W narastającym napięciu i nagromadzeniu problemów wiele mądrych głów widzi oznaki globalnego przesilenia.
Globalne przesilenie zaczęło się nie wczoraj. Niektórzy wiążą je nawet z widmem trzeciej wojny światowej. Ona też w niektórych diagnozach zaczęła się nie wczoraj. Co prawda jeszcze bez spektakularnego wybuchu, jakim byłby otwarty konflikt militarny USA z Rosją czy Chinami. Wszystko jednak ma ku temu zmierzać. I to pełne obawy, ale i fatalizmu oczekiwanie na jakieś wielkie globalne tąpnięcie przesiąka do świadomości wielu ludzi, przynajmniej na Zachodzie. A jeszcze nakłada się na to przeświadczenie, że za dużo już problemów się nagromadziło, że świat się pod ich cieżarem przygniata, że to wszystko musi po prostu łupnąć.
Nie ulega wątpliwości, że dobrze potrafimy już zdefiniować wyzwania, którym świat jako całość musi stawiać czoła. Uczą o nich od małości. Przypomnijmy je dla porządku, nawet jeśli wiedza to banalna.
Po pierwsze, to groźba wojny nuklearnej. Pogróżki Putina o gotowości użycia broni nuklearnej w kontekście wojny na Ukrainie uświadomiły, że syndrom rozszerzonego samobójstwa, nawet jeśli w wydaniu rosyjskim jest tylko blefem mającym na celu wystraszenie zachodnich społeczeństw przed dalszym wspieraniem Ukrainy, to czystą abstrakcją nie jest. Może ją zastosować choćby KRLD. A łańcuchowy w skutkach wzrost potencjałów nuklearnych nakręcany przez Chiny (łańcuchowo, bo mogą za Chinami pójść Indie, a za Indiami Pakistan) czyni ryzyko przypadkowego odpalenia ładunków nuklearnych znaczniejszym. A jeszcze dochodzi do tego napięcie na Bliskim Wschodzie, które także może stać się detonatorem wojny nuklearnej.
Po drugie, to zmiany klimatu. Nikt już ich nie kwestionuje. Tylko marginalna część społeczeństwa nie chce widzieć działalności człowieka jako ich źródła. Ale sprawnego mechanizmu, który oparty byłby na powszechnym konsensusie, takim pod którym bezwarunkowo podpisałyby się i USA, i Chiny, i Rosja, i Indie, dotąd nie ma.
Po trzecie, to zużycie zasobów naturalnych. Z kurczeniem się zapasów węglowodorów damy sobie pewno radę. Gorzej z postępującym zmniejszaniem się powierzchni lasów, wyjałowieniem gleb, przetrzebieniem fauny oceanów, ograniczonym dostępem do pitnej wody. Globalnych mechanizmów regulacyjnych w tym zakresie nie ma żadnych. Przy niekłamanej satysfakcji z podpisania w 2023 r. konwencji o ochronie bioróżnorodności oceanów, to nadal ledwo akt symboliczny.
Po czwarte, to groźba globalnych pandemii. COVID-19 wystraszył społeczeństwa na całym globie. Nikt nie polemizuje z poglądem, że kolejne pandemie są nieuniknione. Nieznane są wszakże żadne rozwiązania prawno-instytucjonalne, które zostałyby przedłożone, a tym bardziej wdrożone, aby pandemiom zapobiegać, likwidować je w zarodku, rozwijać współpracę w ich zwalczaniu.
Po piąte, to rosnące w świecie nierówności w ramach poszczególnych społeczeństw. Uprawnione są tezy, że liczba ludzi w świecie o statusie rzeczywistych niewolników przebija wszelkie rekordy. Inne są formy współczesnego niewolnictwa, lecz jego skutki dla losów jednostki ludzkiej wcale nie łagodniejsze niż w przypadku klasycznego niewolnictwa z minionych epok, zdelegalizowanego i moralnie potępionego. I co? Zakończyły się mistrzostwa w Katarze i temat z radarów opinii publicznej znikł, choć sposób traktowania gastarbajterów to tylko mały wycinek problemu.
Po szóste, to nieprzewidywalne konsekwencje postępu technologicznego, a zwłaszcza wpływ sztucznej inteligencji. Poważne autorytety naukowe przestrzegają przed jej odczłowieczającym skutkiem dla naszych zachowań, wieszczą nawet kres rodzaju ludzkiego, jakim go znamy. Pojawiają się sygnowane szacownymi imionami apele o wstrzymanie dalszych prac na zastosowaniem sztucznej inteligencji, o wprowadzenie swoistego moratorium na dalszy jej rozwój. W wymiarze prawnomiędzynarodowym i instytucjonalnym nie widać wszakże żadnych poważniejszych inicjatyw w skali globalnej. Unia Europejska podjęła się chwalebnie pionierskiej roli opracowania zasad użycia sztucznej inteligencji, ale do stworzenia powszechnego reżimu jeszcze bardzo daleko.
Po siódme, pogłębia się strukturalny kryzys współczesnego społeczeństwa. Przejawia się on w załamywaniu się zaufania do zorganizowanych religii, do istniejących instytucji politycznych, w postępującej niewydolności państwa. Mimo powszechnego charakteru tych zjawisk są one nadal traktowane jako wyzwania lokalne, „ból głowy” państw narodowych.
Wyzwania te są ewidentne i przyswajane w świadomości społecznej od przedszkolnego prawie wieku. Na tyle są poważne, aby mówić o czasie prawdziwego przesilenia. Na tyle powiązane ze sobą, że specjalisci mówią o „polikryzysie” i dowodzą, że skutecznie da się je podjąć tylko w całości, systemowo.
Lecz co miałoby pomyślnie przeprowadzić świat przez wzburzone kryzysowe wody? Kto? Jak?
Jared Diamond w książce „Kryzysy. Punkty zwrotne dla krajów w okresie przemian” starał się podać sprawdzone recepty na skuteczne przeprowadzenie transformacji o charakterze zasadniczym na podstawie doświadczeń kilku wybranych przez niego państw.
Spróbujmy przetransponować zaproponowane przez Diamonda czynniki powodzenia na płaszczyznę globalną. Spróbujmy ocenić, jakie czynniki mogą wpłynąć na skuteczne przeprowadzenie świata przez globalne wstrząsy („global upheaval”).
Pierwszym na liście czynnikiem jest konieczność uznania, iż świat jest w stanie kryzysowym. No bo jeśli w naszej świadomości kryzys nie funkcjonuje, to problemu nie ma. Nic nas do działania nie zmobilizuje. Atoli jesteśmy, jak się wydaje, jeszcze daleko od powszechnego zaakceptowania faktu kryzysu. Świat trwa w zaprzeczeniu. Zwłaszcza niezachodnia jego część. Tam nadal emocjami społecznymi rządzi nadzieja i optymizm rozwojowy. Nie przypadkiem chińska literatura science-fiction operuje masowo utopijnymi wizjami świata. Na Zachodzie w literaturze, ale i w politycznej i ekonomicznej prognostyce naukowej, dominuje zaś dystopia. Zachodni przywódcy od czasu do czasu stosują w swoich przemówieniach dramatyczne zwroty retoryczne w opisie świata. W Azji (w Rosji i Chinach) i w Afryce ze stanem kryzysowym kojarzony jest Zachód. Dopóki świat nie wyzwoli się z negacji i nie przyjmie kryzysowej diagnozy, nie nastąpi niezbędna stymulacja do działania.
Kolejnym czynnikiem jest zaakceptowanie dzielenia odpowiedzialności za rozwiązanie kryzysu, stworzenie wspólnoty powinności. Teza, że wszystkie państwa ponoszą współodpowiedzialność za przyszłość globu, nie jest już kwestionowana. Problem polega wszakże na tym, że utrzymują się spory co do rozłożenia owej współodpowiedzialności. Wiele państw Globalnego Południa nie kryje tego, że oczekuje, iż rozwiązanie problemów nastąpi siłami i na koszt Zachodu. Bo to Zachód, w ich mniemaniu, doprowadził świat do obecnego stanu. A prawda jest taka, że nikt w samotrzeć, nawet USA, rady sobie nie da. Więc znowu – bez powszechnej świadomości, że współodpowiedzialność jest powszechna i wymaga czynnego udziału w rozwiązywaniu problemów, sukces nie nastąpi.
Następny czynnik jest niemniej ważny. To rzetelna ocena rzeczywistości i uczciwa samoocena własnych postaw. Czytając dokumenty ONZ, rozlicznych szczytów w sprawach globalnych można odnieść wrażenie, że tzw. społeczność międzynarodowa jest generalnie zadowolona z podejmowanych przez siebie działań. Jakże rzęsiście pogratulowała sobie chociażby z powodu realizacji tzw. celów milenijnych, a przynajmniej niektórych z nich. Trudno w tych dokumentach znaleźć elementy krytyki skuteczności własnego działania, a krytyki bezradności instytucji międzynarodowych w szczególności. To instytucjonalne samozadowolenie tak czasami rozmija się z ocenami publicystów międzynarodowych, organizacji pozarządowych, że można odnieść wrażenie, że politycy i dyplomaci funkcjonują w swojej zamkniętej rzeczywistości, sztucznej rzeczywistości. Zrozumieć można psychologiczny opór przed samobiczowaniem na oczach opinii publicznej, przed podważaniem własnych kompetencji i zaangażowania. Ktoś wszakże musi mieć odwagę opór ten przełamywać.
Czynnik czwarty, też istotny: wspólna tożsamość. Postulat krzewienia wspólnej tożsamości globalnej (w oparciu o tożsamość nas wszystkich jako istot ludzkich) jest ze wszech miar szlachetny. Ta tożsamość globalna jest wszakże nadal mało odczuwalna. Dominuje i utrwalana jest tożsamość plemienna, narodowa. To ona stoi za rozpowszechnionym omamem politycznym, że da się wznieść narodowe bądź regionalne zapory przed rozlewaniem się zagrożeń globalnych. Pytaniem zasadniczym w kontekście krzepnięcia tożsamości globalnej pozostaje, czy uda się ją zbudować bez czynnika instytucjonalnego, czyli światowego rządu, globalnej instytucji. Tożsamość narodowa nie wyrosłaby do obecnych rozmiarów bez instytucji państwa narodowego, tożsamość religijna nie znaczyłaby wiele bez zorganizowanych kościołów. Czy brak silnej, ponadnarodowej instytucji globalnej nie okaże się decydującym balastem w rozwijaniu poczucia tożsamościowej wspólnoty?
Piąty faktor sukcesu: przywództwo. Z tym też problem jest niepośledni. Zachód jako całość cierpi na deficyt zaufania ze strony partnerów. Inicjatywy wychodzące od Zachodu traktowane są z podejrzliwością. W ramach Zachodu Stany Zjednoczone, bez których żadna inicjatywa naprawy świata udać się nie może, choć może być realizowana (jak np. inicjatywa powszechnego zakazu broni nuklearnej, inicjatywa światowego trybunału karnego, inicjatywa ograniczenia produkcji gazów cieplarnianych), zachowują się często jak przywódca kapryśny, wybiórczy, niezdecydowany. Unia Europejska nie potrafi wyzwolić się z narzuconych sobie samej samoograniczeń, przezwyciężyć kojarzenia jej kluczowych państw ze spuścizną kolonialną. A Chiny, Rosja proponują wizję przywództwa dziewiętnastowiecznego, cynicznie związanego zasadami globalnej równowagi wielkich mocarstw. I stref wpływów.
Kolejna, szósta już w naszej wyliczance, składowa to właściwa perspektywa czasowa. Trzeba nam nauczyć się patrzeć daleko w przyszłość. Przekonać do bardziej długookresowego spojrzenia polityków obozu demokratycznego można bez większej napinki. Ale mechanizm polityki w państwach demokratycznych wymusił u nich nawyk myślenia w kategoriach sukcesu wyborczego, co narzuciło krótkoterminowy horyzont czasowy i doprowadziło do pogrążenia dyskursu politycznego w „permanentnej teraźniejszości”. Ograniczeń tych nie doświadczają dyktatorzy i autokraci. Jednakże ich „longtermizm” nie polega na myśleniu o przyszłym pokoleniu, lecz na unieśmiertelnieniu własnej sławy i imienia. Postulat „longtermizmu” przebija się opornie. Pojawiły się propozycje, aby jego promowaniem zajęły się specjalne instytucje, w tym zahibernetyzowana obecnie Rada Powiernicza ONZ. Zawsze to jakaś zmiana, która może rodzić nadzieję, ale i jej nie widać.
Siódmy czynnik to idee. Pangeizm i jemu podobne, o których w poprzednim wpisie, są dla polityków zbyt wysublimowane i górnolotne. Mogą być katalizatorem globalnej tożsamości, ale nie są traktowane poważnie jako drogowskaz działania. Nie ma dziś wyrazistych ideologii politycznych i mało kto za nimi tęskni. Społeczeństwa powrotu do epoki wielkich ideologii nie chcą. Ich traumatyczne skutki odłożyły się na trwale w pamięci społecznej, zwłaszcza Zachodu. Nie ma dziś filozofa, intelektualisty, który zainspirowałby świat ideą mobilizującą do globalnego działania. Globalnie czytani niektórzy są, choćby Harari. Ale do inspiracji jego tezami mało kto się przyzna. Niepoważny on taki, celebrycki. Jednym słowem zabawiacz, a nie mędrzec. A może po prostu z epoki mędrców też już wyrośliśmy
Zakończę naszą wyliczankę punktem ósmym, czyli koniecznością skonsolidowania świata wspólnymi globalnymi wartościami. Zachód przez dekady żył w iluzji, że świat zmierza ku powszechnej akceptacji liberalnego pojmowania wartości, prymatu praw człowieka, rządów prawa, demokracji, społecznej sprawiedliwości, gospodarki rynkowej. Dziś zaczął w to poważnie wątpić. Klęska transformacji w Afganistanie jest traktowana przez wielu jako dowód, że są i będą w świecie społeczeństwa, które zachodnich wartości nie będą chciały i mogły przyswajać. Oszałamiające tempo wzrostu gospodarczego Chin przyjęto za skuteczność alternatywnego, nieliberalnego modelu zarządzania społecznego, przewyższającą skuteczność modelu zachodniego. Świat homogenizować się pod względem wartości nie chce, a polityka Rosji i Chin doprowadziła do odnowienia stanu konfrontacji globalnej opartej już nie tylko na geopolityce, ale i na pojmowaniu wartości.
Czy możliwe jest skuteczne podejmowanie wyzwań globalnych w świecie głęboko podzielonym przez wartości? Historia zna takie przypadki. Ostatecznie w czasie II wojny światowej połączył aliantów wspólny cel powstrzymania faszyzmu mimo głębokich podziałów ideologicznych między Zachodem a ZSRR. A i w czasie zimnej wojny doktryna pokojowego współistnienia próbowała dowodzić, że dla rozwiązywania wyzwań „ogólnoludzkich” trzeba działać ponad podziałami ideologicznymi. Więc i dziś można sobie wyobrazić „taktyczne” sojusze między światem demokracji i obozem autokracji w imię celów ogólnoludzkich, np. ograniczenia tempa zmian klimatycznych. Ale to z założenia będą sojusze doraźne, nietrwałe. Moja odpowiedź na pytanie o skuteczność podejmowania takich wyzwań przy konflikcie wartości jest więc sceptyczna.
A czy jest wyobrażalne zbudowanie porządku opartego na wizji „jednego świata” abstrahując od kwestii moralnych? Bo przecież jednolitego kodeksu moralnego dziś w świecie nie ma. Nie ma jednej wielkiej i jedynej religii światowej (a tylko dwie otwarcie pretendujące do powszechnego zasięgu). Nie ma też jednolitego pozareligijnego zbioru prawd moralnych. Czy da się go w ogóle wyobrazić? Mahbubani przekonywał, że owszem. Punktem wyjścia byłaby zasada: „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. A i Harari twierdził, że da się. Że można rozpocząć jego budowanie od najniższego wspólnego mianownika czyli zakazu wyrządzania innym cierpień. Problem polega na tym, że nadal w naszych kulturach mamy nie tylko różne pojmowanie cierpienia. Najgorsze to to, że w znaczących kulturach cierpienie uwznioślamy, nadajemy mu wysublimowaną postać, czynimy drogą do moralnego doskonalenia. Jednym słowem, nie widzę szans na wspólny kodeks moralny w skali świata w wyobrażalnej przyszłości.
Pozostaje zdawać się na wspólne, międzynarodowe kodeksy prawne. To jedyna droga zbudowania solidnej wspólnoty wartości w świecie.
Sumaryczny wniosek z analizy powyższych ośmiu czynników pomyślnego przeprowadzenia świata przez czas wstrząsów jest mało krzepiący. Daleko nam do stanu gotowości. Bardzo daleko. Pozostaje więc na razie działanie zaradcze o charakterze objawowym. Będziemy próbować radzić sobie ze skutkami kryzysu, odcinkowymi i specyficznymi, będziemy stawiać segmentowe tamy przed narastaniem zjawisk niebezpiecznych. Będziemy rozwiązywać konkretne i doraźne kryzysy. Do systemowego działania warunki jeszcze nie dojrzały.
Czego jednak oczekiwałbym od liderów świata, polityków, autorytetów moralnych, celebrytów politycznych i społecznych, to przejrzystego wyłożenia, do jakiego świata chcą dążyć, postawienia jasnych celów, sformułowania drogowskazu, zadeklarowania wartości, którymi się kierują. Dezyderat ten stawiam w związku z przygotowaniami do kolejnego „przełomowego” szczytu ONZ planowanego na 2024 r. Nie oczekuję tam kolejnej deklaracji milenijnej. Nie oczekuję też kolejnej wzniosłej rezolucji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, kolejnego komunikatu szczytu G-7 czy czy G-20, kolejnej deklaracji aliansu demokracji. Od tych szczytów nie oczekuję już wiele.
Oczekuję Karty na rzecz Jednolitego Świata.
Niech krąg jej sygnatariuszy będzie na początku wąski, bo nie wszystkim będzie taka wizja w smak, jak Putinowi czy Xi, ale niech przyłączenie się do niej stanie się deklaracją politycznej przyzwoitości.
Nowa Karta Atlantycka z 2021 r. podpisana przez Bidena i Johnsona to w sumie, jeśli spojrzeć na jej treść, zmarnowana okazja. Poza wszystkim, jeśli już wiązać nazwę z oceanicznymi regionami, to o kartę nie tyle atlantycką, co kartę trzech oceanów musiałoby dziś chodzić. Cele musiałyby być zaznaczone o wiele bardziej ambitnie i być związane z wizją Jednego (Jednolitego) Świata. I to da się zrobić, choć niekoniecznie rękami wyłącznie polityków i dyplomatów. A przywódcy polityczni mają dobrą wymówkę, bo głowa im pęka od rozwiązywania konkretnych kryzysów i konfliktów. Ktoś powinien im pomóc.
(Nota źródłowa: tak mniej więcej o globalnym przesileniu opowiadałem ostatnio na seminarium Szkoły Edukacji Obywatelskiej w Wiedniu w lipcu 2023 r.).