Przyszłym negocjatorom dyplomatycznym rada moja ostatnia: have fun, baw się dobrze, ciesz się tym, co robisz!

W podsumowaniu kilka uwag drobnych i osobistych.

Dyplomacja jest zawodem, który może dostarczyć wiele frajdy. A udział w dyplomatycznych negocjacjach może być źródłem frajdy absolutnej. Jeśli ktoś przyjemności z wykonywania swoich zadań dyplomatycznych nie znajduje, powinien zajęcie zmienić. Nie ma nic bardziej żenującego niż widok dyplomaty, który ostentacyjnie się męczy za stołem rokowań. Chyba, że to element jego negocjacyjnej taktyki.

Negocjowanie ma prawo frustrować. Przedstawiciela państwa małego i średniego może frustrować imperialne zachowanie dyplomatów państw większych. Silniejsi zawsze chcą mieć rację. Jeśli dotyczy to kwestii strategicznych i pryncypialnych, kiedy interesy państwa silniejszego są bezpośrednim wyznacznikiem zachowania jego przedstawicieli, można forsowanie ich stanowiska na przekór naszym wywodom i argumentom od biedy zrozumieć. Może coś z naszego punktu widzenia nie mieć sensu w ich stanowisku, ale jeśli jest to korzystne dla interesów silniejszych partnerów, trzeba nam zaakceptować, że jest ich zachowanie racjonalne. Będzie jedynie czasem nas przygnębiać, jeśli nie potrudzą się dyplomaci większych państw swojego stanowiska uzasadnić, wyjaśnić, wytłumaczyć jego związek z interesami strategicznymi, czy innymi.

Gorzej dla naszego samopoczucia, jeśli silniejsi próbują narzucać swoje stanowisko w sprawach czysto logicznych, a nawet językowych, tylko dlatego, że to ich stanowisko polityczne. I nie przekonają ich żadne argumenty, dowody, apele o zdrowy rozsądek. Roszczą sobie prawo, aby udowadniać, że dwa plus dwa to pięć, bo tak ustalili ich polityczni decydenci. To wkurza setnie.

Napotykanie oporu jest generalnie frustrujące. W każdym wydaniu, nawet słabszego uczestnika rokowań, opór wobec naszych racji drażni. Ale zawsze łagodzi nasze niezadowolenie, jeśli widać w tym oporze przejrzysty interes narodowy. Frustrujący jest czyjś upór wtedy, kiedy umyka zrozumieniu. Często jednak akceptowałem w swojej praktyce opór słabszego partnera swoiście bezinteresowny, który wynikał z tego, że silniejsi, ci poczuwający się do szczególnej odpowiedzialności za wynik rokowań, czynili uzgodnienia za plecami partnerów mniejszych, bez uwzględnienia ich wrażliwości i poglądów. Mam daleko posuniętą awersję do dyrektoriatów, quadów i temu podobnych „wąskich kręgów decyzyjnych”. Ale przyznaję, że czasami ich poczynania mogą być pożyteczne.

Potrafi psuć samopoczucie rozłożyste ego negocjatorów. Dyplomacja jest zawodem, który (do tej pory przynajmniej) przyciągał silne osobowości. Więc kłopoty z ponadwymiarowym ego są nieuniknionym kosztem własnym. Okiełznywanie ego partnerów pochłania czas i odwodzi od skupienia się na właściwym celu naszej pracy. Ale można się z tym pogodzić. I da się „egocjacje” utemperować.

Frustrować może niejasny, mylący, pokrętny styl prowadzenia rozmowy negocjacyjnej. Drażnić mogą sztywne, drewniane formuły, powielanie wyświechtanych zwrotów. I to godzinami, dniami, miesiącami. Przemówienia wygłaszane na forach wielostronnych przypominały mi już dawno beznamiętne i bezpłciowe teksty szykowane dziś przez ChatGPT i pokrewne programy, na długo przed ich wynalezieniem, a nawet na długo przed tym, nim ktokolwiek pomyślał, że pojawi się jakakolwiek sztuczna inteligencja. Kilku co najmniej dyplomatów kojarzy mi się w pamięci z ideałem biurokratycznego robota. Ale i do tego można się przyzwyczaić. Luboć często na rokowaniach wielostronnych nudziłem się pioruńsko. Odklepywane banalne i złachane formuły potrafiły wyłączać moją uwagę. Tak, rokowania czasem to flaki z olejem, od których robić może się niedobrze.

Drażnić mogą puste rozmowy dyplomatów, niekończące się dyskusje o „d… Maryni”, nie tylko zwyczajowy „small talk” na cocktailowych przyjęciach, ale i niekończący się „big talk” o niczym na lunchach, dinnerach i innych siedzących okazjach. Potworną stratą czasu się to wydaje. Tak jednak wygląda w dyplomacji rytuał budowy zaufania na rokowaniach i trzeba się z tym oswoić. Przyznaję, mnie ciężko do końca się z tym było pogodzić, nawet w późnych latach. Radości w tym znajdowałem niewiele. Bardzo rzadko rozmowy o niczym mnie wzbogacały. Obsługiwałem towarzyskie wydarzenia bardziej z obowiązku niż dla przyjemności.

No i potrafią nieźle wkurzać sztywne zasady procedury, rytuały i zwyczaje, jakimi obrosły instytucje międzynarodowe. Czasami tak kłócą się ze „zdrowym rozumem”, że wydają się jak nie z tego świata.

Jednakowoż największy dyskomfort sprawiała mi naczelna zasada negocjacji, że wszystko da się wydyskutować, że kompromis jest lekiem na wszystko, a „prawda leży pośrodku”. Zawsze dźwięczała mi bowiem w głowie myśl Władysława Bartoszewskiego, że prawda nie leży pośrodku, a leży tam, gdzie leży. A niestety nie raz w imię kompromisu przychodziło mi za stołem rokowań godzić się na manipulowanie prawdą. W imię kompromisu właśnie! Zawadza mi to do dziś.

I powiem szczerze: w wielu kwestiach międzynarodowych wolałbym się zdawać na werdykt niezależnego trybunału międzynarodowego, panelu rozjemczego, komisji arbitrażowej niż na wynik dyplomatycznych negocjacji. Bo w moim idealistycznym pojmowaniu sądy i trybunały kierują się prawdą i sprawiedliwością, a negocjatorzy przede wszystkim politycznym postulatem wygaszenia emocji narodowych i zapewnienia spokoju we współżyciu międzynarodowym. Co nie znaczy, że trybunały są nieomylne.

No dobrze, to wszystko powyższe może w pracy negocjatora dołować. To gdzież ta przyjemność?

Po pierwsze, to przyjemność poznawcza. Bo negocjacje dyplomatyczne to poznawanie nowych światów merytorycznych, problemowych, skomplikowanej materii stosunków międzynarodowych. Pisałem o tym już na początku moich dobrych rad negocjatorom. Negocjacje otwierają oczy na interesy innych państw, uczą mentalności ich społeczeństw, uświadamiają ich wrażliwość, dyktowaną historią, geografią, kulturą.

Po drugie, to przyjemność intelektualna. Nie ma nic bardziej twórczego w dyplomacji, jak praca nad propozycjami negocjacyjnymi, wymyślanie formuł, opakowywanie własnych interesów w konstrukcje tekstowe, które czyniłyby wrażenie neutralności i obiektywizmu. Szukanie argumentów własnych, zbijanie argumentów oponenta, prowadzenie debaty, spór, przekonywanie może być wyzwaniem rozwijającym umysł wybitnie, bardziej niż studiowanie najgłębszych dzieł filozoficznych.

Po trzecie, to przyjemność rywalizacyjna, sportowa. Bo negocjacje to gra strategiczna bardziej wdzięczna niż szachy, go, brydż. I bardziej towarzyska niż chińczyk czy monopoly. Rozwijają wyobraźnię sytuacyjną. Zwłaszcza w wymiarze wielostronnym ich przebieg jest często niesamowicie nieprzewidywalny. Stanowiska stron okazują się trudne do antycypowania. Ich ścieranie prowadzi do rezultatów całkiem nieoczekiwanych. A myśleć zawsze trzeba z wyprzedzeniem, starać się być gotowym na zwroty akcji, a nawet je zaplanować.

Po czwarte, to przyjemność sprawcza. Osiągnięcie porozumienia na rokowaniach nadaje pracy dyplomaty wrażenie wpływu na rzeczywistość, współuczestniczenia w kreowaniu zmian, poczucie sprawczości. Czasami jest ono bardzo złudne, ale zawsze nieodparte. A już bezpośrednia mediacja, wynalezienie kompromisowej formuły, którą są gotowi zaakceptować wszyscy, powód do dumy dawać może niekwestionowany.

Po piąte, to przyjemność towarzyska. Rokowania stwarzają okazję przebywania w gronie ludzi czasami wręcz nieprzeciętnych, wybitnych. To miejsce zawierania dobrych znajomości na lata. Budują poczucie „braterstwa broni” i to między dyplomatami, którzy siedzieli w okopach po przeciwnej stronie.

Więc jest się na negocjacjach czym cieszyć. Jest z czego mieć kolokwialną radochę.

Po lekturze moich rad w kompleksy wpadać czytelnik bynajmniej nie powinien. Nie ma ideału negocjatora. I nie chciałem, aby rady udzielane na tym blogu wrażenie takie czyniły. Dobrze jednak mieć o negocjacjach solidną wiedzę, opanować elementarne umiejętności warsztatowe, mieć świadomość, jak dobre negocjowanie winno wyglądać. Do zasad dobrych negocjacji nie zawsze trzeba się stosować, ale znać je się powinno.

Niech zwłaszcza uspokoi czytelników wyznanie moje szczere, że za urodzonego negocjatora nigdy się nie uważałem. Byłem osobą niecierpliwą. Drażnił mnie rytuał wielogodzinnego „obwąchiwania” negocjacyjnego, chadzania ogródkami, wyczekiwania. Wolałem chodzić na skróty, czyli jak to mówiono na moim podwórku: „na szagę”. A niecierpliwość nie jest za stołem rokowań dobrze widziana.

Byłem też osobą bezceremonialną. Lubiłem mówić, co myślałem. A to też sympatii nie zjednuje. Jeśli miałem wysondować czyjeś stanowisko, to zawsze wolałem sondować, jak to mawiano w kręgach doradców wojskowych, „metodą pytania wprost”. Niedobrze mi było od dyplomatycznego kodu komunikacyjnego (opisanego też i na tym blogu). Jeśli go stosowałem, to dla zgrywy.

Nudziły mnie do skrętu kiszek puste przemówienia, konieczność wysiadywania na drętwych debatach. Drażnił mnie banał, chęć przypodobania się wygłaszaniem prawd oczywistych, tez zawsze słusznych. A zawsze korciło mnie, żeby prowokować, iść pod prąd, wybiegać przed szereg z myślą zaczepną, przekomarzać się dla samego przekomarzania, drażnić ego oponentów. Aż do granic kpiny. To na rokowaniach z reguły nie popłaca.

I towarzysko nie przymilałem się. Z irytacją patrzyłem na zafascynowanie moich kolegów kłótniami o redakcyjny szczegół. Moje zdolności negocjacyjne zdecydowanie ograniczał rozrost wyobraźni, która pokazywała mi, że zmieniająca się rzeczywistość polityczna pozbawi ten szczegół za kilka lat jakiegokolwiek znaczenia. A on, ów szczegół, dla negocjatorów potrafił być wszystkim, przysłaniał im cały świat. Więc patrzyłem na kolegów z wysoka mojej wyobraźni. Mogłem wtedy wyglądać na tęgiego aroganta.

No i nigdy nie potrafiłem wewnętrznie zaakceptować kompromisów, które kłóciły się z moim pojmowaniem logiki i zdrowego rozsądku, moim wyobrażeniem uczciwości. Nawet dziś, po latach, niektóre z tych kompromisów, które instrukcje z góry kazały mi akceptować, burzą mój wewnętrzny spokój.

Kilkakrotnie odgrywałem rolę mediatora, choć za urodzonego mediatora się nie uważam. Z reguły jestem stronniczy. Pogląd swój mam niepodważalny. Wyłączyć go ot tak w imię pogodzenia stron łatwo nie potrafię. A w roli mediatora musiałem. Dwukrotnie moja praca mediacyjna miała bardzo wymagający charakter. Zależały od niej losy Dokumentu Wiedeńskiego 1992 r. i znacznej części postanowień Spotkania Przeglądowego KBWE w Helsinkach w 1992 r., w tym losy decyzji o powołaniu do życia instytucji Wysokiego Komisarza do spraw Mniejszości Narodowych. I dałem sobie nieźle radę, więc uważam, że może radę dać sobie każdy, nawet przy deficycie cech osobistych. Co też odnotowuję tutaj dla pokrzepienia serc popadających w kompleksy negocjatorów. Ale widziałem też, jak nawet najwybitniejsi mediatorzy, powołani wręcz dla godzenia sporów dyplomaci, okazywali się w pewnych sytuacjach zwyczajnie bezsilni.

Czym rekompensowałem swoje braki? Myślę, że przede wszystkim poznawczą empatią. Zawsze starałem się racje innych zrozumieć. Zawsze ćwiczyłem w duchu, uprawiając negocjacyjny gedankenexperiment, jak ewentualność przystania na racje partnerów negocjacyjnych wpłynie na nasze interesy. Zawsze interesowały mnie źródła odmiennego myślenia oponentów. Pociągała mnie inność.

To z ciekawości świata zostałem dyplomatą. Zostałem przypadkiem, bo nigdy takich powiązań w rodzinie nie miałem. Pierwszego żywego dyplomatę w działaniu zobaczyłem już po wyjeździe na studia na MGIMO. A wyjechałem tam skuszony skromnie wywieszonym na korytarzu Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW ogłoszeniem o naborze kandydatów na wyjazd. Bez protekcji, pleców.

Kiedyś w luźnej rozmowie na początku mojej kariery pewien zachodni dyplomata wypytywał mnie, skąd u mnie taka ciekawość świata. Żartobliwie odpowiedzialem mu, że wychowywałem się i mieszkałem przez pierwsze czternaście lat życia na skrzyżowaniu dwóch najważniejszych szlaków drogowych Europy: trasy E30 i trasy E75. Trasa E30 bierze swój początek w Cork na zachodnim brzegu Irlandii, przecina ją konsekwentnie, a po promowym interludium przemierza w poprzek Wielką Brytanię. Wznawia bieg w Hoek van Holland i idąc na wschód przez Niderlandy, Niemcy dociera do Berlina. A potem już swojskie Świecko, Poznań, Krośniewice, Warszawa, a dalej egzotyczny Mińsk, Moskwa aż po kres geograficznej Europy do Omska. Trasa E75 zaczyna bieg na północy Norwegii w Vardo. Przebiega przez całą Finlandię aż do Helsinek. Promowym mostem dociera do Gdańska. Potem Toruń, Krośniewice, Łódź, Katowice. Dalej na południe idzie przez Bratysławę, Budapeszt, Belgrad do Aten, a potem na Kretę. Skrzyżowanie tych dwóch dróg dla Europy to jak skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej dla Warszawy (i dla Polski). Centrum najściślejsze, serce. Wyrastanie w takim miejscu musiało pobudzać fantazję. A skrzyżowanie zapraszało do podróży. Były drogi, chciało się jechać, tylko nie było jak. Nie było paszportów, pieniędzy. Była żelazna i dochodowa kurtyna. Pozostawało czytać książki. Szklarskiego, Fiedlera, Centkiewiczów. Verne’a, Kiplinga, Stevensona. Ciekawość świata zaważyła na wyborze kierunku studiów. Zamiast pójść na kierunek ścisły w nadziei, że ukochana w szkole matematyka (i fizyka) odwzajemni moje uczucia, wybrałem dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim łudząc się, że jeśli sprawnie posługiwać się będę piórem, wyuczę się języków obcych, wyostrzę zmysł obserwacji, to świat nie tylko obejrzę, ale i opiszę. I istotnie obejrzałem go dość dobrze, choć nie jako dziennikarz, korespondent zagraniczny, czy reportażysta, ale jako dyplomata.

Zachęcam młodych, którzy o roli negocjatora dyplomatycznego myślą, aby świat za wczesnych lat poznawali. Inaczej negocjuje się z partnerami, których kulturę, religię, geografię, życie społeczne widziało się z bliska, dotknęło się wręcz własnoręcznie, niż kiedy tyle się o nich wie, co wyczytało się w Internecie. Męczyły mnie przed laty negocjacje w Strasburgu z moimi kolegami zachodnioeuropejskimi na temat oceny sytuacji i rekomendacji dla Ukrainy, Gruzji czy Armenii, bo okazywało się, że zdecydowana większość z nich na wschód od Warszawy nigdy nie była, a ci nieliczni, którzy południkową linię Warszawa-Wiedeń-Ateny przekraczali, bywali tylko w Moskwie.

Podczas poznawania świata, może ten czy ów zakątek wywołać u nas kulturowe zauroczenie. Musi znać ono swoje granice. Kiedyś egzaminując kandydatów do polskiej służby dyplomatycznej, usłyszałem od adepta, że chciałby zostać dyplomatą, bo kocha Francję. „Ale Pan Polskę powinien kochać, bo do polskiej służby Pan trafi! Innych: rozumieć, lubić, znać, ale kochać tylko kraj, który się reprezentuje”. Tak to boleśnie banalne, że nieprzyjemnie mi było nawet mówić. „A kochać, poza tym, to znaczy czasem patrzeć nań krytycznie. Nawet na Francję”.

Czy ciekawość świata powinna łączyć się w zawodowej działalności dyplomatycznej z jakąś jego konkretną wizją? Mesjanizmu w pracy negocjatora winniście, moi koledzy, się wystrzegać. Ale wizję pożądanego stanu świata powinniście mieć. Ona potrafi motywować w trudnych negocjacyjnych chwilach bardziej niż wabik awansu, nagrody, orderu. Niech będzie skryta, dyskretna, nienachalna, ale niech nawiguje wami w chwilach wyboru, pomaga rozstrzygać moralne dylematy, dopingować do działania. Ona może z biegiem lat się zmieniać, dojrzewać, krzepnąć. Ma prawo być na początku idealistyczna i naiwna. Dobrze pamiętam, jak się to się działo w moim przypadku. Jakaż to była wizja Polski, Europy, świata, to byłby temat na oddzielną i długą rozmowę. Ona jeszcze przed nami.

Dziś kończą się moje rady o negocjacjach dyplomatycznych. Oczywiście mój poradnik nie jest kompletny. Niektóre wątki przy następnych okazjach będę chciał rozwijać. Nie zużyłem też jeszcze zapasu zgromadzonych anegdot. Zwłaszcza z czasów najświeższych. Domyka się wszakże kolejny etap mojego blogu. Przypomnę, że przez ponad rok opowiadałem najpierw o merytorycznej stronie polityki zagranicznej, czyli napędzających ją doktrynach i ideach. Potem przez rok snułem opowieść o jej stronie operacyjnej, czyli negocjacjach dyplomatycznych. Była to z mojej strony realizacja swoistej powinności podzielenia się wiedzą, doświadczeniem, obserwacjami z własnego dyplomatycznego działania. Co uczyniłem. Z ulgą i satysfakcją mogę więc pójść dalej.

W styczniu 2024 r. otworzę na blogu nowy rozdział. Nie, nie, jeszcze nie związany z komentowaniem bieżących wydarzeń. Ja wiem, jak czytelnik lubi żyć chwilą, jak szuka oryginalnych wpisów analizujących bieżące wydarzenia. Odsyłam w dalszym ciągu do gazet, kanałów telewizyjnych, portali informacyjnych. Komentatorów tam dość, także z grona emerytowanych dyplomatów. Ich dobór czasami (podkreślam – czasami) wszakże dziwić może. I z powodów politycznych, i merytorycznych. Potwierdza on wtedy moją, głoszoną od kilkunastu dobrych lat tezę, że polska publika bynajmniej pod względem głębi analizy międzynarodowej wymagająca nie jest. Aby była jasność, nie tylko o publiczność TVP Info za rządów PiS-u mi chodzi.

Moja perspektywa spojrzenia na politykę międzynarodową jeszcze bardziej oddalona się stanie. Nie liczę więc na masowego czytelnika już zupełnie. Będą to wpisy czynione dla porządku, do protokołu niejako. I tytułowane będą seryjnie jako „Just for the Record”. Dwa razy w miesiącu. Nie będą zawczasu zapowiadane. Kto na mojego bloga zbłądzi, ten je wtedy sobie odczyta. Obiecuję, że nie pożałuje.

Do nowych spotkań!

Opowiadam o dyplomacji młodym Ormianom i Gruzinom (2018 r.). Młodym Polakom nigdy słyszeć mnie nie przyszło.