Przyszłym dyplomatycznym negocjatorom rada dziesiąta: pamiętaj, że negocjacje nie kończą się z chwilą osiągnięcia porozumienia

Negocjacje dobiegają końca. Jest radość (u jednych mniejsza, u innych większa), jest wzajemna wymiana gratulacji. Jest satysfakcja, ale jest i zmęczenie, bo adrenalina już zeszła. Negocjacje, jak nie raz zaznaczyliśmy, to proces niekiedy wyczerpujący. Bo ciągła koncentracja, bo stres, bo zarywane noce. Negocjator ma pełne prawo czuć się u końca drogi zmęczony. Legendarny polityk i dyplomata belgijski Paul-Henri Spaak (a prywatnie teść cytowanego na tym blogu Sir Michaela Pallisera), kiedy zamykał ostatnie posiedzenie I Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w 1946 r., miał rzec: „Porządek dzienny sesji został wyczerpany. Sekretarz Generalny jest wyczerpany. Zarówno ja, jak i wszyscy delegaci są wyczerpani. Cieszę się, że przynajmniej w tej materii osiągnęliśmy pełną jednomyślność!”

Zakładamy, że rokowania kończą się sukcesem. Nieodłączną cechą dobrego negocjatora jest bowiem zawodowy optymizm. Negocjujemy w dobrej wierze. Nawet jeśli nie udało nam się osiągnąć wszystkiego, co zakładaliśmy, jakieś konstruktywne uzgodnienia z reguły zapadają.

Diplomex co prawda przypominał, że złośliwcy kiedyś twierdzili, że konferencja dyplomatyczna „to spotkanie ważnych osobistości, które pojedynczo nic nie mogą zdziałać, ale wspólnie potrafią uzgodnić, że nic nie da się zrobić”. Ale nawet fiasco można upakować w konstruktywne przesłanie: „Let’s agree to disagree”.

Wielokrotnie przypominałem na tym blogu, że negocjator musi mieć świadomość, że jego praca nie kończy się ze sfinalizowaniem rokowań. Choćby nie wiem jaki order przypięto by mu do klapy w uznaniu za jego wysiłek. A nawet jeśli mu nie przypięto, to ma tylko względne prawo do odpoczynku i wytchnienia. Ordery zresztą żadną miarą zawodowego zadowolenia być nie muszą. Pisze to dyplomata niezmiernie dumny z tego, że w trakcie swojej prawie czterdziestoletniej kariery dyplomatycznej nigdy żadnym ani polskim, ani obcym odznaczeniem państwowym udekorowany nie został.

Krótko przypomnijmy, co może czekać negocjatora za horyzontem rokowań.

Po pierwsze, czekać go może wezwanie do wspomożenia procesu aprobaty i ratyfikacji (w przypadku porozumień prawnie wiążących) wynegocjowanego porozumienia. Wiązać się to może z koniecznością przygotowania oświadczeń interpretacyjnych bądź zastrzeżeń (jeśli są dopuszczalne). A przede wszystkim z koniecznością dokładnego na użytek wewnętrzny wyjaśnienia uzgodnionych zapisów. Na wczesnych etapach własnej kariery widziałem opisy porozumień (w ramach CFE i Otwartego Nieba), które negocjatorzy amerykańscy przygotowywali dla potrzeb swojej Administracji w trakcie procesu ratyfikacji porozumień w Senacie. Toż to tomiska były przepastne, gdzie wyjaśniano znaczenie i praktyczne skutki każdego artykułu traktatowego. Czasem linijka po linijce. Nikt tego lepiej od samych negocjatorów nie zrobi.

Po drugie, trzeba wyjaśniać treść porozumienia i przebieg negocjacji szerszej opinii publicznej. Jeszcze do końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku istniał wśród większości polskich negocjatorów nawyk pisania artykułów naukowych, rozdziałów w publikacjach zbiorczych, a nawet oddzielnych monografii, w których opisywali rokowania i analizowali porozumienia. Powiem uczciwie i ja kilka razy takie swoje publikacje przygotowywałem (m.in. z negocjacji nad mandatem rokowań CFE czy negocjacji helsińskich KBWE w 1992 r.), mimo iż ani czasu nie miałem, ani energii, bo byłem już zaabsorbowany nowymi zadaniami. Ale była presja ze strony szefów (za co im jestem wdzięczny), a i zainteresowanie ze strony środowiska naukowego (PISM i redakcji „Spraw Międzynarodowych”). Dzisiejsi nasi negocjatorzy jakoś nie czują do publicystyki naukowej powołania. No i nawyki się ulotniły. Bo przecież nie zdolności intelektualne.

Swoją drogą, zbyt często w naszych czasach nawet jeśli polscy naukowcy biorą się za akademickie analizy porozumień bieżących i z lat minionych, nie czują potrzeby wysłuchania relacji bezpośrednich uczestników zdarzeń. Mnie osobiście często niepokoili naukowcy z obcych państw, abym przedstawiał swoją wersję rokowań w ramach KBWE (OBWE) czy Rady Europy. Niektórzy z nich nawet odnotowywali to w rozdziałkach pt. „Acknowledgements”. Polscy naukowcy zaledwie dwa-trzy razy odważyli się do mnie podejść. A już utytułowani – nigdy. Uważali prawdopodobnie, że to z dokumentów wydobędą całą prawdę. I później ta ich archiwalna prawda, którą legitymizują otrzymywane doktoraty, habilitacje i profesury, tak potrafiła niekiedy zniekształcać rzeczywistość.

Henry Kissinger powiedział kiedyś, że w dyplomacji dokumenty i rzeczywistość to dwa odrębne światy. Sam kazał sporządzać kilka wersji sprawozdań z jego rozmów, czasami dość istotnie się od siebie różniących, w zależności od tego, komu miały być udostępnione. Nawet w tych tzw. NODIS-ach (nie do rozpowszechnienia) całej prawdy nie było.

O ograniczonej wartości zawartości archiwów polskiego MSZ przekonałem się sam, kiedy przeglądałem składowane tam teczki. Przygotowane na ich podstawie publikacje niekiedy (z reguły w sposób niezamierzony) potrafią wprowadzić w błąd. Drobny osobisty przykład: z jednej z publikacji przygotowanych na podstawie jedynie zawartości archiwów wynikać miałoby, że byłem zastępcą członka polskiej delegacji na sesję ZO ONZ w 2005-2006 r., co mogłoby sugerować, że mogłem uczestniczyć w jakiejś mierze w przygotowaniach do sesji, a nawet mogłem w niej wziąć osobiście udział. Otóż wyjaśniam, że nie miałem z tamtą sesją nic wspólnego. Nie byłem na niej w ogóle. Bywałem na innych sesjach, wygłaszałem nawet przemówienia na komitetach, ale tego w dokumentach tamtej publikacji nie ma.

Wiem z autopsji, jak w latach minionych wyglądała tzw. archiwizacja merytoryczna (i brakowanie dokumentów). Z reguły wykonywali ją młodzi pracownicy, którzy nie do końca potrafili ocenić wartość historyczną dokumentów. No i wiem, co się później z tymi dokumentami działo.

Wspomnienia negocjatorów oczywiście mogą być równie zawodne. Niektóre z opublikowanych wspomnieniowych książek polskich dyplomatów rażą wręcz nieścisłościami. Ale zawsze potrafią jakieś nowe światło (czasami bardzo wartościowe) dorzucić. Pisząc tego bloga przeczytałem dziesiątki wspomnień dyplomatów, przede wszystkim amerykańskich i brytyjskich. Przeczytałem z wielką ciekawością, bo czasami mogłem zupełnie po nowemu spojrzeć na niektóre wydarzenia, w których sam brałem udział. Poświęciłem na to mnóstwo czasu, mimo iż szukałem tam jedynie dykteryjek negocjacyjnych. Szkoda, że ani Archiwum MSZ, ani PISM nie podjęły się próby przeprowadzenia podobnych wywiadów wspomnieniowych z polskimi dyplomatami, zwłaszcza z tymi, którzy byli aktywni w czasie historycznego przełomu, wchodzenia do NATO czy UE. Wielu z nich odeszło niestety już na zawsze.

Po trzecie, należy wdrożyć proces implementacji wynegocjowanego porozumienia. Ma on wiele wymiarów. Może wiązać się z narodowymi wydatkami budżetowymi, stworzeniem nowych instytucji, wdrożeniem aktów prawnych i administracyjnych. Może wiązać się z koniecznością przełamywania oporów w administracji i usuwania barier biurokratycznych. W moim doświadczeniu przekonałem się, że w przypadku porozumień o charakterze rozbrojeniowym (wojskowym) MSZ mógł na MON polegać (choć nie zawsze – vide kwestia ratyfikacji Konwencji Ottawskiej), chociaż czasami trzeba było się wspólnie naradzać, jak działać, aby nie narazić się na krytykę ze strony partnerów w przypadku wieloznacznych zapisów w porozumieniach. Ale z innymi resortami czasami tak prosto nie było.

W wymiarze międzynarodowym implementacja porozumienia może wiązać się z koniecznością dodatkowych negocjacji, kiedy trzeba wdrożyć przewidziany porozumieniem reżim traktatowy czy konwencyjny, stworzyć nową instytucję, opłacić jej budżet.

Istotną sprawą pozostaje obserwowanie, jak porozumienie realizują inni. Historia dyplomacji zna tysiące porozumień i układów, które łamano lub ignorowano. Najlepiej oczywiście wprowadzić już do samych porozumień na etapie negocjacji odpowiednie zabezpieczenia. Bo oczywiście „pacta sunt servanda”, ale życie nakazuje stosować wobec innych państw, zwłaszcza niektórych, zasadę ograniczonego zaufania, zwłaszcza jeśli dotyczy to kwestii bezpieczeństwa i uregulowania sytuacji konfliktowych. Najlepiej w takich przypadkach opatrywać porozumienie systemem gwarancji, wprowadzać możliwość stosowania międzynarodowych środków przymusu. Najprostszym rozwiązaniem jest podwiązać porozumienie odnoszące się do spraw bezpieczeństwa pod system gwarancji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Ale, jak wiemy z praktyki, w przypadku rozbieżnych interesów jej stałych członków, na nic nawet takie gwarancje nie będą się nadawać. Deklaracja kończąca 44-dniową wojnę między Azerbejdżanem i Armenią w 2020 r. czyniła (implicite) gwarantem porozumienia Rosję. Ale deklaracja nie określała, jak i czy w ogóle Rosja miałaby reagować, jeśli postanowienia deklaracji nie będą realizowane. I nie były. Armenia oskarżała Azerbejdżan (m.in. blokada korytarza laczińskiego, przetrzymywanie jeńców, et.), a Azerbejdżan się w oskarżeniach odwzajemniał. I w końcu zajął Górski Karabach przy totalnej bierności tzw. rosyjskich sił pokojowych. Czy sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby gwarantem porozumienia była Rada Bezpieczeństwa ONZ, a w Górskim Karabachu rozmieszczono by nie siły rosyjskie, ale siły oenzetowskie?

Po czwarte, rozważyć należy strategię dążenia do realizacji celów, których osiągnąć się nie dało, w tym i sposób prowadzenia dalszych negocjacji. Bo z reguły nie wszystko da się od razu załatwić. Kiedy podpisywano w listopadzie 1990 r. Traktat CFE miałem już spisany projekt naszej strategii w celu dalszych negocjacji. Bo Traktat w sposób oczywisty musiał być dostosowany do zmieniających się realiów geopolitycznych w Europie. Trzeba było rozbić jego międzyblokową filozofię. Na pierwszej sesji Wspólnej Grupy Konsultacyjnej w grudniu 1990 r. jako charge d’affaires (bo zjechał już z placówki ambasador Konarski, a ambasador Nowak objął ją dopiero na Nowy Rok) wyłożyłem tę strategię dość wyzywająco. Bezczelnie wręcz, bo i Amerykanie, i Rosjanie do takiej rozmowy w ogóle nie byli wtedy gotowi. Ale dzięki temu od początku idea adaptacji Traktatu, nim jeszcze został on ratyfikowany, była puszczona w obrót i podtrzymywana.

Te zadania wyłaniające się po zakończeniu negocjacji niekoniecznie muszą spadać bezpośrednio wszystkie na samych negocjatorów. Ale wyobraźnia negocjatorów powinna być na tyle pojemna, aby uwzględniać te kwestie jeszcze w trakcie wykonywania przez nich czynności negocjacyjnych. Ich horyzont myślenia musi zawsze wybiegać poza moment uzgodnienia dealu na rokowaniach.

*

Pisałem już o tym, jak po II wojnie światowej negocjacje multilateralne nabrały cech samonapędzającego się procesu i instytucjonalizacji. Negocjacje stały się zajęciem ciągłym.

Nadanie negocjacjom cech ciągłości miało służyć jako stabilizator w epoce napięć i nieprzewidywalności. A w nowych, postzimnowojennych czasach perpetualizacja negocjacji miała odgrywać rolę katalizatora poszukiwań nowego ładu światowego. Miała kadrę negocjatorów zająć, chronić ją przed bezczynnością.

Perpetualizacja ma kilka wymiarów.

Pierwszy i najprostszy to podejmowanie rokowań w celu rozwijania osiągniętych wcześniej porozumień. Najlepszą ilustracją jest dwustronny amerykańsko-rosyjski (sowiecki) dialog w dziedzinie zbrojeń strategicznych i innych. Zaowocował on kilkunastoma układami: SALT I z 1972 r., SALT II z 1979 r., INF z 1987 r., START I z 1991 r., START II z 1993 r., SORT z 2002 r., New START z 2010 r. Nabrał cech uruchamianej etapowo ciągłej platformy. Nie zawsze skutecznej (rozmowy START III, których rozpoczęcie uzgodniono, nie doszły nigdy do skutku). Nie zawsze dynamicznej. Ale niewątpliwie opartej na zasadach progresji ograniczeń. Jeśli jednak Chiny zrealizują swój zamiar osiągnięcia w 2035 r. parytetu zbrojeń nuklearnych z USA i Rosją, polityczno-strategiczny potencjał amerykańsko-rosyjskiego dwustronnego procesu negocjacyjnego szybko zostanie wyczerpany. Nawet jeśli uda się przełamać obecny impas związany z zawieszeniem stosowania przez Rosję Nowego Startu w związku z sytuacją wywołaną jej agresją na Ukrainę. A na chińskie zbrojenia z trwogą patrzeć będą Hindusi i przedsiębrać odpowiednie środki. A to z kolei może popychać Pakistan do rozbudowy własnego potencjału. Bez nowej formuły rokowań nuklearnych czekać nas może nowe wydanie wyścigu zbrojeń.

W ujęciu wielostronnym, modelowym wydaniem organicznego procesu negocjacyjnego była Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie od 1972 r. do 1990 r. (a definitywnie do 1992 r., tj. dwa lata przed zmianą nazwy na Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie). KBWE funkcjonowała jako seria spotkań, konferencji, seminariów bez jakichkolwiek ram instytucjonalnych, bez żadnych gwarancji ciągłości. Każde wydanie negocjacji rozwijało zobowiązania polityczne podjęte wcześniej. W 1990 r. powołano do życia pierwsze instytucje i zapewniono regularność konsultacji i negocjacji politycznych (w tym Radę Ministerialną). W 1992 r. powstał już stały organ konsultacji i negocjacji – Stały Komitet. Proces przekształcił się w instytucję. Być może zbyt wcześnie. I walor czystego politycznego dialogu został utracony.

Instytucjonalizacja negocjacji sprzyjała usankcjonowaniu istnienia w ramach KBWE (OBWE) specyficznych reżimów w postaci zwłaszcza reżimu środków budowy zaufania i bezpieczeństwa. Początkowo (Akt Końcowy z Helsinek z 1975 r., dokument Spotkania Madryckiego z 1983 r., dokument Konferencji Sztokholmskiej z 1986 r.) miał on charakter procesu. Po przyjęciu Dokumentu Wiedeńskiego 1990 r. wszelkie późniejsze próby rozwijania i doskonalenia środków budowy zaufania odbywały się już na jego bezpośrednim gruncie (w 1992, 1994, 1999, 2011 r.) i w ramach negocjacji prowadzonych na Forum Współpracy w dziedzinie Bezpieczeństwa. W ten sposób proces przekształcono w zinstytucjonalizowany reżim. Ale w konfrontacji z brutalną rzeczywistością rosyjskiego kursu na wojnę skuteczności tego reżimu nic nie zagwarantowało.

*

Sztywniejsze od platform i procesów negocjacyjnych są traktatowe (prawnomiędzynarodowe) reżimy. Paul Meerts wyróżnia trzy rodzaje związanych z tym negocjacji: negocjacje na formowaniem reżimów, negocjacje nad zarządzaniem reżimami i negocjacje nad ich adaptacją.

Reżimów ustanowiono już wiele. Z tych ambitniejszych ciekawym przypadkiem były negocjacje nad ustanowieniem reżimu całkowitego i powszechnego zakazu broni atomowej. Negocjacje prowadzono w ramach specjalnie zwołanej w ramach ONZ konferencji w 2017 r. A tekst traktatu przyjęto w ZO ONZ 122 głosami, z jednym przeciw (Niderlandy) i z jednym wstrzymującym się (Singapur). Ale przyjęto bez udziału państw, które broń nuklearną posiadają (w tym USA, Wlk. Brytanii i Francji) i pozostają z państwami nuklearnymi w sojuszach militarnych (np. Polska).

Przykładem negocjacji nad zarządzaniem istniejącym reżimem są przeprowadzane co pięć lat konferencje państw-stron Układu o nierozprzestrzenianiu broni nuklearnej. Odbyło się ich już dziesięć. Konsensus udało się osiągnąć nad dokumentami końcowymi w 1975, 1985, 2000 i 2010 r. Jednak w 1980, 1990, 1995, 2005, 2015 i 2022 r. dokumentów końcowych nie uzgodniono. Całe szczęście udało się w 1995 r. przedłużyć układ bezterminowo. W sumie działanie reżimu ocenić należy pozytywnie. Co prawda KRLD ograniczenia obeszła i potencjał nuklearny rozwinęła, a obecnie dąży do nuklearnego statusu Iran, ale reżim nierozprzestrzenienia trzyma się nieźle. Status nuklearny oficjalnie mają USA, Rosja, Francja, Wlk. Brytania i Chiny. Indie, Pakistan i Izrael osiągnęły go wbrew Układowi, ale poza nim. RPA, a potem Ukraina, Białoruś i Kazachstan dobrowolnie z posiadanych ładunków nuklearnych zrezygnowały.

Kierowałem delegacją polską na konferencji przeglądowej NPT w 2005 r. Było dla mnie szokujące, iż krytyczne przemówienia wielu państw rozwijających się skierowane były nie tyle na sprzeczne z Układem działania KRLD czy Iranu, lecz na brak postępów w pozbywaniu się broni nuklearnej przez USA i inne mocarstwa nuklearne. Promotor mojej dysertacji doktorskiej profesor Roland Timerbajew uczestniczył bodajże w kolejnych dziesięciu konferencjach przeglądowych i był chodzącą pamięcią instytucjonalną negocjacji nad ich dokumentami końcowymi. W swoich wspomnieniach przywołał nieudane negocjacje w 1990 r., kiedy USA odrzuciły próbę kompromisu dotyczącą rozbrojenia nuklearnego, opracowaną w wąskim bardzo gronie z udziałem znaczącym ambasadora Tadeusza Strulaka. W opinii Timerbajewa wyrażonej w jego wspomnieniach (zmarł w 2019 r.) można byłoby wtedy stworzyć precedens, który ratowałby negocjacje na konferencjach przeglądowych w przyszłości. Mam jednak poważne wątpliwości, czy rzeczywiście był to moment, który zaważył aż tak na losach konferencji przeglądowych.

Nie ma obecnie lepszej ilustracji dla negocjacji związanych z adaptacją reżimów jak konferencje państw-stron Konwencji z Rio z 1992 r. dotyczącej zmiany klimatu. COP-ów odbyło się już dwadzieścia siedem. Łączono je z przeglądem Protokołu Montrealskiego z 1987 r. Adaptowano reżim konwencyjny protokołem z Kioto z 1997 r., adaptacyjnym protokołem z Doha 2012 r., Porozumieniem Paryskim z 2015 r.

*

Eksperci twierdzą, że reżimy wymuszające regularne negocjacje są lepszym stabilizatorem niż zwoływane ad hoc konferencje. Nawet jeśli przewidziane w tym celu struktury, np. Wspólna Grupa Konsultacyjna w ramach Traktatu CFE, nie dawały (nie dają) oczekiwanych rezultatów. Niewątpliwie odejmują one mitręgi przekonywania stron do zwołania negocjacji, przecinają próby stawiania warunków wstępnych i podbijania ceny za zgodę na rokowania.

Rada moja dyplomatycznym negocjatorom, którzy dołączą zrządzeniem losu do tych seryjnych negocjacji w ramach reżimów traktatowych i procesów: zapoznajcie się dobrze z historią negocjacyjną, znajcie precedensy, wyuczcie się żargonu, opanujcie kanony obowiązującego tam zachowania, zapoznajcie się z regułami procedury, a, broń Boże, nie próbujcie udowadniać dysfunkcjonalności istniejących reguł, nie próbujcie ich rewolucjonizować. Bez wpisania się w owe obowiązujące ramy stylu negocjacyjnego, wasze osobiste zdolności i umiejętności jako negocjatora nic nie będą warte.

*

I wreszcie trzeci wymiar perpetualizacji rokowań – negocjacje w ramach stałych instytucji, ciał zarządzających organów, agend, organizacji. Są to zawsze rokowania naznaczone w sposób decydujący tzw. kulturą instytucjonalną i istotnym wpływem na przebieg negocjacji urzędników międzynarodowych (biurokratów).

W swojej karierze przyszło mi prowadzić negocjacje (bądź przyglądać się im z bliska) w organach ONZ, jej agendach (UNEP, Habitat), w ramach NATO, Unii Europejskiej, OBWE i w Radzie Europy.

Niezmiernie silne zakusy biurokratów na kształt negocjowanych przez państwa członkowskie dokumentów widziałem w Radzie Europy oraz w organizacjach wyspecjalizowanych ONZ. W przypadku agend oenzetowskich ten silny wpływ, do granic ewidentnej manipulacji, zaznaczał się prawie wyłącznie w negocjacjach nad decyzjami programowo-budżetowymi. W przypadku Rady Europy miał on na forum Rady Ministrów wymiar niemalże totalny. Sekretariat miał w każdej przedmiotowej sprawie swój własny pogląd i nie wahał się jego forsować, nie tylko pośrednio poprzez urabiane przez niego delegacje państw-członkowskich, ale niekiedy wręcz bezpośrednio. Zachowywał się jak dodatkowe państwo członkowskie. Czasami wręcz (pamiętam co najmniej dwa takie przypadki z mojego pobytu w Strasburgu) stawiał się sam przeciwko państwo członkowskim. Robił fochy, kiedy państwa członkowskie składały jakieś propozycje decyzji (uważając, że wzorem UE, gdzie propozycje dyrektyw może składać wyłącznie Komisja Europejska, w przypadku RE tylko Sekretariat powinien propozycje decyzji wnosić).

Niektórzy wyżsi funkcjonariusze Sekretariatu mieli swoją własną wizję dobra Organizacji i uważali, że jest ich obowiązkiem działać na rzecz tego dobra. Czasami z pobudek bardzo szlachetnych. Nawet jeśli państwa członkowskie tej wizji nie podzielały. A polityczna bierność kilku kluczowych państw Unii Europejskiej na forum Rady Europy stwarzała przestrzeń do mieszania się przez Sekretariat w nieswoje (polityczne) sprawy.

W ramach NATO rola Sekretariatu Międzynarodowego jest w procesie negocjacyjnym niezmiernie istotna. Międzynarodowy Sekretariat NATO jest odpowiedzialny za przygotowanie projektów dokumentów końcowych i pomocniczych. Ma też za zadanie sprzyjanie budowaniu kompromisu. Ale, w przeciwieństwie do chociażby Rady Europy, nie próbował (z mojej pamięci, kiedy się NATO zajmowałem w MSZ) odgrywać samodzielnej politycznie roli. Tworzył projekty w ścisłej konsultacji z państwami członkowskimi, zwłaszcza tymi kluczowymi. Nie do pomyślenia byłoby, aby forsował np. na forum Rady Ambasadorów jakieś własne widzimisię. Poza tym najwyższe funkcje w Międzynarodowym Sekretariacie zajmują albo politycy (Sekretarz Generalny), albo zawodowi dyplomaci (Zastępca Sekretarza Generalnego ds. Politycznych). Mają oni wyczucie czynnika politycznego.

W Unii Europejskiej sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana. O przywództwie decyduje przede wszystkim podział kompetencji między Komisją a państwami członkowskimi. W dziedzinie polityki zagranicznej istotną inicjatywną rolę ma urząd Wysokiego Przedstawiciela. Biurokraci ESDZ na wiele programowych decyzji mają istotny wpływ, ale zawsze ostatnie słowo należy do państw członkowskich, zwłaszcza – w wymiarze nieformalnym – niektórych z nich.

Moja rada wstępującym negocjatorom wielostronnym jest oczywista: trzeba zawsze budować dobre relacje z biurokratami międzynarodowymi, wpływać na ich myślenie i działanie. Ale ślepo zdawać się na ich pomyślunek i zmyślność nie wolno. Wierzyć w ich totalną polityczną bezstronność w żadnym przypadku nie sposób. Nawet jeśli się starają i chcą w dobrej wierze działać, mogą być przez duże państwa członkowskie manipulowani. Nie przypadkiem niektóre z tych państw zawsze chcą mieć ostatnie słowo przy nominacjach na szczególnie wrażliwe stanowiska w organizacjach międzynarodowych. I w ONZ, i w NATO, i w Unii Europejskiej, i w OBWE.

*

Perpetualizacja wielostronnych negocjacji międzynarodowych oraz ich postępująca specjalizacja doprowadziła do wzrostu roli biurokratów i ekspertów w przygotowywaniu rozstrzygnięć. Widziałem to forum Rady Europy, gdzie w negocjowaniu coraz bardziej wycinkowych rekomendacji dla rządów, a nawet w przygotowywaniu konwencji Rady Europy, rola dyplomatów była znikoma. W zasadzie mogli włączać się dopiero na ostatnim etapie przyjmowania rekomendacji i konwencji, kiedy projekty lądowały na stole Komitetu Ministrów. Uważałem, że brak zaangażowania dyplomatyczno-politycznego na wcześniejszych etapach doprowadził w niektórych przypadkach do problemów z interpretacją tych dokumentów, ignorowania ich przez rządy bądź nawet prowadzenia przez nie politycznej przeciw nim nagonki (np. Konwencja Stambulska o zwalczaniu przemocy wobec kobiet).

Pisałem już, że w czasach, kiedy wydawałoby się zapotrzebowanie na dyplomatycznych negocjatorów winno rosnąć, ich rolę przejmują biurokraci i eksperci.

*

Na pracę instytucji międzynarodowych wpłynęła niewątpliwie pandemia COVID-19. Sesję Zgromadzenia Ogólnego ONZ w 2020 r. po raz pierwszy przeprowadzono w trybie online (i video przesłań). Nawet Rada Bezpieczeństwa przeszła na wyłącznie zdalny tryb. W trybie online funkcjonowały instytucje innych organizacji międzynarodowych. I spotkania na szczycie przeprowadzano też online. W ONZ wprowadzono zdalny tryb pracy nad projektami rezolucji. Wyniki głosowania ustalano poprzez e-voting (lub drogą mejlową).

Organizacje międzynarodowe stały się areną rewolucji w prowadzeniu negocjacji wielostronnych. Jeśli od biedy negocjacje dwustronne można byłoby prowadzić w trybie stacjonarnym lub hybrydowym, to negocjacji wielostronnych, zwłaszcza przy dużej ilości stron tak prowadzić się w czasach epidemii nie dało. Zdalnie nawet prowadzono mediację. Tak przecież uzgodniono trójstronny dokument kończący 44-dniową wojnę między Azerbejdżanem i Armenią w listopadzie 2020 r.

Nowe technologie zawsze wpływały na sposób uprawiania dyplomacji. Kiedy doręczono lordowi Palmerstonowi pierwszy telegram otrzymany w FCO z zagranicy, miał on zawyrokować: „This is the end of diplomacy”.

Czy epoka cyfrowa odmieni dyplomację? Tak zaprasza przecież, by tworzyć nowe pojęcia: „dyplomacja internetowa”, „dyplomacja cyfrowa”, „dyplomacja big data”.

Niewątpliwie możliwość zdalnego konferowania przyspiesza komunikację, eliminuje konieczność pustych podróży, potania koszty dyplomacji, a wspólna zdalna praca nad projektami rezolucji czy decyzji nadaje procesowi cechy większej transparentności. Ale czy czyni negocjacje bardziej skutecznymi? Jako tradycjonalista mam prawo wątpić. Bo czy ekran komputera jest w stanie zastąpić żywy kontakt, rozmowę z bliska, kiedy fizyczna bliskość wpływa na odbiór przekazywanych komunikatów? A czy na rozmowę nie wpływa samo miejsce jej prowadzenia (stolik w nowojorskim Delegates’ Lounge czy w wiedeńskim Cafe Central)? Czy na przebieg negocjacji nie wpływa konieczność spowolnienia kontaktu, dania sobie czasu na przemyślenia i nowe pomysły, czego kaskadowo prowadzone wideokonferencje nie przewidują? A co z symbolicznym znaczeniem przebywania w tym samym pomieszczeniu i za tym samym stołem (w ramach procesu KBWE delegacje NRD i RFN musiały siedzieć ramię w ramię)? A co z możliwością przekazywania sygnałów podczas negocjacji drogą niewerbalną? A co z poufnością w czasach, kiedy internetowe połączenia, nawet te chronione, tak łatwo jest hakować?

Zgadzam się więc, że także w dyplomacji wielostronnej formuła kontaktów zdalnych powinna być coraz częściej wykorzystywana dla prowadzenia wstępnych konsultacji, wymiany informacji. Dla ucierania wspólnych poglądów, wypracowywania decyzji w organizacjach międzynarodowych powinniśmy jednak stosować metodę klasyczną – negocjacji stacjonarnych. Instytucja stałych przedstawicielstw nie powinna być zagrożona.

*

U niejednego urzędnika międzynarodowego, częstokroć sfrustrowanego zgiełkiem i dysharmonią wygłaszanych przez państwa członkowskie poglądów, których uwspólnienie staje się czasem syzyfowym zdaniem, może pojawić się pokusa używania do prac mediacyjnych instrumentów sztucznej inteligencji, ze sławetnymi programami kreatywnymi w rodzaju ChatGPT.

Niech maszyna wyważa poglądy, bo nic od niej przecież nie może być bardziej bezstronnego!

Być może nauczanie maszynowe doprowadzi do pojawienia się algorytmów mediacji dyplomatycznej. Być może nawet warto zainwestować w to pieniądze Unii Europejskiej. Boję się jednako, że zastosować tych algorytmów w praktyce się nie da. Przede wszystkim dlatego, że, jak słusznie stwierdzili w marcu 2023 r. Noam Chomsky i jego współpracownicy na łamach „New York Timesa”, sztuczna inteligencja nie posiada zdolności do sądów moralnych. A czynnika moralnego dziś także w polityce międzynarodowej (i w negocjacjach) pominąć się nie da.

*

W niektórych ministerstwach spraw zagranicznych próbuje się wykorzystać w ich codziennej działalności czynnik „big data”. Niewątpliwie jest on pomocny przy planowaniu działalności konsularnej, w polityce kulturalnej, promocji gospodarczej i polityce informacyjnej. Gorąco wypadałoby rekomendować, aby na większą skalę analizę „big data” stosować w działalności organizacji międzynarodowych, zwłaszcza tych o charakterze wyspecjalizowanym, w tym i mnie osobiście bliskich, jak UNEP czy Habitat. Wiem, że próbują instytucje te nawet opracowywać strategie w tym zakresie. Problemem jest oczywiście to, że danymi w wielkich globalnie rozmiarach zarządzają albo prywatne firmy (Google, czyli Alphabet, Inc.; Meta Platforms, Inc.), albo instytucje rządowe (Chiny). Dostęp organizacji międzynarodowych jest bardzo ograniczony.

*

Czy nowe technologie, sztuczna inteligencja, algorytmy kompromisu i pojednania zlikwidują zapotrzebowanie na dyplomatycznych negocjatorów, tak jak autonomiczne pojazdy wymażą z rejestru profesji zawodowych kierowców? Mam nadzieję, że jednak nie do końca. Nie tylko dlatego, że wszystkie te moje porady i rekomendacje, których udzielałem na łamach tego bloga przez ostatni rok okazałyby się zupełnie nieprzydatne.

18 grudnia 2023 r. odcinek już ostatni rozmowy o negocjacjach – podsumowujący.

Obraduje Rada ds. Zagranicznych UE (luty, 2023)