Just for the Record. Wpis piąty: feminizacja porządku międzynarodowego

Nowy uniwersalizm kobiecą ma twarz. Nie chodzi tu bynajmniej o Gretę Thunberg. Tym bardziej nie o Ursulę von der Leyen. Nie chodzi też o to, że dzisiejszy pełen odwagi aktywizm polityczny spoczął na barkach kobiet. Protesty w Iranie w 2022 r., akcje sprzeciwu wobec junty w Mjanmie w 2021 r., demonstracje na Białorusi w 2020 r., rewolucja aksamitna w Armenii w 2018 r. były zdominowane (przynajmniej liczebnie) przez kobiety. A i w Polsce ruch sprzeciwu wobec PiS-owskiej władzy poprowadziły w swoim czasie kobiety. I to masowy udział kobiet w wyborach przesądził o zmianie rządu w 2023 r. Wszystko to może w sposób uprawniony prowadzić do wniosku, że dziś to właśnie kobiety mają odwagę i determinację występować przeciw starym porządkom. Więc to i one nadają i będą nadawać ton kampanii o nowy ład globalny.

Kobieca twarz uniwersalizmu wynika wszakże z najgłębszej istoty kierunku przebudowy ładu międzynarodowego. Stary porządek oparty był na paradygmacie państwa narodowego, a państwo narodowe na paradygmacie narodu. Naród zaś wyobrażany był i konstruowany przez wysoce zmaskulinizowane czynniki. Pisała swego czasu Maria Janion: „Nowoczesne pojęcie narodu oraz powstający wraz z nim nacjonalizm łączyły się ze stereotypem męskości, zawierającym w sobie odpowiednio podane cechy męskiej tożsamości”.

Wspólnota narodowa krzepła pod wpływem „mitologii męskiej wspólnoty”, w duchu „bezwzględnej walki i wojennego furoru”. Nacjonalistyczne ideologie odwoływały się do ideału męskości, nacjonalistyczne zaś ruchy były ruchami „prawdziwych mężczyzn”. Nic więc dziwnego, że i nasi dzisiejsi „stadionowi patrioci” stają na szpicy bojówek homofobicznych. Bo męski homoseksualizm jest przez nich postrzegany jako zaprzeczenie męskości. Jak zauważał George L. Mosse: „Męski eros był duchem straszącym nowoczesnego nacjonalizmu”. Nacjonalizm idealizował „prawdziwą przyjaźń męską”, przeciwstawiając ją „przyjaźni nacechowanej erotycznie”. Nacjonalizm jako ruch męski odcinał się od zboczeń, dewiacji, nieczystości, ułomności.

Kobiecość była utożsamiana ze słabością, pasywnością, zdradliwością, nieczystością, uwodzeniem. Miała tylko jedną szlachetną postać – figurę Matki. I figura ta upostaciowywała często sam naród. Liczyła się tylko Matka. A reszta kobiecej społeczności była plemieniem podległym i pogardzanym. Cóż z tego, że była plemieniem zawsze czyichś obecnych lub przyszłych matek. Każdy prawdziwy nacjonalista wierzy w niepokalane poczęcie własnego narodu, tak jak i wierzy w niepokalanie własnej matki.

Znamienne, że kiedy 11 marca 1882 r. Ernest Renan wygłaszał swój epokowy wykład: „Czym jest naród”, na sali w Sorbonie słuchali go wyłącznie mężczyźni.

Państwo narodowe więc musiało być budowane w kulcie siły i ofiary. Bo jego pierwszym zadaniem było zapewnienie narodowego trwania, o jego statusie decydowały zgromadzone zasoby potęgi. Musiało rywalizować z innymi. Musiało bronić swojego interesu nawet uciekając się do siły. Jak dobry samiec.

Imperializm był wykwitem hipermęskości. Dla uwiarygodnienia swojej agresywnej misji Zachód feminizował wizerunkowo podbijane narody. Wyobraził siebie Zachód jako mężczyznę, a Wschód uczynił kobietą. Jak przekonywał Edward Said, męski Zachód musiał podbijać kobiecy Wschód. Kolonizacja i prowadzone w jej ramach podboje były tworzeniem relacji podporządkowania, zniewolenia i poskramiania, podobnym w istocie do relacji męsko-damskich w ówczesnym społeczeństwie. Wschód był portretowany jako podrzędny, zacofany a jednocześnie nieprzenikniony, wywołujący uczucie pożądania. Kobieta Orientu nigdy sama z siebie nie zabierała głosu, nie ujawniała emocji, posłusznie służyła mężczyźnie, który mówił w jej imieniu i ją reprezentował na zewnątrz. I przyciągał Orient, podobnie jak jego kobiety, zachodnich mężczyzn seksualną obietnicą niezaznawanej dotąd rozkoszy. Pisał Said, że orientalizm „postrzegał siebie i swoją tematykę z seksistowskimi przesłonami na oczach” („viewed itself and its subject matter with sexist blinders”).

Konflikty między państwami imperialnymi stały się zwarciem samców-alfa (o panowanie nad globalnym haremem).

Polityka międzynarodowa dziś i dzisiejszy ład międzynarodowy jest spuścizną owego męskiego świata. Jest to świat hierarchii, dominacji, rywalizacji, konfliktu, przemocy, politycznego okulocentryzmu. Spójrzcie tylko na Władimira Putina i jego działania. Trudno dziś o bardziej przekonującą personifikację maskulinistycznych stereotypów w polityce, maczyzmu jako apoteozy skuteczności.

W 2014 r. Szwecja proklamowała doktrynę feministycznej polityki zagranicznej. Stała się ona flagowym projektem zaangażowania globalnego Szwecji. Nie brakowało początkowo sceptycyzmu w ocenie jej szans. Ba, w kuluarach oenzetowskich słychać można było nawet prześmiewczy chichot. The New Yorker zauważył w 2015 r., że w kręgach dyplomatycznych, gdzie wypowiadać się przyjęto ze starannością i rozwagą, słowa „feminizm” nie używano w ogóle

Feministyczna polityka zagraniczna opierała się na trzech filarach: walce o prawa kobiet, zwiększeniu ich reprezentacji na szczeblach kierowniczych w polityce i biznesie, skierowaniu pomocy rozwojowej na cele związane z emancypacją kobiet.

Uczynieniu walki o prawa kobiet osią polityki zagranicznej w świecie można tylko przyklasnąć. Jest zjawiskiem urągającym wysokiemu mniemaniu nas o sobie jako cywilizacji, że setki milionów kobiet żyją w warunkach dyskryminacji prawnej, są w swoich prawach ograniczone, pozbawione są możliwości realizacji praw reprodukcyjnych, padają ofiarami przemocy domowej, są opłacane za swoją pracę gorzej niż mężczyźni. Nie ulega wątpliwości, że upośledzony status kobiet jest dowodem na brak naszej zdolności jako cywilizacji do wyzwolenia się ze spuścizny wieków ciemnych. My w tamtych wiekach jeszcze tkwimy, choć gadamy o postnowoczesności.

Szwedzi postawili w centrum swojej polityki także zwiększenie liczby kobiet sprawujących funkcje kierownicze w dyplomacji i polityce międzynarodowej. Żadna kobieta nie dostąpiła dotąd zaszczytu zasiadania na fotelu Sekretarza Generalnego ONZ i na innych fotelach kierowniczych (Sekretarza Generalnego NATO, Sekretarza Generalnego Ligi Arabskiej i innych). Kobiety stanowią znikomy procent negocjatorów dyplomatycznych (np. w ciągu trzech dekad wysiłków Grupy Mińskiej ws. Górskiego Karabachu żadna kobieta nie była mediatorem lub specjalnym przedstawicielem Przewodniczącego OBWE).

Na emancypację kobiet nadal poświęca się zbyt mało środków. A emancypacja kosztuje. Tu mała dygresja. Kiedy zapytałem na spotkaniu z grupą kobiet w jednej z prowincji armeńskich, co powinniśmy jako donatorzy pomocy rozwojowej zrobić, aby zwiększyć liczbę kobiet angażujących się w polityce, usłyszałem jasną i przemyślaną odpowiedź: „Budujcie żłobki i przedszkola”. W wielu krajach problemem jest nadal dostęp kobiet do edukacji i opieki zdrowotnej. Bez tego równouprawnienia zagwarantować nie sposób.

Szwedzi pociągnęli za sobą kilkanaście krajów, które stały się propagatorami feministycznej polityki zagranicznej. Są w tej grupie Australia, Kanada, Norwegia, Francja i Meksyk. Polski jeszcze nie ma.

A nawet USA przejęły niektóre elementy feministycznej polityki, choć do inicjatywy nie dołączyły. Pojawiło się nawet pojęcie „Doktryny Hillary” (od imienia Sekretarz Stanu USA za czasów Obamy), które nakazuje traktować zniewolenie kobiet jako zagrożenie bezpieczeństwa. Agencje ONZ, OECD i inne organizacje przyjmowały dokumenty wspierające cel równouprawnienia kobiet (Deklaracja Pekińska z 1995 r., Rezolucja 1325 Rady Bezpieczeństwa z 2000 r. i późniejsze).

Deprymować mógł wszakże zamiar nowego prawicowego rządu szwedzkiego ogłoszony w grudniu 2022 r. zarzucenia, przynajmniej w wymiarze PR-owym, doktryny feministycznej polityki zagranicznej, bo w jego ocenie „etykieta stała się ważniejsza od zawartości”, czyli forma przysłoniła treść.

Ale we wrześniu 2023 r. już osiemnaście państw przyjęło specjalną deklarację polityczną o feministycznym podejściu do polityki zagranicznej i rozmawiano o tym w Nowym Jorku na szczeblu ministerialnym. Mimo więc widocznej rezerwy w szerszych kręgach, inicjatywa trzyma się mocno. Jednym z pierwszych działań nowego polskiego rządu w polityce zagranicznej powinno byłoby się stać dołączenie do grupy państw promującej politykę feministyczną. Czy najbardziej feministyczny rząd w historii Polski zaczął już rozważać działania w tym kierunku, wiewiórki na Szucha milczą. Może tam feministów (feministek) się całkiem nie ostało. No chyba, że czekamy, aż do grupy tych państw doszlusują wpierw Stany Zjednoczone.

Krytykowano tę doktrynę z różnych zresztą stron. Dość wcześnie pojawił się zarzut o braku konsekwencji. Szwecja głosiła hasła feministycznego pokoju, a jednocześnie była wiodącym eksporterem uzbrojenia. Gwoli sprawiedliwości odnotować należy, że zrezygnowała ona swego czasu z lukratywnego kontraktu na dostawy broni do Arabii Saudyjskiej, argumentując że kraj ten nadal traktuje kobiety jako obywateli drugiej kategorii. Ale inne państwa zachodnie podobnych kryteriów w eksporcie własnych systemów uzbrojenia nie stosują. Systemowych sankcji za praktykę okaleczania żeńskich narządów płciowych społeczność międzynarodowa też jeszcze nie wprowadza. A już tym bardziej za zakaz aborcji.

Rzecznicy feministycznej polityki zagranicznej odpowiadali, że jest ona prowadzona w sposób odpowiedzialny i pragmatyczny, czyli z uwzględnieniem panujących w świecie realiów. Nie jest krucjatą moralną. Nie jest polityką dogmatyczną.

Inny zarzut wskazywał na brak praktycznych skutków promowania kobiet na wysokie stanowiska. Trudno do końca z tym zarzutem się zgodzić. Sprawowanie przez Catherine Ashton i Federicę Mogherini funkcji szefowej unijnej dyplomacji przyczyniło się do ugruntowania polityki genderowej w tzw. mainstreamie działań zewnętrznych Unii, powołania ambasadorki ds. gender i różnorodności, przyjęcia kolejnych strategii i zapewnienia dobrej proporcji kobiet na najwyższych stanowiskach dyplomatycznych. Ale Borrell jest równie dobrym wykonawcą tej polityki. Czy zaś liczna obecność kobiet na wysokich stanowiskach dyplomatycznych przyniosła odczuwalny skutek w konkretnych działaniach dyplomacji unijnej? Czy przez to zmienił się jej styl? Zmieniły się sposoby działania? Zmieniły cele polityczne? Krytycy twierdzą, że bynajmniej nie. A już najostrzejsze głosy twierdzą, że istniejący system uprawiania dyplomacji, praktykowany od stuleci, takiej możliwości po prostu nie daje. Kobiety wpisują się w istniejące kanony, kanony stworzone przez bardzo męski świat starej polityki międzynarodowej.

Dla zilustrowania tej tezy kolejna dygresja. Bliska mi osoba zwróciła kiedyś uwagę, że bywalcy teatrów w Polsce (i nie tylko) mogą w antraktach obserwować często zjawisko długich kolejek do żeńskich toalet przy braku jakiegokolwiek tłoku przed toaletami męskimi. Na Zachodzie problem jest mniej ostry. Z różnych powodów. U nas projektantami budynków teatralnych byli mężczyźni i to w czasach, kiedy nie mogli podejrzewać, że kiedyś to kobiety dominować będą wśród publiczności teatralnej. A w projektach obowiązywała zasada symetrii i rozdzielności toalet. Kobiety zostają dyrektorami teatrów, ale nie zawsze potrafią problem tych upokarzających kolejek rozwiązać. Ba, one tego problemu nie dostrzegają. Gdyby podobnie długie kolejki ustawiały się przed toaletami męskimi, każdy męski dyrektor przy pomocy męskiego architekta dawno problem by rozwiązał.

Nominacje kobiet na stanowiska kierownicze w dyplomacji zmieniają jej wizerunek, ale winny wszakże zmieniać jej istotę, chciałoby się rzec.

A krytycy feministycznej polityki zagranicznej wyciągają na koniec argument ciężkiej wagi. Stosowane w ramach tej polityki metody powielają stereotyp „kobiety wymagającej zmaskulinizowanej ochrony”, polegają na administracyjnym wymuszaniu zmian poprzez kwoty, suwaki i inne sztuczne wygibasy. A zmieniać trzeba system.

Jest znamienne, że szwedzka doktryna feministycznej polityki nie zawierała żadnych postulatów dotyczących przemeblowania świata polityki międzynarodowej, uformowanego przecież przez mężczyzn i obciążonego ich tożsamościowymi skłonnościami (rywalizacja, walka, dominacja, etc.).

Co poczytywać można za niewątpliwą zasługę feministycznej doktryny to fakt, że jej praktyczne zastosowanie dodało animuszu teoretykom i analitykom, którzy od lat chcieli przetransponować studia genderowe na obszar teorii stosunków międzynarodowych. Ostatnie lata przyniosły obfite plony w postaci książek, artykułów, konferencji i seminariów, które odwołują się do feministycznej teorii stosunków międzynarodowych. Jej niewątpliwą zasługą jest uwypuklenie czynnika moralnego w polityce (prawa kobiet), analizy podmiotów stosunków międzynarodowych jako społecznych konstruktów. Była na swój sposób częścią kosmopolitycznego zwrotu w naukach społecznych, o który tak zabiegał Ulrich Beck.

Emancypacja kobiet była jednym z czynników zmniejszenia przemocy w świecie (i tej międzypaństwowej również), jak udowodnił to przekonująco Steven Pinker. A poważne badania pokazują, że wszędzie tam, gdzie funkcjonuje równość płci, praworządność jest o wiele silniejsza.

Dałem się przekonać i ja, że przełomu w zarządzaniu globem nie uda się osiągnąć z pomocą starej dyplomacji, starego systemu instytucji międzynarodowych, wszystkiego, co wiążemy z paradygmatem stosunków międzynarodowych, opartym na państwie narodowym i interesie narodowym jako „naczelnej zasadzie grawitacji” determinującej zachowanie państw. Dałem się przekonać i ja, że hierarchia winna ustąpić sieciowości, rywalizacja winna ustąpić współdziałaniu, narodowy egoizm kosmopolitycznej empatii, interesy wartościom, prezentyzm longtermizmowi, dyplomatyczny okulocentryzm i informacyjna skopofilia współczującemu dotykowi. Zostałem feministą.

Ale w działaniu feministycznej polityki zagranicznej takich strategicznych zamiarów nie widzę. Nie widzę nawet posiłkowania się pomysłami, które na stole od dawna leżą, ot, choćby związanymi z budową instytucji sieciowego świata (Anne-Marie Slaughter).

Feministyczny porządek międzynarodowy byłby dla świata nowego uniwersalizmu jak znalazł. Ale opieszale materializowany może nigdy nie doczekać triumfu. Nim się jego proponenci obejrzą, świat weźmie w swoje ramiona porządek technologiczny (Pax Technologica), oparty na dyktacie sztucznej inteligencji, big data i mechanicznym uczeniu. Czy dla świata lepsza to opcja, o tym już innym razem.

Bo tak naprawdę chodzi przecież o uwolnienie paradygmatów polityki międzynarodowej od genderowych stereotypów, o odrzucenie kulturowych przesądów i uprzedzeń.

(Na podstawie mojego wykładu we Wiedniu w lipcu 2023 r.)

Ilustracja Michał Świtalski