Just for the Record. Wpis szósty: kryzys elit

W słusznie minionych czasach, w słusznie minionym imperium, w mieście Czernomorsku mężczyźni w białych pikowanych kamizelkach komentowali na kartach niezapomnianej powieści prace genewskiej konferencji rozbrojeniowej (obradującej prawie sto lat temu):

„- Bernstorf to tęga głowa”… „- Nie ma co gadać! Snowden to tęga głowa!”… „-…możecie mi wierzyć, Chamberlain to także tęga głowa.”… „- Briand!” – mówili z zapałem. „To jest dopiero głowa! Briand!” … „- Briand to głowa! – powtarzali wzdychając. – Benesz to także głowa”.

Były więc czasy, kiedy w opinii szerokiej publiczności, politykę międzynarodową uprawiały jedynie tęgie głowy. „Głowa” była synonimem przebiegłości, roztropności i mądrości niedostępnej zwykłym zjadaczom chleba. Polityka zagraniczna była przywilejem elit.

Kiedy w latach 2021-22 dojeżdżałem do pracy w MSZ w Warszawie środkami komunikacji miejskiej, a spędzałem w nich naprawdę dużo czasu, mogłem co najwyżej słyszeć, że: „K***** pcha nas do wojny z Niemcami”, „M******* liże dupę Ameryce”, „P****** wyprowadzi nas z Unii”, „W**** nic w ogóle nie robi, tylko stoi i buczy, bo pusty”. Ani śladu „tęgiej głowy”, tylko inwektywy. Aż słuchać hadko było.

Polityka wewnętrzna już dawno zeszła na poziom dostepny szaremu obywatelowi. On wie, jak zreformować opiekę zdrowotną, ma pomysły na reformę edukacji. Może godzinami przekomarzać się na temat górnictwa, policji, handlu. Chce referendów, comiesięcznie nowych wyborów, uwzględniania jego opinii przez polityków.

Ale politykę zagraniczną pozostawia elitom. Po staremu, co najwyżej ją tylko komentuje.

A jednocześnie do elit żywi pogardę, nie ufa im. Albo uważa, że mu elity spsiały.

Nie ulega wątpliwości, że Zachód przeżywa najpoważniejszy kryzys elit od lat. Nie pierwszy raz w historycznej retrospektywie, ale poprzednie kryzysy nie są z obecnym porównywalne. Dochodziło do kryzysu elit, a nawet wręcz powszechnego buntu wobec elit w 1789 r., 1848 r., 1917-18 r., 1945 r. czy nawet w 1968 r., ale dziś to zupełnie inne doświadczenia.

Jak twierdził Pareto, społeczeństwa są zawsze skazane na przywództwo elit. Nie są elity klasą, nie są nawet warstwą społeczna. Są amorficzne, mgliste, różnie definiowalne, pozbawione struktury i powiązań. Ale są. Intuicyjnie wiemy, że są. Przypisujemy im przywódczą, kierowniczą rolę w polityce, biznesie, kulturze, życiu religijnym i intelektualnym.

Teza o kryzysie elit krąży już od dekady. Czy jest uzasadniona? Czy jest ona li tylko narzędziem wykorzystywanym do rozbudzania w społeczeństwach zachodnich nastrojów populistycznych? Populizm żyje przecież z atakowania elit, z podważania ich legitymacji.

Kryzys elit, jak się wydaje, jest zjawiskiem realnym, chociaż populiści rozdęli go do piramidalnych rozmiarów. Bez odwołania się do słabości elit nie sposób wszakże wytłumaczyć takich zjawisk, jak kryzys demokracji, kryzys liberalizmu, kryzys państwa opiekuńczego, a nawet kryzys Unii Europejskiej.

Kryzys nie wziął się nie wiadomo skąd. Ma ów kryzys elit, w mojej ocenie, trzy źródła.

Po pierwsze, stoi za nim kryzys finansowy roku 2008 i jego skutki społeczne i gospodarcze. Po drugie, to wstrząsy procesu globalizacji. Po trzecie, to reperkusje dokonującej się rewolucji technologicznej.

Kryzys finansowy 2008 r. doprowadził do moralnej zapaści elit finansowych Zachodu, przede wszystkim zdiabolizował nam i w błoto wdeptał bankierów. Bo swoją nieodpowiedzialną polityką do niego cynicznie doprowadzili, a następnie schowali się przed jego skutkami pod parasolem rządowych gwarancji i dotacji, a jeszcze brali przy tym sowite bonusy. Ale kryzys poderwał zaufanie także do ekspertów finansowych, a nawet do ekonomicznych akademików, bo kryzysu nie przewidzieli, przed kryzysem nie ostrzegli. Osłabił też notowania klasy politycznej, bo nie potrafiła ona ochronić najsłabszych przed skutkami kryzysu. Upadł mit konstytutywny kapitalizmu, że chciwość jest szlachetna („greed is good”). Kryzys pogłębił przepaść dochodową w społeczeństwach Zachodu. Współczynnik Gini zaczął rosnąć nawet w najbardziej egalitarnych społeczeństwach. A Piketty pognębił pesymizm, prognozując, że bogaci będą coraz bogatsi, żyjąc jedynie z odcinania kuponów od nagromadzonego bogactwa.

Rozwiane zostały nadzieje na światłe przywództwo ze strony nowej, globalnej plutokracji, która miałaby prowadzić świat bezpiecznie przez globalizacyjne wstrząsy. Bo okazało się, że w czarnej godzinie kapitał międzynarodowy odnajduje narodowe oblicze i szuka opieki ze strony narodowego państwa.

Kryzys był bolesnym ciosem dla wiary w sprawność merytokracji, w tym międzynarodowej. Zebrała cięgi zwłaszcza biurokracji unijna, brukselska. Bo nie przewidziała, nie alarmowała o skutkach beztroskiego zadłużania się Grecji i innych państw. Uległa nawykom prokrastynacyjnym w procesie rozwiązywania kryzysu greckiego. Nawet kiedy okazała się skuteczna w realizacji planu ratowania Greków, była krytykowana za obciążanie pomocą także państw biedniejszych w imię fałszywie pojmowanej solidarności. Po raz kolejny zadziałała zbyt wolno, zbyt reaktywnie i zbyt zadufana była w swojej prawowitości.

Elity polityczne w państwach zachodnich zaś pokazały, że koszula bliższa ich ciału i zamiast chronić zwykłych obywateli, chroniły banki i bankierów.

Drugim ważnym czynnikiem okazała się niezdolność elit do opanowania skutków globalizacji. Globalizacja oznaczała przeprowadzkę zachodniego potencjału wytwórczego i usługowego do państw biedniejszych, oferujących niższe koszty wytwarzania, a zwłaszcza niższe koszty płacowe. Doprowadziło to do likwidacji setek tysięcy miejsc pracy nie wymagających specjalnych kwalifikacji. Posady migrowały na wschód i południe, a na zachód zaczęli masowym potokiem migrować „odmieńcy”, ludzie odmiennych kultur i religii. Społeczeństwa przestały ufać elitom państwowym, iż potrafią one kontrolować granice własnego państwa. A lokalnie stare i zastałe społeczności wystawione zostały na szok kulturowy – współżycia z „obcym”. Przestały działać obietnice bezpieczeństwa kulturowego. Ziściły się przepowiednie „społeczeństwa strachu”.

Trzecie źródło kryzysu to skutki rewolucji technologicznej. Postęp technologiczny przybrał wykładniczy charakter. Ludzie, a i społeczeństwa całe, nie potrafią oswoić się z jego tempem. A tym bardziej anachroniczne okazały się w zarządzaniu technologiczną rewolucją instytucje polityczne. Z jednej strony nie potrafią sobie radzić z przetrawianiem masowego napływu danych. Z drugiej, wykorzystują nowe technologie, zwłaszcza związane z inwigilacją, przeciw własnym obywatelom. Z pomocą „big data” manipulują świadomością obywateli i ich wyborami. Nie potrafią zapanować nad mową nienawiści. Nie potrafią uregulować zasad funkcjonowania sztucznej inteligencji. Instytucje polityczne i sama klasa polityczna utraciły zaufanie obywateli. A to dopiero przecież początek wielkich turbulencji wywołanych technologią.

Elity polityczne generują więc naturalną niechęć. Ukuto nawet pojęcie „chumocracy”, oznaczające zamkniętą grupę kumplowską, ludzi kończących te same szkoły, idących tą samą drogą awansową w polityce, tworzących cyniczną, zamkniętą kastę politycznych menadżerów.

Elity polityczne w oczach obywateli utraciły etos. Ich członkowie są zwykłymi menadżerami, którzy chcą zarządzać państwem, tak jak zarządza się firmą. Bez wzniosłych celów, bez szlachetnych misji. Po prostu dbają o to, aby interes dobrze się kręcił, czyli ich działalność znajdowała właściwą gratyfikację przy urnie wyborczej.

Jacek Żakowski podzielił kiedyś politycznych liderów na trawożernych i drapieżników (mięsożernych).

Trawożerni przywódcy stawiają na praworządność, kulturę prawną, tworzenie prawa, wielokulturowość, empatię, tolerancję, rozbrojenie, liberalizację handlu, państwo opiekuńcze. Podejmują decyzje wolno, bez presji, bez poganiania. Pozwalają sobie na małe przyjemności życia. Chcą dla innych budować „cywilizację czasu wolnego”.

Politycy drapieżni epatują hasłami wstawania z kolan, odbudowy wielkości własnego kraju, troski o honor narodu, zaprowadzania porządku, zamykania przestępców (innych polityków) w więzieniach, wznoszenia murów na granicach, apologetyki człowieka jako pana nad przyrodą, kultu potęgi w polityce międzynarodowej.

Objawem kryzysu elit miałoby być wypieranie gatunku polityków trawożernych przez plemię polityków drapieżnych. A skutkiem tego krzyk zastąpił perswazję, pogoń zastąpiła ciche przeżuwanie czasu, pozorowane działanie dyskusję, cieszenie się władzą zastąpiło cieszenie się życiem.

Żakowski pisał, że przez ostatnie pół wieku na Zachodzie trawożerni liderzy opanowali życie publiczne, dominowali w polityce (a Reagan? a Thatcher? Ale mniejsza o szczegóły). Drapieżnicy rządzili zaś biznesem i finansami. Dziś miałoby dojść do wielkiej zamiany ról. W polityce stery przejęli politycy drapieżni (a Merkel? a Hollande? Ale mniejsza o szczegóły).

Wydaje się, że nawet jeśli to prawda, to nie na długo wszakże. Bo społeczeństwa przecież, jeśli spojrzeć na styl życia młodego pokolenia, zwłaszcza w miastach, stają się coraz bardziej „trawożerne”. Powrót drapieżników jest jedynie psychopolityczną cofką.

Mięsożerność stała się firmową tożsamością populistów. Ale ma ona wymiar bardziej deklaratywny niż realny, przynajmniej na Zachodzie. Do czego prowadzi ślepa i zadufana w sobie mięsożerność w polityce zagranicznej widać najlepiej na przykładzie Putina. Również mięsożerny zwrot w polityce Chin, jaki zafundował im Xi, pozycji międzynarodowej kraju nie sprzyja. Wprowadził napięcia do relacji z Zachodem i wystraszył sąsiadów. Nawet wysublimowana drapieżność (Erdogan) na dłuższą metę nie popłaca.

Pamela Paul w 2023 r. na łamach New York Times przypomniała, że, historycznie rzecz biorąc, Amerykanie (ale i ludzie Zachodu jako takiego) nigdy nie lubili elit. Bo elity zawsze patrzyły na innych z góry, a tego lubić nikt raczej nie chce.

Paradoksalnie, dziś pogarda dla elit najgłośniej emanuje ze strony populistycznej prawicy, a prawicę najczęściej kojarzono z polityką elit właśnie. „Elita” jest identyfikowana z tymi, którzy są lepiej wykształceni i mają większą władzę, szczególnie władzę kulturową (narzucania liberalnych wartości). Elita inaczej to ludzie, z którymi gorzej wykształceni się nie zgadzają i których nie lubią.

Antyelitarna była tradycyjnie lewica. Bo uosabiają elity nierówności społeczne, a w najlepszym przypadku symbolizują wadliwą merytokrację, uniemożliwiają dostęp do władzy osobom spoza tzw. systemu.

Zdumiewać może jeszcze to, że, pogardzając elitami, ludzie (a przynajmniej znaczna ich część) do zaliczenia się w ich poczet dążą. Podziwiamy elitarnych sportowców. Polegamy na elitarnych instytucjach edukacyjnych i badawczych. Chcemy jeździć mercedesami. A wsiadając do pociągu zawsze preferować będziemy miejsce w pierwszej klasie. Ale póki nas na to nie stać, gorąco nienawidzimy każdego, kto tak sobie może pozwolić, kiedy tylko zechce.

Nowe elity, które zawłaszczyły państwa na przestrzenni post-sowieckiej i próbowały opanować społeczeństwa na Bałkanach Zachodnich, również odwoływały się do drapieżniczych instynktów. Bo tam niepodległość i demokracja skojarzyła się z chaosem, nieporządkiem i bezprawiem. Zbudowali więc drapieżnicy neo-feudalną drabinę społeczną, na czele której usadowiła się neo-szlachta. Jak pisał Vlad Inozemtsev, wzorem ancien regime’u „szlachta togi” (biurokraci, funkcjonariusze państwowi, oligarchia oraz kler) rywalizowała ze „szlachtą miecza” (wojsko i struktury siłowe). Zapanowały ścisła hierarchizacja ról społecznych i zależności poddańcze o wręcz egzystencjalnym charakterze. A główną zasadą regulująca porządek społeczny stał się aksjomat, że „prawo ma zastosowanie tylko w relacjach między dwoma równymi sobie podmiotami”. Jeśli syn ministra zrobił krzywdę synowi innego ministra, wkracza z całą surowością sąd. Jeśli syn ministra zrobił krzywdę synowi parweniusza, sprawę zamiata się pod dywan, wyjaśniając to szczególnymi okolicznościami zdarzenia. I generalnie życie neo-szlachcica ma tam większą wartość niż życie plebejusza.

W neo-społeczeństwach opanowanych przez neo-drapieżne elity stabilność została zbudowana na neo-niewolniczych zależnościach i hierarchii poddaństwa. Kontrola polityczna stała się ważniejsza od prawowitości (sprawowanie władzy nobilituje władzę sprawujących i legitymizuje sposób jej przejęcia i sprawowania). Kontrola polityczna nad społeczeństwem stała się ważniejsza od rozwoju gospodarczego.

Kryzys elit na Zachodzie wyjałowił dotychczasowe pojęcia polityczne. Już dawno Noam Chomsky wyrokował, że terminy „lewica” i „prawica” pozbawione zostały treści. Analitycy pisali zaś o nowej linii podziału na scenie politycznej – na „globalizatorów”, czyli zwolenników globalizacji i „lokalizatorów”, czyli zwolenników myślenia lokalnego. Globalizatorzy wywodzą się zarówno z szeregów tradycyjnie pojmowanej lewicy (intelektualni kosmopolici, działacze charytatywni, ludzie kultury), jak i prawicy (zwolennicy wolnego handlu, liderzy międzynarodowego biznesu). I w szeregach własnych obozów muszą stawiać opór zwolennikom odgradzania się od świata (po lewej stronie są to działacze związkowi, po prawej zaś to prawicowi nacjonaliści, ksenofobicznie nastawieni prowincjusze). Ideologicznym ciosem dla lewicy był zanik wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, więc jej spoiwem mogła stać się jedynie sprawiedliwość społeczna (walka z nierównościami dochodowymi) i społeczna empatia (solidarność z grupami „upośledzonymi”). Prawicę (zwłaszcza chadecką) pogrążył natomiast kryzys instytucjonalnego kościoła, sekularyzacja społeczna (kto by pomyślał, że legalizację małżeństw jednopłciowych w Niemczech i Wielkiej Brytanii przeprowadzać będą rządy nominalnie prawicowe).

Napięcia między horyzontami perspektyw w niektórych krajach (postransformacyjnych w Europie Środkowowschodniej i modernizujących się galopująco w Trzecim Świecie) powodują, że młode elity wielkomiejskie (stołeczne) czują się jak cudzoziemcy we własnym kraju (młodzież ze Zbawixa, widownia TR, Nowego, Powszechnego, Studio).

A generalnie na Zachodzie doszło do dawno niewidzianej alienacji elit w społecznym przynajmniej postrzeganiu. Władza skupiła się w rękach niesłychanie wąskiego kręgu. A zachodnie społeczeństwa zostały porażone autoimmunologiczną chorobą, jak opisywał to Jochen Bittner. Jej pożywką stały się zwątpienie i wyrzuty sumienia, które przez wieki wrosły w tożsamość Zachodu, a zwłaszcza Europejczyków.

Więc w decyzjach politycznych paraliżuje klasę polityczną skomplikowanie świata. Wybierają prokrastynację, działania doraźne, spięci lękiem o nieprzewidziane konsekwencje własnych decyzji. Myślą teraźniejszością, rozmawiają ze społeczeństwem palimpsestowo w nadziei na jego krótką pamięć. Traktują wyborców jak dzieci (czy ktokolwiek w Polsce przebije kiedykolwiek w tym Morawieckiego?). A wyborcy – traktowani jak dzieci, zachowują się jak dzieci. Nie mają nic przeciwko, aby to inni wybierali za nich, wskazywali, czego im potrzeba, pod warunkiem, że ich podstawowe potrzeby konsumpcyjne zostaną zaspokojone (gwarantowany co miesiąc dochód, pozwalający na okazjonalne szaleństwo zakupów w Biedronce oraz wczasy na plaży w Stegnie, mieszkanie nawet w patodeweloperce, samochód nawet piętnastoletni dizel, ale samochód). No może, jak pokazały to wyniki wyborów w Polsce w 2023 r., nie wszyscy.

O ile w polityce wewnętrznej wyborcy mogą wyzwolić się spod kompleksu dziecka, to w polityce międzynarodowej nadal ciężko im to przychodzi.

(Na podstawie prezentacji na seminarium w Oksfordzie w marcu 2019 r.)

Ilustracja Michał Świtalski