Just for the Record. Wpis czwarty: europejska odpowiedzialność za świat

Rozziew między kantowskim ogrodem i hobbesowską dżunglą rośnie. Jak mieszkańcy kantowskiego ogrodu winni sobie dawać radę z zagrożeniem płynącym z dżungli? Najprymitywniejszy sposób to budowa wysokiego ogrodzenia, szańca, muru nieprzenikalnego. W historii praktykowano tę metodę na dużą nawet skalę: Wielki Mur Chiński, Wał Hadriana. Europie dziś zamienić się w niedostępną twierdzę się nie uda. Z wielu oczywistych powodów. Pozostaje jej jedynie nadzieja na cywilizowanie zachowań w dżungli.

Cywilizowanie (najprościej pojmowane) polega na powstrzymywaniu aktów przemocy przez ograniczenia prawnomiędzynarodowe, udzielanie wsparcia pokrzywdzonym, karanie naruszycieli sankcjami. Od końca XIX wieku strategię ochrony słabszych przed przemocą nazywano bezpieczeństwem zbiorowym. Pierwszym jej wcieleniem próbowano uczynić Ligę Narodów. Z marnym skutkiem. Organizacja Narodów Zjednoczonych miała uniknąć jej błędów. Zastosowała ona doktrynę bezpieczeństwa zbiorowego dwukrotnie: w Korei w 1950 r. i w Iraku w 1991 r. Po zakończeniu zimnej wojny pojawiły się nadzieje, że rolę platformy bezpieczeństwa zbiorowego przejmie OBWE. Wpisano nawet do jej dokumentów (Kodeks Bezpieczeństwa z 1994 r., Karta Stambulska z 1999 r.) tzw. klauzulę solidarności. Nigdy jej nie aktywizowano, mimo że aktów naruszeń norm i standardów, a i przemocy międzynarodowej jej niektórzy członkowie doświadczyli.

W doktrynie bezpieczeństwa zbiorowego kluczową dla jej wiarygodności jest gotowość ze strony państw do bezinteresownego zbrojnego wstawienia się za państwem, które padło ofiarą agresji, gotowość do prowadzenia wojny w imię czyjegoś bezpieczeństwa, które traktujemy jako bezpieczeństwo wspólne. Innymi słowy, aby doktryna ta zadziałała, potrzebny jest agent sprawczy. W 1998 r. rolę takiego gwaranta bezpieczeństwa zbiorowego wzięła na siebie NATO wymuszając zbrojnie na Serbii zaprzestanie przemocy w Kosowie. Przypadek ten do dziś oceniany jest na tyle kontrowersyjnie, że rozwinięcia w strategii NATO nie uzyskał.

Rosyjska agresja na Ukrainę obnażyła niezdolność ONZ i OBWE do zapewnienia bezpieczeństwa jej członkom. Doktryna bezpieczeństwa zbiorowego wygląda jak kupa gruzu. NATO jako sojusz ani przez chwilę nie rozważała możliwości wzięcia na siebie roli militarnego gwaranta tej doktryny w tym konkretnym przypadku. Oczywiście ze względu na obawy przed wejściem w bezpośredni konflikt zbrojny z Rosją. Groziłoby to wojną nuklearną. Uruchomienie doktryny bezpieczeństwa zbiorowego przeciwko państwu nuklearnemu generalnie wydaje się mało prawdopodobne. Można ją było zastosować w 1950 r. przeciwko KRLD, ale dziś, kiedy KRLD dysponuje bronią nuklearną, chętnych do interwencji pod flagą ONZ byłoby pewno o wiele mniej, jeśli w ogóle by się znaleźli, a i niektórzy członkowie Rady Bezpieczeństwa takiej operacji by autoryzować nie chcieli, argumentując, że chcą uniknąć konfliktu nuklearnego.

Jeszcze dwie dekady temu miano nadzieję, że rolę gwaranta doktryny bezpieczeństwa zbiorowego wezmą na siebie USA, bez oglądania się na ONZ i obchodząc obstrukcję Rosji czy Chin. Ale rola globalnego policjanta okazała się nie po siłach nawet dla Stanów Zjednoczonych. Obama uznał, że przeprowadzenie operacji lądowej w Libii czy Syrii przesięga możliwości USA. A potem nastąpił odwrót z Iraku i całkowite wyjście z Afganistanu.

Casus Ukrainy nie jest dla doktryny bezpieczeństwa zbiorowego całkiem jednak zabójczy. Bo państwa Zachodu, członkowie Unii Europejskiej i NATO (z małymi wyjątkami) na pomoc Ukrainie ruszyli, choć nie zbrojnie. Przekazali broń, szkolili żołnierzy, udzielili kredytów, ukarali sankcjami agresora. A przecież sojuszniczych zobowiązań wobec Ukrainy nie mieli. Do końca tak bezinteresownie jednak nie działali. Zdali sobie w końcu sprawę, że jeśli Ukraina padnie, Rosja ruszy dalej na zachód, zagrozi im bezpośrednio. W 2008 r. kiedy rosyjskie czołgi szły na Tbilisi takiego związku skutkowego jeszcze nie widzieli. Widziała Polska i Bałtowie, reszta tkwiła w zaprzeczeniu.

Ekspansja hobbesowskiej dżungli sprowadziła na ziemię Unię Europejską. Uświadomiła sobie Unia w końcu, że – jak określono to w Kompasie Strategicznym – musi ona nauczyć się przemawiać językiem siły.

Rola Unii Europejskiej w globalnych procesach bezpieczeństwa była dotąd bardzo ograniczona. Sprowadzała się do prób mediacji (program nuklearny Iranu, konflikt serbsko-kosowski), finansowaniu programów odbudowy pokonfliktowej (na całym świecie) i ekspediowaniu sił stabilizacyjnych (już kilkudziesięciu, ale w rozmiarze jednostkowym jednak symbolicznych).

Czy Unię Europejską stać na więcej? Niewątpliwie więcej znaczyć nie będzie, jeśli (jak to twierdziłem dwa tygodnie temu) nie zdoła sobie zapewnić przynajmniej względnej samowystarczalności obronnej, jeśli nie wyzwoli się z syndromu amerykańskiego protektoratu bezpieczeństwa.

Przez lata Unia Europejska żyła iluzją zdobycia sobie pozycji w świecie jako tzw. miękka siła. Jest dziś więc Unia dostarczycielem ponad połowy całej pomocy rozwojowej w świecie, jest największym partnerem handlowym dla zdecydowanej większości państw świata. Ale na jej wizerunek jako gracza politycznego nie przełożyło się to wystarczająco zauważalnie. W sierpniu 2022 r. „Foreign Affairs” zamieścił artykuł zasłużonego indyjskiego dyplomaty Shivshankara Menona pt. „Nobody Wants the Current World Order”. Postawił on tezę, że wszystkie liczące się mocarstwa świata, w tym USA, stały się mocarstwami rewizjonistycznymi, chcą zasadniczej zmiany parametrów porządku międzynarodowego. Co bardzo znamienne, to fakt, że autor nie zauważa w ogóle Unii Europejskiej jako zbiorowego mocarstwa, nie wymienia jej wśród graczy światowej polityki. Nie ma Europy w jego opisie wśród światowych decydentów. I nie jest Menon w swym oglądzie odosobniony. Stephen Brooks i William Wolfarth na łamach „Foreign Affairs” w 2023 r. udowadniali, że świat nie jest ani bipolarny, ani multipolarny, że utrzymuje się nadal luka potęgi między USA i resztą świata, czyniąc układ sił częściowo jednobiegunowym, bo blisko USA znalazły się już Chiny, ale potem jest długo, długo nikt, może Indie. I autorzy ci również Unii Europejskiej jako potęgi globalnej nie widzą.

Ann Bradford próbowała kiedyś pocieszać nas, że Unia Europejska mimo wszystko rządzi światem wystepując w roli „globalnej potęgi regulacyjnej”. Nie uciekając się do instrumentarium politycznego nacisku, w sposób jednostronny kreuje standardy jakości wyrobów, bezpieczeństwa żywnościowego, ochrony konsumentów, reguły ochrony środowiska, ochrony prywatności, itd. Pozostałe państwa muszą się do tych reguł dostosowywać, przyjmować je, volens nolens stosować w praktyce.

Problem oczywiście w tym, że owa niezaprzeczalna rola regulacyjna nie przekłada sie jeszcze na siłę głosu politycznego. Nie tylko w odbiorze „Globalnego Południa”.

Jednym słowem: strategia „soft power” nie zapobiegła traceniu przez Europę wpływów w „Trzecim Świecie”. Dramatycznie zabrzmiały słowa Macrona wypowiedziane na konferencji monachijskiej w 2022 r.: „Poraża mnie, jak straciliśmy zaufanie globalnego Południa” („I am struck by how we have lost the trust of the global South”).

Bo Unia Europejska w wielu stolicach świata nie kojarzy się jeszcze ze zbiorowym działaniem, a Europa nie kojarzy się z asertywnością.

Poczyna sobie Unia Europejska w polityce światowej zdumiewająco nieśmiało. Nie kompensuje tego zupełnie przedstawianie się niekiedy przez Francję jako rzecznika i przedstawiciela Europy (jak choćby w 2023 r. podczas wizyty Macrona w Chinach), nawet kiedy robi to podpierając się Niemcami (jak wobec Rosji w formacie normandzkim).

Europa nie jest nawet w stanie przedstawić spójnego intelektualnego wkładu do debaty o kształcie przyszłego światowego porządku. Wszystko na co było ją stać, to hasło „skutecznego multilateralizmu” i deklaracje o wierności idei „porządku opartego na zasadach”. Zżymała się na amerykańskie inicjatywy budowy obozu demokracji w świecie, ale sama nie była w stanie zaproponować nic od siebie. Nie aspiruje nawet do tego, aby współtworzyć platformę globalnego dialogu o przyszłości świata. Wspiera inicjatywy Sekretarza Generalnego, wspomaga plany reform instytucjonalnych, w tym WHO, również finansowo, współpracuje konstruktywnie z instytucjami globalnymi, ale na inicjatywy własne się nie sili.

Ktoś kiedyś powiedział, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż biurokrata z wizją. Nie oczekuję więc śmiałych wizji od urzędników Komisji Europejskiej. Ani od urzędników Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych. Ale liderzy polityczni Unii mogliby coś jednak zaproponować.

Nie za bardzo Unia nawet promuje własny sukces integracyjny jako model dla budowania stabilności i dobrobytu w innych częściach świata. Nadal nie brakuje przecież głosów, aby zorganizować świat na zasadzie dużych kontynentalnych (lub regionalnych) konglomeratów integracyjnych. Ale inicjatywy integracyjne realizowane są jedynie w Afryce (Unia Afrykańska), Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN), na obszarze postsowieckim (Unia Eurazjatycka jako forma hegemonii rosyjskiej) i części Ameryki Łacińskiej. Jednak do stopnia integracji europejskiej kudy im. No i praktyczne skutki dla stabilności regionów słabiutkie (autokracje i niedorozwój w Afryce, kryzysy jak choćby mjanmarski w Azji).

Integracja regionalna może być dobrym pomysłem na zarządzanie światem, ale do pewnego etapu. Może i dobrze, że Unia Europejska nie chce uchodzić za element „końca historii” w poszukiwaniu porządku światowego. Jej główną koncepcyjną zasługą jest niewątpliwie udowodnienie, że da się z dobrym skutkiem przełamywać balast narodowych podziałów, wynosić się ponad ograniczenia wynikające z narodowej suwerenności, burzyć absolut paradygmatu państwa narodowego. Chwała jej za to. Ale jej historyczną misją nie powinno być bynajmniej odtwarzania modelu państwa narodowego i mechanizmów polityki narodowej na wyższym poziomie, tj. struktury regionalnej. Wizja Stanów Zjednoczonych Europy mogła być kiedyś dla europejskich federalistów wizją docelową. Ale dzisiaj może być co najwyżej wizją przejściową. Bo ostatecznym etapem jest przecież dobre urządzenie świata.

Brakuje niewątpliwie europejskiego głosu na rzecz budowy struktur ponadnarodowego zarządzania światem. Używać terminów „państwo światowe” czy nawet „rząd światowy” w tym kontekście bynajmniej oczywiście nie wolno. Bo spalić można w ten sposób najlepszy nawet pomysł. Liczyć na Stany Zjednoczone w promowaniu ponadnarodowego podejścia do zarządzania światem długo przecież (jeśli kiedykolwiek) nie będzie można. Wydawałoby się, że w sposób naturalny otwiera się pole dla aktywności Unii Europejskiej.

Jeden z przykładów. Jak pisałem ponad dziesięć lat temu, Unia Europejska mogłaby stać się rzecznikiem koncepcji globalnej sprawiedliwości i praworządności. Postawienie w stan oskarżenia Putina w związku ze zbrodniami wojennymi na Ukrainie uświadomiło znaczenie uniwersalizacji Statutu Rzymskiego i wzmocnienia roli Międzynarodowego Trybunału Karnego. Unia nie tylko mogłaby się silniej zaangażować we wsparcie MTK, ale i innych trybunałów międzynarodowych. Zwłaszcza, że chce Unia uchodzić za etalon rządów prawa.

Pytano mnie przed laty, dlaczego Unia nie mogłaby inicjować proces powołania nowych instytucji trybunalskich, chociażby Światowego Trybunału Praw Człowieka (tak, wiem, w dzisiejszej sytuacji nie do zrealizowania). Pytano, dlaczego nie mogłaby promować idei utworzenia globalnej niezależnej instytucji zajmującej się monitoringiem wyborów (jak kiedyś Biuro Wolnych Wyborów w ramach KBWE), pozwalającej ONZ skupić się na elektoralnej pomocy. Bo przecież łoży już niebagatelne kwoty na obserwację wyborów poza Europą. Pytano, dlaczego, będąc rzecznikiem walki z korupcją, Unia nie dąży do powołania globalnej agencji antykorupcyjnej, która zajęłaby się całą szarą strefą międzynarodowej korupcji, którą dziś w zasadzie zajmują się tylko USA, a i to głównie z amerykańskiego punktu widzenia. Brytyjczycy przed paru laty doprowadzili do powołania IACCC jako ciała koordynacyjnego, ale jego mandat i zasięg jest przecież bardzo ograniczony. A z innej beczki, Unia Europejska jakoś zniechęcona chłodną reakcją USA i innych zarzuciła promowanie pomysłu Światowej Organizacji Ekologicznej. Pytań i przykładów jest oczywiście więcej.

Wiadomo, na drodze do realizacji tak daleko idących planów stoi brak solidnego globalnego konsensu. Ale przecież instytucje te mogłyby zostać powołane do życia przez wybrane, chętne do tego zainteresowane rządy, otwarte na przyłączenie z czasem innych, najlepiej oczywiście wszystkich państw świata, więc nie trzeba od razu aspirować do pełnego consensusu.

A już niewątpliwie zadaniem najwyższej próby byłoby opracowanie w Brukseli idei usprawniających zarządzanie globalnymi dobrami publicznymi (kosmosem, oceanami, przestrzenią wirtualną, etc.).

Ktoś kiedyś rzucił ideę w dyskusji, w której uczestniczyłem, aby Parlament Europejski stał się rzecznikiem powołania Parlamentu Światowego, a Europejski Kongres Regionów – Światowego Kongresu Regionów. Bo Parlament Europejski już kiedyś ideę Parlamentu Światowego wsparł, ale wszakże bez większego rozgłosu. A mógłby robić o wiele więcej. Unii Europejskiej starczyłoby niewątpliwie funduszy, aby prace nad powołaniem tych instytucji sfinansować, gromadzić intelektualny potencjał, prowadzić kampanię promocyjną.

W tych dyskusjach, czasem będąc nawet nieźle przyciśniętym do muru, oczywiście zawsze mogłem odpowiadać, że to są bardzo ambitne pomysły, które nie rokują dziś szans na realizację. Z różnych powodów. Bo i wewnątrz Unii nie zyskałyby uniwersalnego poparcia. A Unia skupia się na celach realistycznych, działa pragmatycznie. Jednak i na poziomie pragmatycznym inicjatyw brak.

Ale, powiem szczerze, nie tyle mnie raził brak odwołania do owych ambitnych pomysłów w dokumentach unijnych, co sprowadzanie unijnego wkładu do debaty nad przyszłym ładem globalnym do banalnych, biurokratycznych, bełkotliwych wręcz strategii i dokumentów prezentowanych na stronie internetowej Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych. Proszę samemu sprawdzić.

Kiedy Sekretarz Generalny ONZ Guterres w swoim raporcie z 2022 r. zaproponował regularne debaty na forum ONZ nad przyszłymi wyzwaniami i dalekosiężnymi strategiami, zastanawiałem się z troską, czy aby Unia miałaby w tej debacie cokolwiek interesującego do powiedzenia.

Moja więc sugestia skromna: mogłaby Unia Europejska chociaż dać swój słyszalny głos na rzecz utworzenia przy ONZ stałego, zinstytucjonalizowanego kanału zapewniającego głos społeczeństwu obywatelskiemu w sprawach globalnych. Jakże zgodne byłoby to z generalną linią Unii wspierania społeczeństwa obywatelskiego w świecie.

Mogłaby także Unia dać fundusze i wesprzeć politycznie intelektualne debaty na rzecz nowego uniwersalizmu. Jeśli jej funkcjonariusze i urzędnicy nie potrafią, niech choć wesprą tych, którzy chcą o tym rozmawiać.

Merab Mamardaszwili, wielki filozof gruziński, kiedy mówił ponad 35 lat temu o „odpowiedzialności europejskiej”, rzekł: „Kultura europejska jest chyba pierwszą i jedyną słuszną odpowiedzią na pytanie: czy w świecie możliwa jest zmiana” („European culture is perhaps the first and the only valid answer to this question: Is change possible in the world”). Europa może stać się nadzieją, że jest możliwe przeprowadzenie świata ku lepszej formule porządku.

Problem, którego wszakże zbyć nie sposób, polega na tym, że europejskie pomysły dla świata są apriori przyjmowane z podejrzliwością przez pozostałych partnerów. Często, jak pisałem to nieraz, traktowane są jako podstępne idee, których celem jest zapewnienie zachodniego przywództwa, zachodniej kontroli nad światem w sytuacji, kiedy relatywna waga Zachodu maleje. Podejrzliwość jest tym większa, kiedy twarzą Europy w forsowaniu tych pomysłów są byłe mocarstwa kolonialne. Nie tylko Francja, ale i Hiszpania, Włochy, Niemcy, Portugalia, Belgia czy Holandia. Uczyniły one wiele rozliczając się z krzywd wyrządzonych kolonizowanym ludom, chociaż, jak można się przekonać z wystąpień wielu przywódców byłych kolonii, cały czas liczą oni na więcej i uprawiają niekiedy „pity politics” najczystszej wody.

O wiele wiarygodniejsze stały się jako europejscy gracze na globalnej arenie Szwecja, Finlandia czy Dania. Ich kłopot z kolei polega na tym, że są często posądzane o „ultraliberalne” zamiary (priorytet dla praw kobiet i LGBT).

Można więc zaryzykować twierdzenie, że skuteczniejszą byłaby europejska polityka, gdyby firmowały ją aktywnie państwa Europy Środkowowschodniej, w tym Polska, które ani kolonialnych, ani ultraliberalnych obciążeń nie mają. Ale horyzonty polityki polskiej przestały od ładnych paru lat obejmować świat. Cimoszewicz i Rotfeld byli ostatnimi ministrami spraw zagranicznych, którzy starali się dowartościować pozaeuroatlantyckie kierunki w polityce polskiej. Po nich horyzonty polityki skurczyły się znacznie. Najpierw zredukowano ilość i wielkość placówek pozaeuropejskich, a potem PiS-wskie dyplomatołki zmasakrowały naszą dyplomację do imentu, a już na odcinku pozaeuropejskim z pełnym poczuciem bezkarności. PiS dorobek minionych lat rozporzył dokumentnie.

Skarlała polska dyplomacja lat ostatnich jest więc współodpowiedzialna bardziej niż sama jest w stanie to pojąć za anemiczny głos Europy w dyskusji o przyszłości świata. Czy nowy rząd mieć będzie ambicje i zasoby (w tym i intelektualne), aby rozszerzyć horyzonty polskiej polityki?

Swoją biernością Europa wyrzeka się w ten sposób jednej z jej najwartościowszych cech tożsamości – uniwersalizmu. Nowego uniwersalizmu.

(Tekst powstał na osnowie myśli pierwszy raz rzuconych na seminarium w Dżermuku w listopadzie 2015 r.)

Ilustracja Michał Świtalski