Just for the Record. Wpis pierwszy: nowy uniwersalizm i polityka światowa

„Just for the record, Mr. Chairman. Let me say it just for the record…” – ileż to razy przychodziło mi w dyplomatycznych negocjacjach rozpoczynać wystąpienie od tych słów. Fraza ta ma na rokowaniach wielostronnych, na forach instytucji międzynarodowych swoje zwyczajowe przesłanie. Wygłasza się ją wtedy, kiedy jedynym zamysłem przemówienia pozostaje już tylko próba (czestokroć rozpaczliwa) odnotowania naszego zdania w pamięci negocjatorów, w czynionych przez nich notatkach i zapisach. A wypowiada się ją także wtedy, kiedy żadnego zapisu, verbatim, protokołu, stenogramu, compte-rendu oficjalnie się nie prowadzi. Wygłasza się ją, kiedy nadziei na przekonanie do naszych racji już wielkich nie mamy, liczyć możemy jedynie, że artykułując z emfazą nasze stanowisko kogoś obudzimy, kogoś do refleksji zainspirujemy. Ale nawet sami w to nie bardzo wierzymy. I czynimy ten gest dla spokoju sumienia, że jednak próbowaliśmy. Wygłaszamy tę frazę, żeby wszystkim uświadomić, co mamy na sercu. Żeby nie mówili, że nie wiedzieli. Artykułuje się nasz pogląd także wtedy, żeby posiać niepewność, czy aby nie powrócimy kiedyś do naszych myśli z wyrzutem wobec partnerów: „Tylko nie mówcie, że nikt tego wam wcześniej nie powiedział”.

Taki właśnie tytuł „Just for the record” wybrałem dla zakładki, w ramach której przez cały rok będę zamieszczał kolejne wpisy o problematyce międzynarodowej. Będą to tym razem zapisy moich publicznych wykładów i prezentacji już wcześniej wygłoszonych. W latach 2011-2014 takich akademickich wystąpień miałem po kilkanaście w roku. Poświęcone były przede wszystkim tematyce europejskiej. Wykorzystałem myśli w nich zawarte w mojej publikacji „Europe and the spectre of post-growth society” z 2014 r. Trafiła zresztą ona według WorldCat do ponad 600 bibliotek naukowych, głównie uniwersyteckich, na całym świecie, a wersja elektroniczna nadal jest w sprzedaży. Zestarzał się tamten tekst nieco, ale nadal mogę go polecić. W latach 2015-2023 intensywność mojej działalności odczytowej była mniejsza (bo obowiązki dyplomatyczne w UE, a potem COVID), ale kiedy mogłem, z zaproszeń korzystałem. Jeden z cykli wykładów dla Szkoły Edukacji Obywatelskiej w Rydze wyszedł nawet w wersji książkowej po rosyjsku, a tu na moim blogu można go po angielsku (bo taki był język oryginału) pobrać bezkosztowo („Citizen and world politics”).

Zorientowałem się wszakże, że sporo moich wykładów zapisu nie ma żadnego. Przygotowując się do nich z reguły sporządzałem krótkie notatki, kreśliłem plan, wypisywałem słowa-klucze, hasła, równoważniki zdań. Nigdy pełnych zdań na piśmie nie komponowałem. Bo zawsze wolałem wygłaszanej treści nadawać formę spontanicznie. Co oczywiście generowało stres, zwłaszcza że mówiłem w języku obcym, spowalniało tempo wypowiedzi, bo musiałem czasem zastanowić się nad słów selekcją, ale miało jedną ważną zaletę: powodowało, że z ust moich, częstokroć dla mnie całkiem niespodzianie, wychodziły zdania zaskakujące, niebanalne, nieoczekiwane, których siedząc w domu przy stoliku i szykując tam mój wykład, nigdy bym nie wymyślił. Może ktoś je nawet notował. Bo mnie siłą rzeczy musiały się z pamięci ulotnić. Może nie wszystkie.

Słuchacz mógł nawet po latach do mnie podejść i dopytywać, co miałem na myśli, kiedy mówiłem, że ….. A ja z trudem próbowałbym odtworzyć, co też ja takiego mogłem powiedzieć. Takie to koszta improwizacji.

Postanowiłem więc przejrzeć moje notatki z minionych prezentacji i spróbować nadać im ponownie kształt rozwinięty i zrozumiały już na piśmie, i to po polsku. Ale z powodów wyłuszczonych powyżej nie ręczę, że wiernie oddają wersję wcześniej wygłoszoną.

Prezentacje dotyczą przede wszystkim zagadnień polityki globalnej, opisują politykę międzynarodową często z perspektywy odległej, wręcz stratosferycznej. Niektóre wygłaszone były już dawno, przed dekadą prawie. Trochę spróbowałem je podciągnąć pod moment bieżący, ale sensu ich raczej nie zmieniałem. Wydawał mi się nadal aktualny. Inne są całkiem świeże.

Miałem wtedy wrażenie, że moje tezy trafiały do przekonania publiczności (mocno obcokrajowej, międzynarodowej, bo do żadnej prezentacji w Polsce nigdy mnie zaproszono, a pisząc to szpilki najmniejszej nikomu wbijać nie chcę, fakt obiektywny po prostu beznamiętnie odnotowuję). Często miałem po nich sympatyczny odzew. Więc może i Państwo, czyli tzw. szersze audytorium, przeczytają je z zainteresowaniem. Nawet jeśli dziś zapisuję je jedynie dla porządku. For the record. Dla czystości sumienia. Że coś próbowałem od siebie powiedzieć, do czegoś przekonać.

Wpis pierwszy oparty jest na moim panelowym głosie na konferencji poświęconej nowemu uniwersalizmowi, w której uczestniczyłem w grudniu 2022 r. w Berlinie.

Tymczasem miłej lektury!

*

Nowy uniwersalizm i polityka światowa.

Oksana Zabużko po agresji rosyjskiej na Ukrainę z wyrzutem skrytykowała zachodnich intelektualistów, że złe lektury podsuwali jej do czytania. Nie tylko jej podsuwali. Rzeczywiście, rekomendowali nam Harariego, Pinkera, Friedmana, Fergusona, Fukuyamę. A trzeba było odkurzyć sobie i poczytać Carla Schmitta, Thomasa Hobbesa. Bo wielu uwierzyło w „bajki”, że świat się spłaszcza, że globalizacja łagodzi obyczaje. A tu znów przemoc i narodowe egoizmy.

Trybalizm mimo wszystko górą? Jego piewcy mają niewątpliwie powód do zadowolenia. Patrzcie: globalizacja hamuje, odbudowywane są mury protekcjonizmu, zbałkanizował się nieodwołalnie Internet, uszczelniane są fizyczne granice między państwami, nacjonalistyczny populizm jest przepustką do władzy. Każdy sobie narodową rzepkę skrobie. I rozplenia się przemoc. A to Putin, a to Hamas, a to ….

Utopia nirwanicznego końca historii upadła zresztą nie dzisiaj. Zamiast powszechnego zwycięstwa liberalnych wartości, świat się znów rozłupał na obóz demokracji i obóz autorytaryzmu. Okay, ktoś mógłby powiedzieć: i co z tego, po prostu – jeden świat, dwa systemy.

W wymiarze politycznym Zachód musiał się ponownie przestroić na logikę geopolitycznej konfrontacji. Tym razem konfrontacji z Rosją (wojskowo-politycznie) i z Chinami (gospodarczo-politycznie). A neutralistyczne nastawienie wielu państw Trzeciego Świata wobec tej konfrontacji, obudziło demony perspektywy sprzysiężenia się przeciw Zachodowi całego niemalże świata (The West versus the Rest).

Zachodni intelektualiści i teoretycy polityki międzynarodowej szansę w przezwyciężeniu sprzeczności widzą w odrodzeniu uniwersalizmu w myśleniu o świecie i działaniu politycznym.

Musimy jednakowoż przyjąć do wiadomości prawdę oczywistą: ów stary uniwersalizm, jaki Zachód uprawiał przez ponad dwa wieki, jest już historią, pozbawionym sił witalnych korpusem.

Problem z nim polegał nie tylko na tym, że naznaczony on był piętnem zachodniego suprematyzmu, a „brzemieniem białego człowieka” w szczególności. Wymyślono go na oświeceniowym Zachodzie z przekonaniem, że człowiek zachodni jest najbardziej uświadomionym rodzajem człowieka, że wszyscy ludzie zamieszkujący najbardziej nawet oddalone zakątki świata nieuchronnie będą poddawać się procesowi stawania się człowiekiem zachodnim. Człowiek zachodni prawdy rządzące życiem poznał przed wszystkimi. Uznał, że przynależą one wszystkim, a jego rolą jest pomagać wszystkim je przyjąć jako własne i powielać zachodnie wzorce życia społecznego i instytucji politycznych. Jak pisał Jean-Marc Ferry: „w XVIII wieku Europa była postrzegana (przez Europejczyków) jako kontynent który przekazuje swoje prawa światu”, a cywilizacja europejska mobilizowała się do działania melanżem kosmopolityzmu z eurocentryzmem.

Stary uniwersalizm został jednak śmiertelnie porażony przez polityczną emancypację „Trzeciego Świata”, a ideologicznie rozmontowany przez post-modernizm. Polityczna emancypacja zakwestionowała paradygmat zachodniego przywództwa w świecie. Post-modernizm zastąpił zaś ideę westernizacji świata hipotezą jego kulturowej „kreolizacji”, nowej konwergencji cywilizacyjnej.

Dobiło stary uniwersalizm narastające na Zachodzie poczucie winy. Bo stary uniwersalizm podwiązano kiedyś pod ekspansję kolonialną, używano go, by uszlachetniać imperializm. A kolonialne ekscesy w postaci rasizmu, apartheidu, niewolnictwa, obozów koncentracyjnych też poszły na jego konto, choć niesprawiedliwie.

Poczucie winy (samokrytycyzm) jest tak bardzo nieusuwalną częścią tożsamości Zachodu, jak sam uniwersalizm. Samokrytycyzmu szczerym, prostolinijnym wyrazicielem stał się w listopadzie 2022 r. Prezydent FIFA Gianni Infantino, który na stawiane FIFA zarzuty milczenia wobec stanu praw człowieka w Katarze, stwierdził emfatycznie: „My, Europejczycy, wyrządziliśmy przez ostatnie 3000 lat tyle krzywd, że powinniśmy za nie przepraszać przez kolejne 3000 lat, zanim zaczniemy prawić komukolwiek moralne kazania.”

To poczucie winy, ten moralny masochizm ubezwłasnowalnia Zachód w podejmowaniu prób intelektualnego i politycznego przywództwa. I zamyka mu usta, kiedy elity polityczne w wielu krajach afrykańskich czy azjatyckich jeżdżą na Zachodzie jak na łysej kobyle, obwiniają Zachód za wszystkie nieszczęścia świata, chcą na Zachód przerzucić odpowiedzialność za ich własną, owych elit, nieudolność w zarządzaniu i bandytyzm w okradaniu własnych społeczeństw

Zachód pozbawiony został politycznego i moralnego przywileju wyznaczania uniwersalnych reguł organizacji społeczeństw i państw, a także reguł współżycia międzynarodowego. Ale luki po nim nikt nie jest w stanie wypełnić. Ani Rosja, ani Chiny, ani Indie lepszej, alternatywnej wizji dla świata nie mają.

Ale problem ze starym uniwersalizmem jest poważniejszy. Polega on na tym, że został już na samym wstępie przed dwustu laty pożeniony z paradygmatem narodu. Problemy świata miały być rozwiązywane przez samoorganizację i harmonijne współżycie narodów. Szlachetne połączenie uniwersalizmu z narodem przyjęło postać internacjonalizmu.

Ów związek tak pięknie wyraził przecież Giuseppe Mazzini: „Dopóki jesteś gotowy umrzeć za ludzkość, żywot twojego kraju jest nieśmiertelny”.

Bo centralnym dla urządzenia świata był przez ponad dwa wieki instytut państwa narodowego.

Był on w wielu wymiarach jedynie możliwym i na swój czas skutecznym. Okazał się jednak wielce ograniczony przy podejmowaniu współczesnych wyzwań.

Dobra wiadomość dla świata jest taka, że rodzi się i krzepnie nowy uniwersalizm.

Stary uniwersalizm wywodził się ze wspólnoty pochodzenia, wspólnoty korzeni, wieszcząc, że wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Boga, równi w prawach i godności. Nowy uniwersalizm opiera się zaś na wspólnocie przeznaczenia, twierdząc, że wszyscy zmierzamy ku wspólnej przyszłości, płyniemy we wspólnej łodzi, dzielimy wspólny los w obliczu wyzwań dla świata.

Nowy uniwersalizm przyjął dziś postać pangeizmu i innych mu podobnych haseł. W politycznym sensie odzwierciedla się w koncepcji „jednego świata” („one world philosophy”). Zgodnie z nią wspólne globalne wyzwania, które winny być wspólnie podejmowane, wymagają działania, które jest czymś więcej niż tylko sumą wysiłków narodowych. Aby wszakże koncepcja ta mogła być czymś więcej niż pobożnym życzeniem, musielibyśmy odnaleźć w sobie i uczynić motorem napędowym działania naszą globalną tożsamość jako jednostek ludzkich, jak zauważył kiedyś słusznie profesor Christopher Coker z LSE.

Szkopuł w tym, że koncepcja „jednego świata” krąży w dyskursie publicznym bardziej w kręgach społeczeństwa obywatelskiego niż decydentów politycznych. Jeśli pojawia się w rozmowach polityków to jako intelektualny ozdobnik w Davos i na innych tego typu spotkaniach. Nie widać jej w narodowych doktrynach polityki zagranicznej, a już tym bardziej w praktycznym działaniu. Polityka międzynarodowa na szczeblu globalnym podąża koleinami starych i sprawdzonych paradygmatów – racji stanu, interesów narodowych, wzajemnie korzystnej współpracy. A społeczeństwo obywatelskie w ujęciu globalnym nie ma istotnego wpływu na działalność światowych organizacji międzynarodowych. Nie ma tak odciętej od głosu obywateli organizacji jak ONZ i jej agendy wyspecjalizowane. Bez zapewnienia silniejszego wpływu obywateli i organizacji pozarządowych na działalność instytucji globalnych do zmiany tych paradygmatów szybko nie dojdzie. Okazjonalne występy w Nowym Jorku Grety Thunberg niczego w tym nie zmieniają.

A co jeszcze poważniejszym problemem się wydaje, to fakt, że koncepcje „jednego świata” i pokrewne ograniczają swój obieg w zasadzie do świata zachodniego. W „Trzecim Świecie” ich atrakcyjność jest nadal słaba (mimo wielkich starań takich postaci, jak Kishore Mahbubani i inni). Nie poruszają one wyobraźni tamtejszych społeczeństw. Trudno sobie z wiadomych poglądów wyobrazić, aby Strajk dla Ziemi objął masowym udziałem Chiny, ale nawet jeśli spojrzeć na państwa Afryki i Azji, gdzie swoboda słowa i zgromadzeń jest na względnie dobrym poziomie, to tego typu akcje nie dzieją się albo wcale, albo mają symboliczny zasięg. Oni mają swoją wizję priorytetów. I jest to wizja daleka od wizji Zachodu.

Wydawałoby się, że kryzys wywołany rosyjską agresją na Ukrainę może doprowadzić do przesilenia, stać się swoistym katharsis, który uświadomi potrzebę zmiany sposobu zarządzania światem. Bo kryzys ten unaocznił zasadniczą naturę sporu o przyszłość stosunków międzynarodowych. Rosja (i Chiny) chcą nas zawrócić z budowy nowych paradygmatów, chcą odrzucić świat w czasie do końca XIX i początku XX wieku, odrodzić świat podzielony na strefy wpływów, świat rządzony argumentem siły, świat absolutnej suwerenności polityk wewnętrznych polegającej na nieograniczonym prawie do represjonowania własnego społeczeństwa. Kryzys spowodowany wojną na Ukrainie powinien też był uświadomić, że bez rozstrzygnięcia tej konfrontacji nie uda się skutecznie podjąć systemowych wyzwań globalnych, że wojna na Ukrainie jest wojną światową, bo pokazuje, co odwraca uwagę, siły i środki od podejmowania wyzwań globalnych.

O ile strategiczne znaczenie wojny na Ukrainie szybko przyswoiły sobie społeczeństwa zachodnie, to w „Trzecim Świecie”, czyli jako dziś właściwiej jest mówić – Globalnym Południu, wojna ta wyobraźni nie poruszyła. Dla większości tamtejszych elit jest to wojna w obrębie bogatego świata, od której świat biedny powinien trzymać się z daleka. A już na pewno nie powinien za nią płacić. O ile zdecydowana większość państw rozwijających się poparła rezolucje Zgromadzenia Ogólnego ONZ potępiające działania Rosji, to zdecydowana większość z nich odmówiła przyłączenia się do zachodnich sankcji.

W 2022 r. minister spraw zagranicznych Indii S. Jaishankar stwierdził ni mniej ni więcej, że zachodni porządek światowy musi być zastąpiony przez świat „multisojuszniczy” („multialignment”), w którym państwa będą swobodnie wybierać swoje polityki, preferencje i interesy. Zupełnie, jakby zachodni porządek znaczył co innego. Paradoksalnie wojna na Ukrainie doprowadziła, jak napisał Roger Cohen, do zmniejszenia zaufania co do potęgi Zachodu, jego możliwości przebudowy świata w oparciu o zasady („rules-based-order”). „Trzeci Świat”uznał, że trzeba się na wszelki wypadek (czyli na wypadek porażki Zachodu) zabezpieczyć łagodnym potraktowaniem polityki Chin i Rosji. I rzekł Jaishankar: „When people start pressing you in the name of a rules-based-order to give up, to compromise on what are very deep interests, at that stage I’m afraid it’s important to contest that and, if necessary, call it out.”

Zachodnie tezy o dychotomicznym charakterze podziału świata, o starciu demokracji z autokracjami (Rosja, Chiny) nie przemówiły do wyobraźni społeczeństw „Globalnego Południa” w ogóle. Jak wynikałoby z badań Instytutu Bennetta z Uniwersytetu Cambridge, o ile bogate społeczeństwa Zachodu w ostatnich latach stawały się coraz bardziej liberalne pod względem wartości (laicyzacja życia, prawa kobiet i LGBT, rozwody, aborcje, eutanazja, wolności osobiste), to „Globalne Południe” bynajmniej pozostawało na pozycjach konserwatywnych, patriarchalnych, religijnych. Okazało się co najgorsze, że autorytaryzm znajduje całkiem solidne rezerwy poparcia społecznego w wielu państwach rozwijających się.

Ten postępujący rozziew w sferze wartości wykorzystują w swojej polityce propagandowej Rosja i Chiny, wzmacniając go polityką bezwarunkowej pomocy rozwojowej, a nawet bezwarunkowej pomocy wojskowej (dostawy broni, Grupa Wagnera w Afryce).

Prowadzi to do tezy, że kontynuowanie przez USA w szczególności polityki prodemokratycznej krucjaty przyniesie więcej strat niż korzyści. Jak stwierdził Ross Douthat w „New York Times” w kwietniu 2023 r. : „You cannot simply build alliances required to contain China or Russia if you can’t work with countries that don’t embrace Anglo-American liberalism or European proceduralism”.

A jednak wartości w swojej polityce Zachód wyrzekać się nie powinien. Nie powinien strategicznego kursu rozmienić na taktyczne względy.

Co więc Zachód czynić powinien?

Zacznijmy od najbardziej kierunkowych, strategicznych, oczywistych aspektów.

Po pierwsze, winien konsolidować się, dbać o własną spoistość. Szkodnictwo Trumpa polegało na próbie rozbijania Unii Europejskiej i portretowaniu jej jako Ameryki przeciwnika. Niedawno zaś posługując się tezami o „moralnej słuszności” wyjścia Polski z Unii Europejskiej podążył podobnym śladem Kaczyński. Ale szkodził wspólnocie też tak proeuropejski Macron swoimi wypowiedziami o dystansowaniu się Europy od USA w polityce wobec Chin.

Wbijanie klina między USA i Europą jest strategiczną głupotą. Inicjatywy w rodzaju „Wspólnoty Demokracji”/ Szczytu na rzecz Demokracji przy wszystkich ich wadach mają tę zaletę, że konsolidacji Zachodu sprzyjają. Choć zbyt ograniczoną mają podstawę polityczną. Brakuje w nich zdecydowanie komponentu bezpieczeństwa. Globalnego NATO stworzyć się prawdopodobnie nie da. Stany Zjednoczone pozostaną jedynym zwornikiem powiązań Zachodu w tej dziedzinie. Ale można sobie wyobrazić stworzenie bardziej organicznej sieci powiązań państw szeroko pojmowanego Zachodu w oparciu o wspólny system wartości. Na początek w układzie USA-Europa-Azja i Pacyfik.

Zachód powinien wystrzegać się wszelkich działań, które prowadziłyby do posądzeń, że próbuje wartości narzucać. Wszystko o co powinien dbać, to o utrzymywanie swobodnych kanałów przepływu idei. Powinien jeszcze bardziej zdecydowanie występować jako obrońca wolności Internetu.

Nie powinien innych pouczać. Nie powinien prowadzić kaznodziejskich kampanii. Nie powinien angażować się w ideologiczne debaty, wchodzić w rozważania o różnych kulturach praw człowieka, o wyższości indywidualizmu nad kolektywizmem, itd. Do niczego dobrego nie prowadzą. Legitymizują tylko autokratyczne pojmowanie roli państwa, ograniczenia praw obywatelskich praktykowane przez państwa niedemokratyczne. Piszę to jako osoba w takich sporach zaprawiona.

Powinien prowadzić dialog z resztą świata na gruncie prawa międzynarodowego. Rozwijać swiatowe standardy, stosować inteligentne metody ich uniwersalizacji i rozliczać partnerów z ich stosowania. Konsekwentnie. Także poprzez warunkowość pomocy rozwojowej i kontaktów politycznych, gospodarczych i edukacyjnych.

Żadnych krucjat ideologicznych. Jeśli krucjaty, to tylko prawnomiędzynarodowe. A w ich ramach powszechnie aplikować tzw. prawo Magnickiego, angażować Międzynarodowy Trybunał Karny, stosować sankcje osobiste, zamrażać środki finansowe. W stosunku do polityków, urzędników i oligarchów Rosji mógł i powinien to robić Zachód na długo przed agresją na Ukrainę w 2022 r.

Piękne postulaty, można rzec. A konkrety? Trochę ich w następnych odcinkach spróbuję podrzucić.

Ilustracja Michał Świtalski