Przyszłym dyplomatycznym negocjatorom rada dziewiąta: miej na względzie, że na końcu o wyniku decyduje polityka

W dotychczasowej analizie procesu negocjacyjnego skupialiśmy się na kwalifikacjach i zachowaniach negocjatora, jego osobowości i zdolności do fachowej obsługi procesu negocjacyjnego. Niech nie zniechęca nas w pracy nad sobą uwaga zasadnicza, że kluczowy wpływ na przebieg negocjacji ma z reguły brutalna potęgometria, czyli ocena i porównanie potęgi negocjujących stron.

Bo pora dziś na demoralizującą być może prawdę dla moich czytelników: o rozstrzygnięciach na negocjacjach decyduje w dużej mierze potęga stron. Przede wszystkim potęga polityczna państw, które zasiadają przy stole negocjacyjnym, czyli tzw. potęga strukturalna. Ta potęga strukturalna, dla przykładu w rokowaniach dotyczących bezpieczeństwa międzynarodowego, wynikać będzie z wielkości potencjałów wojskowych i siły powiązań sojuszniczych. W rokowaniach handlowych wynikać będzie z wielkości potencjałów gospodarczych i wielkości obrotów handlowych.

Przewaga potęgi, zwłaszcza znaczna, daje możliwość narzucania swoich warunków gry. Historia dyplomacji pełna jest przypadków, kiedy negocjacje dyplomatyczne były tylko przykrywką dla narzucania przez silniejszego swojej woli. Nie tylko po zwycięskich wojnach. Porządek zimnowojenny w dużej mierze zasadzał się na dyscyplinie wewnątrzblokowej. A w imię tej dyscypliny państwa hegemonistyczne, nie tylko ZSRR, ale i czasem USA, ale ZSRR z zasady, prowadziły rokowania z sojusznikami na zasadzie „propozycji nie do odrzucenia”, a wręcz dyktatu. Pisałem o tym szeroko na blogu wcześniej. Sowieccy satelici musieli swój dyskomfort tłumić, ale dyskomfort z powodu stylu działania dyplomacji amerykańskiej lat minionych utrzymuje się do dziś w postaci podskórnego antyamerykanizmu, zwłaszcza lewicowych kręgów politycznych w państwach latynoamerykańskich. Zapytajcie choćby Prezydenta Lulę.

*

Im mniejszy krąg uczestników rokowań, tym wpływ potęgi strukturalnej jest większy. Kostaryce o wiele łatwiej jest negocjować ze Stanami Zjednoczonymi, jeśli negocjuje wspólnie z innymi państwami Organizacji Państw Amerykańskich, niż kiedy ma negocjować z USA sam na sam. Rokowania wielostronne, zwłaszcza prowadzone kanałami zinstytucjonalizowanymi, czyli w ramach organizacji międzynarodowych, rozwadniają potęgę wielkich mocarstw.

Bezpośredni wpływ na wynik rokowań wywołuje nie tyle czysta potęga (strukturalna), co tzw. potęga porównawcza. Chodzi przede wszystkim o potęgę przetargową względem spraw, które podlegają negocjacjom. Chodzi o to, komu (w siłę różnych czynników zewnętrznych, w tym i czynnika czasu) bardziej zależy na porozumieniu, kto ma więcej alternatyw, w tym i lepsze BATNA, kto ma większą kontrolę nad przedmiotem rokowań.

O sile potęgi sytuacyjnej przekonali się najbardziej Amerykanie w negocjacjach dotyczących zakończenia wojny w Wietnamie. W końcowej rozgrywce jedynym argumentem, który mogli używać były zmasowane bombardowania. Bo olbrzymia presja wewnętrzna na wycofanie wojsk amerykańskich, czyli na zakończenie konfliktu z amerykańskiego punktu widzenia, zmuszała Administrację Nixona do zaakceptowania dealu, który już w momencie podpisywania czynił upadek reżimu południowowietnamskiego nieuchronnym. Hanojski Dawid mógł negocjować z waszyngtońskim Goliatem na równych prawach, a nawet dyktować warunki, które Goliat koniec końców musiał zaakceptować.

*

Jeszcze większa dysproporcja potęgi strukturalnej dotyczyła rokowań administracji amerykańskiej z Talibami, zapoczątkowanych w Dosze w 2018 r. Bo potencjał militarny Talibów nijak się miał do amerykańskiego. A jednak poszli Amerykanie na rokowania, kiedy zorientowali się, że dalsze ich militarne zaangażowanie w Afganistanie jest nie do utrzymania.

We wrześniu 2019 r. doszło na rokowaniach do poważnego kryzysu. A sami Talibowie zastanawiali się, czy w ogóle warto z Amerykanami negocjować, bo przekonani byli, że prędzej czy później i tak Amerykanie będą musieli z Afganistanu wyjść. Po wznowieniu rokowań porozumienie zawarto w lutym 2020 r.

Jak zauważył kiedyś Anthony Cordesman z CSIS: „Even by Vietnam War standards, the U.S. acted without having established the preconditions that could force the Taliban to adopt more than a cosmetic peace settlement. The U.S. had not created Afghan forces as effective as the Army of the Republic of Vietnam (ARVN), there was no equivalent to a massive bombing campaign that forced the Taliban to accept an end to the fighting, and the Taliban still controlled far more Afghan territory than the Viet Cong or North Vietnam ever controlled in South Vietnam. Moreover, there was not even the hollow shell of a successful election in Afghanistan. The Afghan central government could not achieve even a cosmetic unity until it was blackmailed into an agreement in May, and much of the country which supposedly was under the control of the central government was actually controlled by local power brokers.”

Było więc porozumienie zwykłą przykrywką dla wycofania. Główny negocjator ze strony amerykańskiej ambasador Zalmay Khalilzad jest fachowcem najwyższej próby, znakomitym negocjatorem. Nawet najlepiej wynegocjowane porozumienie w konfrontacji z realiami i logiką rozwoju sytuacji musiało doprowadzić do powrotu Talibanu do władzy.

I w sierpniu 2021 r. Taliban przejął pod kontrolę cały Afganistan bez najmniejszego wysiłku.

*

Więc Dawidom mogą na rokowaniach z Goliatami wyrastać skrzydła, nawet jeśli asymetria potencjałów jest ogromna. Dlatego asymetria potencjałów państw nie powinna zrażać dyplomatycznych negocjatorów.

Przygotowując się do rokowań, w których przyjdzie nam się zmierzyć z partnerami przewyższającymi nas parametrami potęgi strukturalnej, warto zawczasu pomyśleć o strategii równoważenia wpływu oczywistych asymetrii.

Najbardziej naturalną strategią jest budowanie koalicji. Trzeba umieć skrzyknąć wokół swoich racji inne państwa, które będą gotowe stawić czoła silniejszej stronie. Taką naturalną koalicją na rokowaniach w ramach Unii Europejskiej dotyczących wieloletnich ram finansowych jest zawsze grupa państw – największych beneficjentów netto budżetu unijnego. Są to z reguły państwa mniejsze i słabsze. Czasem wszakże skrzyknięcie takiej koalicji, kiedy perspektywą jest wejście na kurs kolizji politycznej z głównymi graczami w ramach instytucji sojuszniczych, jest trudne. Żeby wystąpić w koalicji przeciw Francji czy Niemcom w ramach Unii Europejskiej w ważnej sprawie (nie mówimy o drobiazgach technicznych) trzeba mieć odwagę. Podobnie jak uzyskać wsparcie państw, które opierają się rozwiązaniom proponowanym przez USA w ramach NATO. Widziałem to w swojej praktyce dyplomatycznej. Kiedy poprosiłem kiedyś dyplomatów z Europy Środkowo-Wschodniej, aby wsparły nas w jakiejś konkretnej sprawie (mniejsza dziś jakiej), usłyszałem, że z Polską otwarcie przeciw Niemcom i Francji występować nie mogą, choć będą nam po cichu kibicować.

Inną oczywistą strategią jest odwołanie się do opinii publicznej. Można stanowisko własnej opinii publicznej uczynić argumentem w opieraniu się presji ze strony silniejszego. Deklarować zrozumienie dla jego interesów, ale wskazywać, że podporządkowanie się im na rokowaniach doprowadzi do destabilizacji wewnętrznej, przetasowań na scenie politycznej, etc. W końcu 2003 r. Mołdawia została poddana olbrzymiej presji ze strony Moskwy, aby zaakceptować rosyjski plan uregulowania konfliktu naddniestrzańskiego, tzw. Plan Kozaka. A władze w Mołdawii sprawowała wtedy prorosyjska partia komunistyczna. Ale nawet dla niej propozycje rosyjskie były trudne do przyjęcia. Przez spory czas dawali się Rosjanom przekonywać. W końcu nie zdzierżyli. Zapytali poufnie Amerykanów, czy coś złego by się stało, jeśliby Plan odrzucili. A Amerykanie im na to odpowiedzieli, że wręcz przeciwnie. Plan więc podano do wiadomości publicznej. Rosyjskie propozycje wywołały olbrzymie (i dobrze zorganizowane) protesty ludności. Prorosyjskie władze Mołdawii powiedziały Rosjanom, że w tej sytuacji wyjścia nie mają, ale muszą powiedzieć „nie”.

Można też spróbować odwoływać się do opinii publicznej drugiej strony. Sowieci w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych z całą mocą (w tym finansową) wspierali ruchy rozbrojeniowe i pacyfistyczne na Zachodzie (zwłaszcza w Europie), licząc na to, że z ich pomocą będą mogli korzystnie dla swoich interesów wpływać na przebieg rokowań rozbrojeniowych z Amerykanami. I myślę, że jakiś skutek przez to osiągnęli.

Można próbować rozgrywać rozbieżności i napięcia w obozie strony przeciwnej. Taką taktyką posługiwali się kiedyś Sowieci, a później Rosjanie, na forum KBWE/OBWE, aby osłabiać wspólne stanowisko Zachodu. Podchodzili przymilnie a to do Francuzów, a to do Niemców, a nawet do Włochów, kiedy widzieli w tym szansę na zbudowanie sprzeciwu wobec pozycji forsowanej przez USA. Za mojej pamięci jednak, rzadko im się udawało coś ugrać.

Można rozgrywanie sprzeczności wewnętrznych zastosować także do sporów między instytucjami państwowymi w ramach tego samego państwa. Kiedyś jeden mój dobry znajomy dyplomata z dużego państwa zachodnioeuropejskiego opowiadał mi, jak świadomie rozgrywali oni spory między Departamentem Stanu i Pentagonem w Waszyngtonie dla forsowania korzystnego dla nich rozwiązania. Ale ryzykowna to strategia.

Można przewagę silniejszego próbować ograniczać odwołując się do emocji. To jest istotą „pity politics”. Byłe kolonie nieraz odwołują się do poczucia winy byłych metropolii kolonialnych w negocjacjach dwustronnych, nie tylko w sprawach pomocowych.

Słabszy partner, jeśli może, będzie wykorzystywał kartę historycznie bliskich relacji i „zaprogramowaną wyrozumiałość” silniejszego. Na odwoływaniu się do „special relationship” opierało się podejście dyplomacji brytyjskiej w rozmowach dwustronnych z USA nawet w latach, kiedy o bliskość było istotnie trudno. Niektórzy politycy litewscy w latach minionych myśleli, że odwołaniami do wspólnego święta Konstytucji 3 maja czy rocznicy Powstania Listopadowego zmiękczać będą stanowisko Polski w rozmowach dwustronnych dotyczących chociażby praw mniejszości polskiej na Litwie.

Równoważy potęgę zawsze działanie trybunałów i rozjemców. Można więc w sytuacji skrajnej presji ze strony silniejszego na rokowaniach pójść na skierowanie albo jedynie zagrozić skierowaniem jakiejś spornej kwestii, i to niekoniecznie związanej z przedmiotem rokowań, do międzynarodowego sądu czy trybunału. Pewności, że rozstrzygnięcie pójdzie po naszej myśli, mieć nie będziemy, ale większe państwo zawsze trudniej znosi zdawanie się na wyroki prawa i trybunałów, niż państwo mniejsze.

Można grać na zwłokę, licząc na to, że na agendzie większego państwa pojawi się zmartwienie, które zmieni kontekst naszych z nim rozmów. Duże mocarstwa rzadko kiedy określają swoje cele na pojedynczych rokowaniach w izolacji od innych zagadnień, które ich angażują. Z reguły starają się uwzględnić szersze interesy, wpływ rokowań na tworzenie precedensów, które mogą być wykorzystywane w innych kontekstach. Trzeba więc wielkie mocarstwa zajmować innymi problemami, a siebie przedstawiać jako potencjalnego sprzymierzeńca w ich rozwiązywaniu.

Inaczej negocjuje się z państwem nawet małym, które jest postrzegane jako niezbędny sojusznik, a inaczej z małym, ale politycznie bezużytecznym. Widziałem, jak w latach 2003-2005 Amerykanom bardzo zależało na tym, aby Polska wspierała ich politykę wobec Iraku. I widziałem, jak bardzo budowało to naszą pozycję w dwustronnych rozmowach (ale, choć staraliśmy się bardzo, przełomu w sprawie zniesienia wiz wtedy nie osiągnęliśmy). Eksperci powiadają, że w razie sporu w ważnej dla nas sprawie z mocarstwem, idźmy na ustępstwa i regularny bandwagoning na całego w kwestiach drugorzędnych. Może uzyskana w ten sposób sympatia, złagodzi asymetrię potęgi w rozmowach w kwestii dla nas pierwszorzędnej. Nie zawsze ta zasada oczywiście działa.

Można wręcz uciec się do szantażu geopolitycznego, grożąc przejściem do innego obozu geopolitycznego. Tak podbijały sobie stawkę w rozmowach z mocarstwami liderzy niektórych państw niezaangażowanych w czasie zimnej wojny.

*

W czasach starożytnych negocjacje polityczne były postrzegane jako odwrotna strona działań wojennych. Były formą prowadzenia wojny środkami pokojowymi. Więc pozycja przetargowa na rokowaniach wynikała wprost ze zdolności wojskowych. Podejmowano negocjacje w celu osiągnięcia celu politycznego bez konieczności uciekania się do siły zbrojnej. Podejmowano je dla zdobycia czasu niezbędnego dla przygotowań wojennych. Zawiązywano rokowania, aby pozyskiwać sojuszników, albo zagwarantować sobie czyjąś neutralność. Zawiązywano je, aby wprowadzać zamieszanie we wrogich koalicjach. Ale o rozstrzyganiu sprzeczności politycznych między państwami decydowała „naga siła”. I ta „naga siła” zawsze była koronnym argumentem na rokowaniach. I w sporach między państwami gotowość do wstępowania w negocjacje często była traktowana jako objaw słabości.

Dziś związki między negocjacjami a siłą zbrojną mają inny charakter. Jak zauważył profesor Paul Meerts, autor godnej polecenia monografii „Diplomatic Negotiation. Essence and Evolution”: „The world saw a shift from negotiation as a tool in warfare towards warfare as tool in negotiation”. Siła zbrojna, przymus, sankcje stały się formą nacisku negocjacyjnego, formą tzw. „coercive diplomacy”, dyplomacji wymuszającej.

Czasami użycie siły zbrojnej z celu samego w sobie (podbicia innego kraju) staje się jedynie środkiem dyplomacji wymuszającej. I to nie od wczoraj. Putin chciał początkowo państwo ukraińskie unicestwić. Ale w miarę jak rosyjska agresja grzęzła, wszystko, co mógł żądać, sprowadzało się do tego, aby negocjacje uwzględniały sytuację „w terenie” (czyli zasięg rosyjskiej okupacji). To nie pierwszy taki przypadek.

Finlandia wojnę zimową z ZSRR w 1940 r. przegrała, choć straty, jakie zadała agresorom, pozwoliły jej pójść z otwartą przyłbicą na rokowania pokojowe. Sowieci zażądali w lutym 1940 r. w sensie terytorialnym więcej niż żądali przed rozpoczęciem agresji, i więcej niż Sowietom udało się zająć w wyniku działań wojennych, ale zrezygnowali z planu zamontowania w Finlandii rządu marionetkowego. Warunki zawarcia pokoju były dla Finów bolesne, negocjacje w marcu 1940 r. trwały wszystkiego kilka dni, były dyktatem, ale pozwoliły zachować Finlandii jej niepodległość.

*

Państwo w przejawie zadufania może dla zbudowania przewagi sytuacyjnej na rokowaniach nie oprzeć się pokusie wpływania na przebieg rokowań metodą faktów dokonanych. I – dla najprostszego przykładu – w rozmowach o demarkacji granicy, jednostronnie ją sobie najpierw wyznaczyć w terenie. To brutalna postawa negocjacyjna. Ale obarczona ryzykiem, bo może doprowadzić do zerwania rozmów, retorsji i negatywnej reakcji międzynarodowej.

*

Asymetria zainteresowania powodzeniem rokowań przejawia się bardzo często w rokowaniach akcesyjnych do Unii Europejskiej czy NATO. Państwa kandydackie są z reguły bardziej zainteresowane szybkim i pomyślnym zakończeniem rokowań niż państwa członkowskie. W przypadku wstępowania do UE rokowania są oczywiście o wiele bardziej skomplikowane i żmudne niż w przypadku wchodzenia do NATO. Ale i w jednym, i w drugim przypadku sprowadzają się negocjacje do skonfrontowania kandydatów z warunkami członkostwa, które to kandydaci mogą jedynie korygować i to raczej w niewielkim zakresie.

Wstępując do UE Polska mogła dramatycznie targować się do samego końca o wysokość kwoty mlecznej czy plonów referencyjnych, ale możliwości targu co do zasady były określane przez Unię Europejską. Bo istotą decyzji są jedynie parametry procesu dostosowania się do regulacji unijnych odzwierciedlone w tzw. okresach przejściowych. Samych regulacji w procesie negocjacji zmieniać nie sposób. Państwo kandydujące musi pogodzić się z własną słabością negocjacyjną. I nawet jeśli chce i musi negocjować twardo, to musi pamiętać, że to druga strona wyznacza „czerwone linie” i decyduje w ostateczności o sukcesie rokowań.

Polska negocjując warunki członkostwa w UE zagrała ostro. Poprosiła o 40 derogacji. Żadne inne państwo kandydujące w grupie z nami nie odważyło się o równie odważne podejście. I negocjacje z Polską, chociażby z tego powodu, były trudniejsze niż z innymi kandydatami. Nic dziwnego, że zaczęły pojawiać się szemrane opinie, aby tzw. „wielkiego rozszerzenia” dokonać jednak bez Polski. Całe szczęście uciszyły te głosy Niemcy, dla których rozszerzenie bez Polski nie miało sensu (z oczywistych powodów politycznych).

Negocjacje były niewątpliwie dla Polski frustrujące. Nie raz strona unijna doprowadzała naszych negocjatorów do takiej pasji, że chciało im się wyjść i trzasnąć drzwiami. I wychodzili (nawet tak opanowani ludzie jak ambasador Jan Truszczyński) trzaskając drzwiami. Przed szczytem unijnym w Kopenhadze w grudniu 2002 r. wszyscy aplikanci jeden po drugim składali broń i kończyli ustępstwami rozmowy akcesyjne. Ale nie Polska. Na kopenhaskim szczycie premierowi Millerowi chciano dać do dyspozycji cztery minuty na przekonywanie partnerów. Zszedł uczestnikom szczytu na słuchanie polskich racji cały dzień. I to samo w sobie było już polskim sukcesem.

Tym niemniej prowadzenie rokowań z perspektywy kandydata jest niewątpliwie psychologicznie niejednokrotnie dość upokarzające.

*

Historia rokowań akcesyjnych nawet takich potęg gospodarczych jak Wielka Brytania, Szwecja czy Hiszpania pokazuje, że kandydaci zawsze są w pozycji słabszej. Paradoksalnie o wiele mniejsza Norwegia mogła na początku lat siedemdziesiątych negocjować o wiele twardziej swoje członkostwo (do którego nigdy nie doszło) niż mocarstwowa Wielka Brytania.

Wielka Brytania, dysponująca pod każdym względem potencjałem kwalifikującym ją do poważnego traktowania, potęgę sytuacyjną na forum Unii Europejskiej miała relatywnie słabszą niż wynikałoby to z beznamiętnej potęgometrii. Nawet kiedy groziła wyjściem z Unii. Przypomnijmy, że pierwszy raz chciał postawić sprawę członkostwa pod referendum labourzystowski premier Harold Wilson. Chciał spacyfikować w ten sposób niechętnych Unii członków własnej partii (związki zawodowe). Ale kierownictwo partii na poważnie o wyjściu nie myślało. Zaawizowało wszakże renegocjowanie warunków członkostwa Wlk. Brytanii w Unii (Wspólnocie). I doprowadziło pod groźbą niekorzystnego wyniku referendum do negocjacji. Ale pozycja negocjacyjna Brytyjczyków okazała się niezwykle słaba. Jak wspominał Sir Michael Palliser, w latach 1971-1973 szef delegatury W Brytanii przy Wspólnotach Europejskich, a w l. 1973-1975 Stały Przedstawiciel przy Wspólnotach: „We achieved some modest improvements in the budgeting arrangements (…) but basically things were very much as they were before”. Nic nie uzyskano np. w sprawie rybołówstwa, kluczowej dla Wlk. Brytanii. Niektórzy brytyjscy dyplomaci uznali rokowania za ciężką porażkę.

Tym niemniej kierownictwo Labour Party wynik negocjacji nie zasmucił. Bo nie o zwycięstwo negocjacyjne tam chodziło. Rokowania były zasłoną. Jak stwierdził Palliser: „(It was) an operation which enabled Wilson (…) to present it as an achievement”. Bo chodziło Wilsonowi, aby utrzymać Wielką Brytanię w gronie Wspólnoty. I referendum w sprawie członkostwa przeprowadzone w 1975 r. wygrał.

Operację tę chciał skopiować premier David Cameron. I renegocjowanie warunków członkostwa miało równie brutalny dla Wlk. Brytanii przebieg jak poprzednio. Ale referendum w 2016 r. przyniosło porażkę zwolennikom członkostwa Wlk. Brytanii w UE. Plan Camerona okazał się najgłupszym politycznym pomysłem w Europie w obecnym tysiącleciu.

*

Unia Europejska nie zawsze negocjuje z pozycji siły, jak mogłoby się to wydawać w negocjacjach akcesyjnych. Czasami w negocjacjach z partnerami trzecimi Unia Europejska, wykazując z całkiem różnych powodów większe zainteresowanie sukcesem niż partnerzy, świadomie lub nie, ale negocjuje ze słabszych pozycji. Obserwowałem to z bliska w trakcie negocjowania przez Unię Europejską nowego porozumienia o wzmocnionym partnerstwie z Armenią w l. 2015-2016. Unijni negocjatorzy byli tak naznaczeni traumą wycofania się Armenii z wynegocjowanej już umowy o stowarzyszeniu w 2013 r., że obsesyjnie się bali, że pod byle pretekstem Armenia znów rokowania porzuci. Poszli na daleko idące ustępstwa w sprawie nadrzędności zobowiązań Armenii w ramach jej powiązań z ugrupowaniami integracyjnymi na obszarze postsowieckim oraz w sprawie zasad pokojowego uregulowania konfliktu w Górskim Karabachu. Paradoksem było to, że kierownictwo polityczne Armenii potrzebowało porozumienia jak Beduin wody na pustyni, o czym jako ambasador unijny w Erywaniu dobrze wiedziałem. Ale urzędnicy brukselscy do takiej pokerowej rozgrywki nie byli gotowi. Ich priorytetem było wymuszenie na Armenii rezygnacji z używania nazwy „Cognac” dla swojego brandy. Całą resztę byli gotowi odpuścić.

*

Jak dalece politycznie upokarzający może być proces akcesji do NATO, przekonali się politycy i dyplomaci Szwecji i Finlandii w l. 2022-2023. Oba państwa spełniały wszelkie kryteria członkostwa. Oba pod każdym względem wnosiły wartość dodaną do Sojuszu. W zasadzie sprawa bezdyskusyjna. A tu nagle Turcja stanęła okoniem, wysunęła żądania, zmusiła do negocjowania jakichś protokołów. I to Turcja, która jest postrzegana przez poważnych analityków jako słabe ogniwo Sojuszu. Jedyne obok Węgier (też ociągających się z ratyfikacją akcesji Skandynawów) państwo NATO nie zaproszone przez USA na Szczyt Demokracji w 2021 r. Państwo, o którego członkostwie w NATO John Bolton otwarcie mówił, że powinno podlegać krytycznej rewizji, co w prostym języku znaczyło, że powinno je się z Sojuszu „wykopać”, jeśli rządy Erdogana będą kontynuowane. Erdogan nadal rządzi, nadal Szwedów blokuje, a w NATO czuje się bezpiecznie.

I taka to właśnie Turcja postanowiła pokazać w imię interesów władzy swoją przewagę sytuacyjną.

*

Przewagę sytuacyjną daje z reguły kontrolowanie przedmiotu rokowań. Armenia od 1994 do 2020 efektywnie kontrolowała obszar Górskiego Karabachu i przylegle tereny. Dawało jej to niewątpliwie przewagę negocjacyjną wobec silniejszego gospodarczo i coraz bardziej przewyższającego Armenię pod względem potencjału militarnego Azerbejdżanu. Po klęsce w wojnie 44-dniowej w 2020 r. Górski Karabach przeszedł pod opiekę „rosyjskich sil pokojowych”, a Armenia utraciła kontrolę nie tylko nad obszarami przyległymi i częścią Karabachu, ale i zdolność militarną do obrony kraju. Utraciła jakąkolwiek potęgę przetargową na rokowaniach pokojowych. To Azerbejdżan zaczął dyktować warunki pokoju. I przejął z użyciem siły (za przyzwoleniem Rosji i pod parasolem ochronnym Turcji) cały Górski Karabach. A Zachód żadnej reakcji na siłowe poczynania Alijewa w latach 2020-2023 wygenerować nie był w stanie. Alijew robił, co chciał.

Klasycznym przykładem, kiedy „kontrola nad przedmiotem rokowań” daje słabszej stronie przewagę, były negocjacje amerykańsko-irańskie w sprawie uwolnienia amerykańskich zakładników po rewolucji islamskiej w l. 1980-1981. Prowadzone za pośrednictwem Algierii doprowadziły do uwolnienia zakładników, ale pozycja amerykańska, zwłaszcza po nieudanej próbie odbicia zakładników w 1980 r., była niesłychanie słaba.

*

Paul Meerts (przypominam: „Diplomatic Negotiation. Essence and Evolution”) stwierdził, iż „negotiations between equal powers are as a rule not very effective. Some power difference is needed in order to get the negotiation process to flow”. Oczywiście wszystko zależy od kontekstu. Równowaga potęg może być sprzyjającym czynnikiem negocjacji dotyczących działania wobec państw trzecich, rozkładu wzajemnych zobowiązań w takich działaniach. Francja i Wielka Brytania dość sprawnie dogadały się względem podziału terytorialnych łupów po imperium osmańskim (pakt Sykes-Picot w 1916 r.). Względna równowaga potencjałów pozwoliła rozpocząć proces ograniczenia zbrojeń strategicznych USA i ZSRR (rokowania SALT). Choć oczywiście pełnej symetrii w tej równowadze nie było, także pod względem specyfiki potencjałów uderzeniowych.

To właśnie z doświadczeń procesu negocjacyjnego narodziło się pojęcie równowagi interesów. Pierwsze odwołanie do tej koncepcji znaleźć można w Pokoju Utrechckim z 1713 r., który wieńczył wojnę o sukcesję hiszpańską, określaną z dzisiejszej perspektywy pierwszą w istocie wojną światową. Zasadę równowagi interesów oparto na francusko-angielskim dealu z 1711 r. i spróbowano podpiąć pod parametry tego dealu całą ówczesną Europę (bez Rosji i Turcji), ustanawiając reżim regulujący stosunki polityczne państw (w stopniu podobnym jak Pokój Westfalski regulował stosunki religijne).

W trakcie negocjacji nad Pokojem Utrechckim przyjęto zasadę, że sala obrad winna być zaaranżowana w taki sposób, aby nikt nie poczuł się specjalnie uprzywilejowany. W przeciwieństwie do negocjacji nad Pokojem Westfalskim, gdzie problemem okazał się nierówny status uczestników, który rozwiązano przyjmując obowiązującą po dziś dzień zasadę suwerennej równości państw jako fundament stosunków międzynarodowych. Jeszcze podczas przygotowań do negocjacji nad Pokojem Westfalskim, nierównego statusu nie kwestionowano, chociaż spierano się co do kształtu hierarchii. Niemieckie podmioty, które miały prawo uczestniczyć w wyborze cesarza, rościły sobie prawo do lepszego statusu. A Francja i Szwecja jako przyszli gwaranci Pokoju również uważały, że mogą więcej, bo większe miały mieć zobowiązania. Po Pokoju Westfalskim utrwaliła się zasada równości stron.

Ale w praktyce politycznej do dziś dysproporcje potęgi czynią jedne państwa „bardziej równymi” niż inne. Przy rażącej dysproporcji, jak np. w relacjach między hegemonem a wasalem, negocjacje mają charakter pozorowany i stają się przykrywką dla dyktatu politycznego. Tak wyglądały m.in. relacje między ZSRR a jego satelitami. Całkowita (militarna, gospodarcza, etc.) zależność tych państw od ZSRR wypłukiwała ich potęgę strukturalną na rokowaniach. O specyfice negocjacji w bloku wschodnim pod koniec jego istnienia pisałem wcześniej na blogu. Dodatkowym czynnikiem pozbawiającym te państwa potęgi przetargowej był brak legitymacji społecznej. Brak spójności wewnętrznej państwa jest zresztą generalnie czynnikiem osłabiającym jego potęgę negocjacyjną. Doświadczyła tego na sobie rozdzierana sporami wewnętrznymi Pierwsza Rzeczpospolita w relacjach z Rosją w XVIII w., aż do utraty niepodległości. I dziś, jeśli państwo znajduje się w stanie głębokiego podziału, jeśli rząd jest kontestowany, a jego stanowisko na rokowaniach nie odzwierciedla konsensu społecznego, ciężko jest mu prowadzić skuteczne rokowania.

W specyficznych sytuacjach słabość państwa wyklucza go z jakichkolwiek rokowań. Znamienne, że pokonana w wojnach napoleońskich Francja szybko doszlusowała do mocarstw decydujących o parametrach pokoju na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r., ale Niemcy wykluczone zostały z jakichkolwiek negocjacji w Wersalu po I wojnie światowej. Co później wykorzystywały jako pretekst do kwestionowania całego porządku europejskiego. Nauczone doświadczeniem zwycięskie mocarstwa w II wojnie światowej uznały, że najpierw trzeba rozmontować państwo niemieckie, aby po jego rekonstrukcji dopiero myśleć o traktacie pokojowym. Państwo niemieckie (zjednoczone) zrekonstruowano, ale traktatu pokojowego w dosłownym sensie nie trzeba było już zawierać.

Turcja odrzuciła Traktat z Sevres z 1919 r., w przygotowaniu którego ją pominięto, tak jak Niemców w przygotowaniu Traktatu Wersalskiego. Była gotowa zbrojnie walczyć o swoje. I w odróżnieniu od Niemiec czy Węgier, swoje wywalczyła. Traktat z Lozanny z 1923 r. oferował jej o wiele lepsze warunki pokoju, a przede wszystkim w jego przygotowaniu potraktowano ją jako równorzędnego partnera.

*

Więc na rokowaniach, mimo naczelnej zasady równości stron, byli zawsze równi i równiejsi. Wspomnieliśmy, jak to Kongres Utrechcki wyniósł do aksjomatu zasadę równości stron, ale jednocześnie jego rozstrzygnięcia zapadały przy dominującej roli Francji i Anglii. Nic bez tych dwóch państw zdecydować nie można było.

Bo zawsze ukonstytuuje się jakiś węższy krąg.

Na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. wyłoniła się dość złożona geometria „wąskich kręgów”. Centralnym, gdzie zapadały kluczowe decyzje przed Kongresem, była „czwórka” (Rosja, Wlk. Brytania, Austria, Prusy), do której doszlusowała potem Francja, tworząc „wielka piątkę”. Była jeszcze „szóstka”, do której dołączono Hiszpanię, ale Hiszpania żadnego wpływu na główne rozstrzygnięcia nie miała. Była i „ósemka”, w której znalazło się miejsce dla Szwecji i Portugalii, ale ich rola była znikoma. Stworzono też tzw. kręgi konsultacyjne, do których dołączono i Bawarię, i Wirtembergię, i Saksonię, i Neapol, i Niderlandy. W sumie dla zachowania pozorów tylko.

Pojawiły się więc na Kongresie powszechne narzekania na dyktat „wielkiej piątki”. Kwestionowano jej prawo do narzucania swoich ustaleń innym. Trochę dla rozładowania tych napięć powołano kilka tzw. komitetów roboczych (np. ds. Szwajcarii, Toskanii, Sardynii, Genui, rzek międzynarodowych, statystyki, procedencji dyplomatycznej). Pomniejsi uczestnicy mogli mieć wrażenie, że współdecydują o przyszłości Europy. Ale frustracja pozostała. Ona to spowodowała, że Hiszpania odmówiła podpisania Aktu Końcowego Kongresu. Na trwałość jego ustaleń to nie wpłynęło. A ustalenia wiedeńskie okazały się nadzwyczaj trwałe.

Na Konferencji Wersalskiej 1919 r. usankcjonowano specjalną rolę pięciu państw, które weszły w skład tzw. Rady Najwyższej (Francja, Wlk. Brytania, USA, Włochy, Japonia), delegując tam swoich szefów państw/rządów i ministrów spraw zagranicznych. Politycznie firmowała jednak decyzje „Wielka Czwórka” czyli przywódcy Francji, Wlk. Brytanii, USA i Włoch. Ale tak na dobrą sprawę rozstrzygnięcia zapadały w w trójkącie USA-Francja-Wlk. Brytania.

O urządzeniu świata po II wojnie światowej, jak pamiętamy, zadecydowały trzy mocarstwa.

Od wieków więc funkcjonowało w dyplomacji negocjacyjnej napięcie między czynnikiem inkluzywnosci i czynnikiem efektywności. Inkluzywność była warunkiem prawowitości ustaleń, legitymizacji wyników rokowań. Obecność przy stole odbiera prawo do kwestionowania wyników negocjacji. Tam, gdzie przy stole zabrakło istotnych graczy (jak choćby pokonanych Niemiec w Wersalu, czy nawet Rosji), tam od razu pojawiało się ryzyko, że ustalenia będą kwestionowane. Przypomnijmy, że kwestionowanie Wersalu stało się fundamentem sojuszu niemiecko-sowieckiego w latach dwudziestych i to aż do przewrotu nazistowskiego w Niemczech. Ale efektywność negocjacji zasadza się na zdolności do porozumienia najsilniejszych politycznie graczy. To, co ustalą najsilniejsi, nie zawsze jest wszakże w smak innym uczestnikom. Więc powstaje napięcie. Im większe skutki porozumienia dla regulacji stosunków międzynarodowych, tym napięcie większe. A nie ma porządku międzynarodowego bez legitymizacji.

*

Naturalną konsekwencją procesu demokratyzacji stosunków międzynarodowych jest to, że nikt dziś nie może w wąskim gronie otwarcie decydować o losach świata, Europy, czy innych państw. Choć atawizmy wciąż istnieją. Putin chciał o losie Ukrainy, geopolityce Europy Środkowo-Wschodniej decydować jedynie z Amerykanami. Nikt jednak nowego wydania Jałty czy Poczdamu dziś nie zaakceptuje. „Nic o nas bez nas” stało się normą poprawności politycznej. Ale efektem ubocznym jest coraz bardziej postępująca kakofonia debaty międzynarodowej. Coraz trudniej jest wypracowywać konsens na rokowaniach wielostronnych, podejmować decyzje w organizacjach międzynarodowych.

Budowanie zgody musi zawsze zaczynać się od tworzenia zalążka wspólnych poglądów. Najczęściej państwa większe czują się nie tylko do tego upoważnione, ale wręcz zobowiązane (przynajmniej moralnie i politycznie). Więc pojawiły się sarkastyczne powiedzonka: „If you are not at the table, you are on the menu”.

Tworzenia wąskich kręgów konsultacyjnych nikt zabronić nie może. Problem powstaje wtedy, kiedy te wąskie kręgi zamykają się w sobie, przestają rozmawiać z innymi partnerami, działają w sposób mało transparentny lub w ogóle nietransparentny, próbują ustalony we własnym gronie pogląd (stanowisko) bezwzględnie forsować na oficjalnych forach decyzyjnych, czyli w instytucjach międzynarodowych.

*

Rada Bezpieczeństwa ONZ jest ciałem, w którym nierówność stron negocjacji jest usankcjonowana Kartą ONZ. Stali członkowie Rady mają większe prawa niż niestali. Mogą zawetować każdą decyzję. Są przez to postrzegani jako „równiejsi”. O decyzjach RB przesądzają wyniki rozmów między stałymi członkami. Ale rozmowy te w latach zimnej wojny nie były w zasadzie w ogóle prowadzone.

Dopiero jesienią 1989 r. regularne konsultacje P-5 stały się zwyczajem. Wprowadzono nawet system nieformalnego przewodnictwa w tej grupie (był przewodniczącym kolejny gospodarz spotkania).

Z amerykańskiej perspektywy nadal jednak obowiązywała fazowość konsultacji. Nie od razu wrzucali temat na P-5. Widziałem to z bliska w latach 1996-1997, kiedy Polska zasiadała w Radzie Bezpieczeństwa. Najpierw Amerykanie naradzali się z Brytyjczykami. Jeśli dochodzili do wspólnego stanowiska, przedstawiali je Francuzom w ramach nieformalnego formatu P-3. Gdy poglądy były zgodne, konsultowano stanowisko z członkami Rady Bezpieczeństwa należącymi do NATO i UE, lub połączonymi z USA, jak Japonia, więzami sojuszniczymi. Czasami jednak nawet wcześniej wychodzono ze sprawą do Rosjan, aby przekonać się, czy nie grozi propozycji rosyjskie veto. Chińczyków zostawiano na koniec w ramach P-5, bo nawet jeśli mieli oni wątpliwości, to częściej wstrzymywali się od głosu, niż blokowali rezolucje. Kiedy już sytuacja w ramach P-5 gwarantowała powodzenie, wychodzono z projektem do pozostałych członków Rady Bezpieczeństwa.

Oczywiście Amerykanie czasem szli z projektem na głosowanie wiedząc, że jednomyślności w ramach P-5 nie było. Nie zawsze dawało to dobry skutek polityczny, nawet jeśli nie groziło rosyjskie czy chińskie veto. Cytowany już na tym blogu niejednokrotnie Thomas Pickering miał np. za złe ówczesnemu Stałemu Przedstawicielowi USA Billowi Richardsonowi (zmarłemu niedawno geniuszowi prywatnych negocjacji z krwawymi dykatatorami, jak Saddam Husajn, Kim czy Putin), że poszedł na głosowanie rezolucji w sprawie Iraku w październiku 1998 r. wiedząc, że Francja, Rosja i Chiny wstrzymają się od głosu. Rezolucja przeszła, ale pokazała Irakowi, że P-5 jest w sprawie podzielona i że może on rozgrywać te podziały obchodząc obowiązujące wtedy Irak restrykcje.

*

W latach zimnej wojny uformował się w ramach NATO wąski krąg konsultacyjny w postaci tzw. Quadu (USA, W. Brytania, Francja, Niemcy). Pełną parą funkcjonował w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, przetrwał rozszerzenie NATO w latach dziewięćdziesiątych, i dopiero zaczął buksować w latach 2004-2005, kiedy Amerykanie rozeźlili się postawą Niemiec (i Francji) wobec interwencji w Iraku. Dyplomatyczny Quad zbierał się w różnych wydaniach w zależności od kwestii (KBWE, rozbrojenie, etc.), funkcjonował w głębokiej dyskrecji, ale dziś nawet byli amerykańscy dyplomaci piszą w swoich wspomnieniach o nim otwarcie. Sam się z nim zetknąłem i przekonałem się boleśnie, że jeśli Quad wypracował wspólne stanowisko, nikomu w rodzinie NATO nie starczyło siły (a może i politycznej odwagi), by mu się postawić (nawet Turcji, chociaż to specyficzny przypadek).

W Unii Europejskiej jako motor decyzji postrzegano duumwirat niemiecko-francuski. Nie zawsze wszakże potrafił on przeforsować wspólne ustalenia, także na niwie polityki zagranicznej. Niemcy i Francja dogadali się w 2021 r., aby doprowadzić do szczytu Unii z Putinem, ale ich pomysł został zablokowany przez Polskę i inne mniejsze państwa.

Kiedy przystąpiono do formowania wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Unii, zwłaszcza po szczycie francusko-brytyjskim w Malo w 1998 r., myślano, że kuźnią wspólnej polityki będzie tzw. dyrektoriat, czyli Francja, Niemcy i Wlk. Brytania. Konsultacje ramach tej trójki były intensywne, chociaż brytyjscy dyplomaci czasem narzekali, że czują się jak dostawka do francusko-niemieckiego duumwiratu. Ale nawet te konsultacje w tak wąskim gronie nie potrafiły zdynamizować wspólnej polityki.

Po Brexicie Niemcy i Francuzi próbowali awansować do roli tego „trzeciego” Włochy. Ale Włochy na niektórych odcinkach polityki zagranicznej i bezpieczeństwa wagi większej nie mają. Polska zastąpienia luki po Wlk. Brytanii za rządów PiS-u szansy „na własne życzenie” nie miała, nawet jeśli wojna w Ukrainie predestynowała ją jako kluczowe państwo flankowe do prominentnej roli. W Unii Polska tradycyjnie „załapywała” się do tzw. G-6 (a G-5 już bez Wlk. Brytanii).

Różne formaty wąskich konsultacji pracowały w ramach OBWE. Skupione były wokół Urzędującego Przewodniczącego organizacji. Ale najbardziej znaczące dla procesu decyzyjnego w OBWE były w obecnym milenium rozmowy w ramach trójkąta USA-Rosja-Unia Europejska. W trakcie szczytu OBWE w Astanie w 2010 r. znalazłem się (reprezentując Radę Europy) w pomieszczeniu, w którym znaleźć się raczej normalnie nie powinienem, bo wstęp do niego mieli wyłącznie szefowie delegacji, czyli prezydenci, premierzy, a w najgorszym przypadku ministrowie spraw zagranicznych. Mimowolnie mogłem obserwować, jak wysocy funkcjonariusze Departamentu Stanu USA, MSZ Rosji i Służby Działań Zewnętrznych UE negocjowali tekst deklaracji końcowej szczytu tylko w trójkę. Bo dokumenty, które szczyt miał przyjąć i nad którymi delegaci pracowali tygodniami we Wiedniu i Astanie, okazały się niemożliwe do przyjęcia. Trzeba było szukać rozwiązania awaryjnego w postaci krótkiej i ogólnej deklaracji. A owa trójka czuła na sobie szczególną odpowiedzialność za „ratowanie” szczytu.

Być może, gdyby nie wyczerpała się rola państw neutralnych, gdyby przewodnictwo organizacji spoczywało w rękach państwa zdolnego do przewodzenia, zapotrzebowania na takie poczucie szczególnej odpowiedzialności ze strony wielkich państw nie byłoby wcale.

Państwa mniejsze, a nawet średnie, rzadko kiedy mogą liczyć, że znajdą się w wąskich gronach, które będą wypracowywać wspólny pogląd, który następnie stanie się poglądem całej organizacji. Rada pozostaje jedna: dbaj o to, aby mieć dobry dostęp do państw, które takie grono tworzą, albo mogą tworzyć. Rozmawiaj z nimi. Miej ciekawe diagnozy i wartościowe pomysły, a wtedy zawsze będą z tobą rozmawiać.

*

Czasami wąskie kręgi konsultacyjne mogą się wzajemnie na siebie nakładać, komplikując wypracowanie wspólnego stanowiska. Już u zarania procesu KBWE Francja (i nie tylko) chciała, aby funkcjonował na jego płaszczyźnie mechanizm koordynacji stanowisk w ramach Wspólnoty Europejskiej (a potem Unii). Chciała, aby w ten sposób umacniały się nawyki współpracy politycznej w ramach Wspólnoty. Amerykanie uważali, że głównym forum koordynacji stanowiska Zachodu powinno być NATO. Ale ich pozycja była o tyle słaba, że chociażby tzw. drugi koszyk (ekonomiczny) w kompetencje Sojuszu w dużej mierze nie wchodził. Zachód miał więc dwa kręgi koordynacyjne. Ale Amerykanie nie chcieli odpuścić i dążyli do tego, aby ostatnie słowo, jako głos Zachodu, jednak należało do NATO.

Jak wspominał ambasador Rudolf Perina: „The European Union would come out of its caucus and say that it took them 5 hours of negotiations to reach agreement on some text, and if we changed a single dot it would all come apart. Well, then of course, we changed the dot”. Więc negocjacje trzeba było zaczynać od nowa, już z Amerykanami w pełnoprawnej roli. A UE okazywała się zbyt zmęczona, aby pójść znowu i we własnym gronie się dogadywać. Dowartościowywało to Kanadyjczyków, ale frustrowało bardzo choćby Irlandczyków. Nie sposób było wszystkim dogodzić. Dziś poza kwestiami stricte rozbrojeniowymi, Unia Europejska koordynuje stanowisko w OBWE nie oglądając się na NATO.

*

Mówiliśmy o napięciu między efektywnością a inkluzywnością. Czasami wszakże skuteczności nie należy mieszać z ekskluzywnością. Dobrym przykładem jest udział Sowietów (a obecnie Rosjan) w formatach negocjacyjnych dotyczących konfliktu bliskowschodniego. Po 1973 r. rola ZSRR jako gracza na Bliskim Wschodzie gwałtownie się skurczyła. Egipt zmienił stronę i związał się politycznie z obozem zachodnim. Sowietom pozostała jedynie do rozgrywania Syria. Ale Syria w procesach pokojowych z Izraelem uczestniczyć w zasadzie nie chciała. Do pośredniczenia w negocjacjach normalizujących stosunki Izraela z Egiptem, Jordanią, władzami palestyńskimi ZSRR (a potem Rosja) nie był w ogóle potrzebny. Ale jednak Amerykanie chcieli, aby Sowieci mieli poczucie współuczestniczenia, nie tylko dlatego, że kiedyś takie poczucie mieli. Wprowadzano ich do formatów dotyczących Bliskiego Wschodu na zasadzie prewencyjnej, aby zapobiegać ich obstrukcji z zewnątrz (nie tylko w ramach Rady Bezpieczeństwa ONZ, gdzie mogli blokować na zasadzie politycznej przekory każdą rezolucję bliskowschodnią). Jak powiadali dyplomaci amerykańscy, kierowała postawą USA zasada, której autorstwo (w innym kontekście) przypisywano Prezydentowi Lyndonowi Johnsonowi: „It’s always better to have the Russians inside the tent pissing out rather the other way round”.

Na podobnej zasadzie nie mogło zabraknąć Rosjan przy finalizowaniu porozumień z Dayton dotyczących Bośni i Hercegowiny.

*

A więc polityka, potęga, siła, przewaga polityczna. Czyżby zatem umiejętności negocjacyjne były bez znaczenia w negocjacjach dyplomatycznych? Nic bardziej mylnego. Nie po to dawałem dobre rady wstępującemu pokoleniu negocjatorów, aby teraz ich do pracy nad sobą zniechęcić.

Umiejętności negocjacyjne znaczenie mają. Nie tylko po to, aby silniejszej stronie się uprzykrzać, atakować jej słabe strony na rokowaniach i poza rokowaniami (tzw. mosquito tactics). Bo sprawne, inteligentne, umiejętne uderzanie w słabe strony (w argumentacji politycznej, w argumentacji przedmiotowej, w zachowaniu negocjacyjnym) może przynosić dobre rezultaty. Dyżurnie przywoływany jest dla pokrzepienia serc negocjatorów Talleyrand, który z rozbitej i pokonanej w wojnach napoleońskich Francji, uczynił za stołem rokowań Kongresu Wiedeńskiego państwo współdecydujące o losach Europy.

Wysoki poziom profesjonalny dyplomatów państw mniejszych, a nawet tych całkiem średnich, często jest jedyną nadzieją tych państw w nadrabianiu asymetrii potęgi. Mocarstwa mogą sobie pozwolić na bylejakość, a nawet negocjacyjną amatorszczyznę. Mniejsze – nigdy.

Niejeden polityk myśli, że doskonale dałby sobie radę w kontaktach ze światem zewnętrznym bez dyplomatów. Bo dyplomaci spowalniają, oglądają problem ze wszystkich stron, dzielą włos na czworo. A jednak tak rzadko potrafią się politycy bez nich obyć. Bo często są zbyt zapatrzeni w siebie, aby pójść na ustępstwa? A nawet jeśli w cztery oczy coś tam szybko uzgodnią, to bez dyplomatów rzadko kiedy potrafią przełożyć to na detale, szczegóły realizacyjne.

Politycy uważają, że tylko oni potrafią przyspieszać. Ale przyspieszanie ma swoje granice. Latem 1985 r. przyspieszenia na forach rozbrojeniowych chcieli Gorbaczow i Szewardnadze. Chcieli na cito sukcesu w Sztokholmie, Wiedniu, Genewie. Ale każda potrawa ma swój niezbędny czas przygotowania. Można od biedy użyć szybkowaru, lecz pewnych granic się nie przeskoczy. Każda uprawa ma swój okres wegetacji. Można go przyspieszyć, ale tylko do granic. Uświadomili więc Gorbaczowowi i Szewardnadze dyplomaci swoi i obcy – trzeba dać dyplomatom niezbędny czas, inaczej nic nie wyrośnie, nic się nie uwarzy.

*

Czynnik polityczny ujawnia się na rokowaniach poprzez decyzje podejmowane przez polityków: szefów państw, rządów, ministrów spraw zagranicznych, czy innych członków rządów. To oni akceptują wytyczne dla negocjatorów, a w ostateczności kształt uzgodnień. Niejednokrotnie są to decyzje trudne. Ale tylko politycy mogą je podejmować. W odróżnieniu od dyplomatów, tylko politycy dysponują mandatem, aby uzgodnienia te doprowadzać do świadomości opinii publicznej, klasy politycznej, elit. I tylko oni mogą za nie ponosić odpowiedzialność przed opinią publiczną (a czasem i przed historią).

Słowem-kluczem przywoływanym w wyjaśnianiu powodów powodzenia negocjacji jest wola polityczna (a w przypadku niepowodzenia rokowań – jej brak). Ta mityczna wola polityczna to zdolność do podejmowania trudnych, odpowiedzialnych decyzji, bez których do kompromisu nie dojdzie. Choćby nie wiem jak negocjatorzy dyplomatyczni się starali, jeśli takiej zdolności nie ma, to porozumienia nie da się osiągnąć, nawet jeśli negocjatorzy przynieść byliby gotowi je na tacy.

Decyzje polityczne wymagają elementarnych zdolności przywódczych. Bez przywództwa żadne negocjacje, nawet dwustronne nie będą zmierzać ku kompromisowemu rozstrzygnięciu. Nie ma niczego takiego jak wewnętrzna logika negocjacji, czy algorytm postępowania, który zagwarantuje sukces. Chyba, że w sprawach drobnych, technicznych, pozbawionych jakiegokolwiek wymiaru politycznego. Ale nawet i wtedy o impas, którego przełamanie przekroczy zdolności negocjatorów, całkiem łatwo.

Żyjemy w świecie chorym na deficyt przywództwa. Ten deficyt przywództwa otworzył drogę do destabilizującego wpływu liderów-paranoików, którzy nie boją się konsekwencji własnego bandyckiego działania, jak Putin.

Kryzys przywództwa ma wiele źródeł. Są wśród nich obiektywne, jak wzrost liczby podmiotów stosunków międzynarodowych i ich emancypacja, kurczące się skutki i rosnące koszty instrumentów przymusu międzynarodowego, wzrost roli opinii społecznej i jednostki ludzkiej jako agenta polityki międzynarodowej, rosnące skomplikowanie materii stosunków międzynarodowych. Jest wśród nich i czynnik zwyczajnie ludzki: jakość klasy politycznej. Do uprawiania polityki nie garną się najzdolniejsi i najuczciwsi. Politykami stają się ci, którzy bardzo chcą, a nie ci, którzy bardzo powinni (za małymi wyjątkami oczywiście). A ci, którzy bardzo chcą, już od dziecka robią tak, aby poza polityką życia nie widzieć i poza polityką nic nie umieć robić.

Kryzys przywództwa dotyczy także dyplomatów. Bo i dyplomacja przestała dawno być profesją elitarną. A dyplomatów dawnej szkoły wypierają na margines biurokraci z krwi i kości. Instytucjonalizacja współżycia międzynarodowego temu sprzyja.

O instytucjonalizacji i perpetualizacji negocjacji międzynarodowych w następnym wpisie (już przedostanim na temat negocjacji dyplomatycznych) w dniu 20 listopada 2023 r.

Negocjowanie porozumienia z Dayton (USA, 1995 r.)