. można taką sytuacje podciągnąć pod „zdradę dyplomatyczną”, wymyśloną pod rządami PiS-u, aby „dorwać” Tuska i Sikorskiego).

Na rokowaniach wielostronnych sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Opisywałem już w poprzednim wydaniu bloga, jak w grudniu 1988 r. Rumuni nagle zorientowali się, że szykowany kompromis na spotkaniu przeglądowym KBWE we Wiedniu kłóci się z ich dyrektywami (zwłaszcza w sprawach związanych z prawami człowieka). Próbowali przekonać Sowietów i cały Układ Warszawski, aby w imię solidarności sojuszniczej odrzucili projekt dokumentu końcowego przyszykowany przez neutrałów. Bez powodzenia. Sowieci powiedzieli im: „Radźcie sobie sami”. Poszli więc Rumuni do państw NATO, a do Amerykanów w szczególności. Dyplomaci rumuńscy rozpaczali, że w przypadku zaakceptowania dokumentu grozić może im nawet śmierć, jeśli nie długoletnie więzienie. Ceausescu miał być pod tym względem bezwzględny. Wcześniej jednak, kiedy zapisy dyskutowano, rumuńscy delegaci zastrzeżeń nie zgłaszali (a uwierały ich przede wszystkim zobowiązania dotyczące swobód religijnych). Amerykanie podejrzewali, że Ceausescu nie był o przebiegu rokowań w ogóle informowany. Liczyli rumuńscy dyplomaci, że wszystko zablokują Sowieci i schowali się za ich plecami. A tu niespodzianka: Sowieci w imię budowy wspólnego europejskiego domu się na postulaty Zachodu zgodzili. Rumuni zostali na lodzie. Grozili, że dokument zablokują, ale tego nie uczynili. Jak wspominał Warren Zimmermann, szef delegacji USA na spotkanie wiedeńskie w l. 1986-1989: „We made informal plans for political asylum if the Romanians felt it was just getting too hot for them”. Planów nie trzeba było uruchamiać. Ceausescu po roku upadł, a kilku ówczesnych rumuńskich dyplomatów z rokowań wiedeńskich zrobiło niezłą karierę w demokratycznej Rumunii.

Ale z kolei w 2019 r. obiegła świat wiadomość, że lider KRLD Kim Dzong Un polecił rozstrzelać Kima Hyok Chola, swojego negocjatora odpowiedzialnego za przygotowanie nieudanego szczytu hanojskiego z prezydentem Trumpem, oraz czterech innych dyplomatów, za zdradę „najwyższego przywódcy” i przejście na stronę USA w trakcie negocjacji przed szczytem. Chociaż podobno niektórzy z nich pojawiali się potem jednak publicznie.

*

Zawsze może się zdarzyć, że nadejdzie instrukcja, która kłócić się będzie z osobistymi poglądami negocjatora. Adaptując Hirschmannowskie tezy o instytucjach w kryzysie, możliwe są trzy wyjścia: „exit, loyalty or voice”, czyli rezygnacja, lojalność albo tzw. głos, czyli próba zmiany.

Mnie poszczęściło się w karierze, że w zasadniczy sposób taki konflikt ujawnił się jedynie dwukrotnie. Pisałem o tym na moim blogu. Widziałem różne sposoby radzenia sobie z tym problemem. Niektórzy negocjatorzy składali wręcz rezygnację, nie afiszując się z reguły z rzeczywistym powodem. Obserwowałem teatralne wręcz gesty ambasadorów demonstrujących ich zdystansowanie wobec prezentowanego stanowiska. Nie rekomenduję tego nikomu.

Najlepiej zawsze prosić centralę o rewizję instrukcji, jeśli tylko istnieje cień szansy, że da się ją zmienić. Można też liczyć na to, że same okoliczności zmuszą do jej rewizji. Już przy pierwszym moim doświadczeniu negocjacyjnym na konferencji sztokholmskiej uczyłem się, jak można sobie dawać radę ze złymi instrukcjami. Na początku 1986 r. ambasador ZSRR Oleg Gryniewskij dogadał się z ambasadorem USA Robertem Barry, całkiem nieformalnie i prywatnie, co do przełomowej decyzji w sprawie przeprowadzania inspekcji na miejscu. Ale Moskwa nie zaakceptowała jego działania. Samo Biuro Polityczne miało podobno pomysł odrzucić. Ambasador ZSRR lojalnie poinformował Amerykanina, że z umowy nici, że został właśnie przez zwierzchników zdezawuowany. Lojalnie wobec Moskwy prezentował twarde stanowisko na formalnych obradach. Ale wiedział, że jeśli prawdą jest, że kierownictwo polityczne na Kremlu chce całościowego porozumienia, to prędzej czy później jego inicjatywę zaakceptuje. I zaakceptowało, kiedy okazało się to po prostu nie do uniknięcia.

*

Kolejna rada nie do zignorowania: wykorzystuj okres przygotowawczy do dobrego opanowania przedmiotu rokowań.

Zadania negocjacyjne zawsze były dla mnie okazją odkrywania nowych światów, wzbogacania swojej wiedzy. Oczywiście zawsze można powiedzieć, że od wiedzy technicznej są eksperci, a rolą dyplomaty skupiać się jest na sprawnym przeprowadzeniu procesu budowania zgody z korzyścią dla interesów jego kraju. Ale bez opanowania przynajmniej podstawowego kanonu wiedzy o przedmiocie rokowań szef delegacji może być totalnie ubezwłasnowolniony przez ekspertów, a przede wszystkim nie będzie w stanie wypracować odpowiednio silnej osobistej pozycji negocjacyjnej.

Moje pierwsze doświadczenia negocjacyjne dotyczyły rozbrojenia i wojskowych środków budowy zaufania. A służby wojskowej przecież w ogóle nie odbyłem, nawet studium wojskowego na uniwersytecie nie doświadczyłem. Ale wiele czasu oddałem lekturze opracowań naukowych dotyczących uzbrojenia i działania sił zbrojnych pisząc doktorat, korzystając ze zbioru zastrzeżonego w bibliotece MGIMO, czyli tzw. specfondu. Nie musiałem więc zdawać się całkowicie na wiedzę naszych doradców wojskowych. Paradoksem zresztą było w ich ekspertyzie to, że o ile bardzo chętnie i szczegółowo dzielili się wiedzą o NATO-wskim sprzęcie, to pozorowali niewiedzę o uzbrojeniu własnym. Ale tę akurat lukę łatwo mogłem sobie wypełnić. I było co najmniej kilka okazji, kiedy dawałem sobie radę na negocjacjach bez konieczności zdawania się na wiedzę naszych oficerów. Niedostatek wiedzy o własnym potencjale był chyba przypadłością doradców wojskowych całego Ukladu Warszawskiego. Max Kampelman, szef delegacji USA na rokowania nuklearne z ZSRR w l. 1985-1989 opisywał, jak to przyjechał do Genewy generał James Abrahamson i dał sowieckim doradcom wojskowym briefing o amerykańskich i sowieckich programach obrony przeciwrakietowej. Okazało się, że „he knew more about the Russian programme than they did. And they were furiously taking copious notes”.

A nawet jeśli sowieccy doradcy wojskowi coś wiedzieli, to nie dzielili się bynajmniej wiedzą ze swoimi cywilnymi kolegami z delegacji. Potwierdzał to cytowany już na tym blogu ambasador Thomas Pickering w kontekście rokowań rozbrojeniowych z Sowietami: „The fascinating thing was that in a lot of these negotiations, we had to tell the Soviet negotiators about their own military missile force, because the military wouldn’t tell the civilian negotiators”. Widziałem ten brak zaufania, kiedy prowadzono w ramach Traktatu CFE negocjacje wewnątrzgrupowe nad podziałem kwot grupowych na kwoty narodowe. Delegacja ZSRR nie potrafiła przeforsować swoich propozycji na forum plenarnym wśród sojuszników podczas konsultacji w Moskwie. Postanowiła więc zaprosić wojskowych członków delegacji państw UW na odrębne konsultacje w siedzibie Sztabu Generalnego. Węgrzy notyfikowali na to spotkanie także udział cywilnego dyplomaty Isztvana Gyarmati’ego. Mimo to odmówiono mu wstępu do budynku argumentując, że nie jest oficerem w służbie czynnej.

*

Największy opór przed studiowaniem materii negocjacyjnej miałem, kiedy będąc na placówce w Nairobi parałem się sprawami ekologii i siedlisk ludzkich. W szkole biologia nie była moim ulubionym przedmiotem. Nie chciało mi się w Nairobi specjalnie studiować dokumentacji specjalistycznej, a tym bardziej literatury fachowej. Choć muszę powiedzieć, że przekonałem się, że przy dobrym nastawieniu można zbudować całkiem solidną wiedzę o przedmiocie metodą osmozy, tj. przez długie przebywanie w gronie ekspertów i ich cierpliwe słuchanie. Milczeniem ukrywając niewiedzę.

Kiedy zajmowałem się w 1997 r. wdrażaniem konwencji o zakazie broni chemicznej, poziom skomplikowania materii był jeszcze większy. Bo i chemii w szkole uczyć mi się specjalnie nie chciało. Ale też dość szybko wyzbyłem się kompleksów i na tym polu.

Potem moje horyzonty wiedzy rozszerzały się o zagadnienia praw człowieka, praworządności, a nawet współpracy gospodarczej.

I udało mi się uniknąć zaszufladkowania. Nie byłem tylko negocjatorem od rozbrojenia czy bezpieczeństwa, jak to się na początku mojej kariery zapowiadało. Mogłem negocjować z poczuciem komfortu merytorycznego może nie wszystko, ale z pewnością prawie wszystko. Wąska specjalizacja może czasami przyspieszyć karierę, ale z pewnością nie da tyle frajdy co wszechstronność.

*

Ale jak bardzo samowystarczalny negocjator by nie był, musi on otoczyć się dobrymi ekspertami. Jednym z najważniejszych zadań na etapie przygotowawczym jest zbudowanie zgranego zespołu negocjacyjnego. Team, który będzie przypadkowym zlepkiem kompetencji, złożony z ludzi, którzy sobie nie ufają, kierują się różnymi lojalnościami, niczego wielkiego na negocjacjach nie osiągnie.

Nie wolno aliści przesadzić. Otoczenie się potakiewiczami i kumplami jest równie niebezpieczne. Ambasador USA Paul Nitze, który negocjowal z Sowietami układy rozbrojeniowe miał kiedyś przekazać przez trzecią osobę wyraźną instrukcję: „(He) wants me to tell you that if you are going to continue to just simply agree with everything he says, he wants you to get off the delegation. If you are not prepared to challenge his views, you are of no value to him. He does not want to be surrounded by yes men.” Potwierdzam praktyczną mądrość tego stanowiska.

*

Jak dobrze by się do negocjacji nie szykować, tylko negocjacje właściwe ocenią wartość naszej pracy przygotowawczej.

O rozpoczęciu właściwych negocjacji – 17 kwietnia 2023 r.

Okrągły stół rokowań w sprawie Wietnamu (1969 r.)