Just for the Record. Wpis trzeci: europejska odpowiedzialność za pokój

W październiku 2022 r. Josep Borrell przemawiając z okazji uruchomienia programu pilotażowego Akademii Dyplomatycznej UE w Brugii przyrównał Europę do wspaniałego ogrodu, w którym wszystko kwitnie, wszystko ładnie jest przycięte i zgrabione, wszystko działa jak należy. Resztę zaś świata określił mianem dżungli. Dżungla próbuje, według niego, zawładnąć ogrodem, wedrzeć się doń. Ogrodnicy muszą stawić temu czoła, wyjść do dżungli, zapobiec destabilizującej ich ekumenę inwazji. Swym porównaniem wywołał Borrell masę oskarżeń o naruszenie zasad poprawności politycznej, o paternalizm, protekcjonalizm, a nawet o hołdowanie stereotypom cywilizacyjnej wyższości Zachodu. Słusznie zresztą. Nie powiedział wszakże nic odkrywczego. W naukopodobnej postaci opisał ową dychotomię jeszcze w 2004 r. Robert Cooper w swojej powszechnie studiowanej publikacji „The Breaking of Nations”.

Bo Unia Europejska stała się bezapelacyjnie symbolem kantowskiego (pokojowego) ogrodu, gdzie spory rozwiązuje się przez dialog i kompromis, gdzie rządzi prawo, a obywatele cieszą się dostatkiem. Natomiast spore połacie świata skojarzono z hobbesowską dżunglą, gdzie obowiązuje prawo silniejszego, potęga przesądza o wyniku zatargu, wszyscy wojują ze wszystkimi.

Nie ulega wątpliwości, że Unia Europejska zapewniła narodom wchodzącym w jej skład spokojne współżycie. Pokojowa Nagroda Nobla przyznana Unii w 2012 r. jest wyrazem uznania dla skuteczności formuły integracyjnej w eliminowaniu wojny jako środka rozwiązywania sporów na kontynencie europejskim.

Dalsza strategia rozwoju Unii Europejskiej jako projektu pokojowego („peace project”) narzuca się sama: kultywujmy i rozszerzajmy „kantowski ogród”.

Rozszerzanie Unii Europejskiej jest więc niezbędne nie tyle nawet dla zapewnienia witalności samej Unii, co dla ekspansji strefy pokoju i stabilności, z której Unia korzysta jako projekt pokojowy. Włączenie do Unii całych Bałkanów Zachodnich, jej rozrost o Europę Wschodnią (Ukraina, Mołdowa, Białoruś), a nawet Kaukaz Południowy (co najmniej Gruzja, a też, daj Boże, Armenia) są w zasadzie strategicznie przesądzone. Ale zawsze mieć rozszerzanie będzie swoje granice. Nikt rozsądny nie postuluje, aby strategią unijną na zapewnienie pokoju w świecie było jej bezbrzeżne rozszerzanie.

Kultywowanie „kantowskiego ogrodu” pozostaje zadaniem stałym. Unia jako projekt integracyjny wymaga zasilania ciągłymi impulsami. Jest z nią jak z jazdą na rowerze. Nie pedałując, prędzej czy później się musimy wywrócić. A zagrożenie wywrotką, patrząc na poparcie dla antyunijnych populistów na Węgrzech, w Polsce, we Włoszech, Francji, Niemczech czy Hiszpanii, w ostatnich latach wzrosło. Plan Odbudowy („hamiltonowski moment”) Unię popchnął do przodu, ale hasła powrotu do idei „Europy Ojczyzn” niepokoją. Bo Unii nie da się w sposób kontrolowany zrolować. Można ją tylko przestawić na tory samounicestwienia.

Ambitna w zamiarach Konferencja w sprawie Przyszłości Europy pracujaca w l. 2021-2022 nie doprowadziła jeszcze do żadnych realnych skutków w prawodawstwie i praktyce unijnej. Parlament Europejski wykorzystał jej konkluzje jako pretekst do zaproponowania w 2023 r. zasadniczych zmian ustrojowych. Na razie bez widoku na realizację. Może akcesja Ukrainy do UE wymusi głębsze reformy w Unii. Bo wymusić musi. A są one konieczne.

Oby konstruktywny wkład wniosła do ich opracowania Polska. Rekomendacje Parlamentu Europejskiego wprowadziły wszakże polską prawicę w stan antyeuropejskiej histerii, którą chciała skutecznie zarazić całą scenę polityczną. Co związało ręce Koalicji Obywatelskiej i Trzeciej Drodze, które w obawie przed zarzutami o nieumiejętność obrony polskich interesów narodowych, uciekają przed jednoznacznym opisem ich wizji reformatorskich planów. Polska może znów na własne życzenie pozbawić się możliwości twórczego wpływu na kształt przyszłej Europy.

Jedyna nadzieja w Nowej Lewicy? W istocie to politycy łaczeni z lewicą, ale bynajmniej nie z Nową Lewicą, byli w stanie najkompetentniej wypowiadać się o pomysłach usprawnienia Unii. Pozostaje wierzyć, że Nowa Lewica uruchomi własne zaplecze intelektualne, które przecież chyba potencjalnie mogłaby mieć o wiele donośniejsze w głosie. Może i w MSZ po wyborach w 2023 r. odnajdą się dyplomaci-konceptualiści o wrażliwości lewicowej i proeuropejskiej.

Kultywowanie i rozszerzanie „kantowskiego ogrodu” to jedna strona medalu, drugą pozostaje konieczność powstrzymania ekspansji „hobbesowskiej dżungli”, jej karczowania i oswajania. Borrell mówił o konieczności wyjścia ku dżungli, ale problem jest pilniejszy, bo to „dżungla” idzie ku „ogrodowi”, grozi mu bezpośrednią agresją. Trudno bowiem inaczej interpretować działania Rosji i Białorusi w bezpośrednim sąsiedztwie Unii.

Pod względem obronności Unia nadal nie dysponuje jasną, strategiczną wizją. W sferze bezpieczeństwa europejski projekt integracyjny nie jest podwiązany pod precyzyjną wizję „finalité”, czyli stacji końcowej całego procesu. Pytaniem zasadniczym dla „finalité” w wymiarze politycznym i bezpieczeństwa jest, czy Unia ma stać się instytucją zbiorowej obrony?

Na pytanie to nie ma i w najbliższej przyszłości nie będzie jednolitej odpowiedzi w gronie członków Unii. Pierwsza próba zdefiniowania roli UE w sprawach bezpieczeństwa, czyli tzw. strategia Solany z grudnia 2003 r., zadania transformacji w kierunku sojuszu obronnego przed Unią nie stawiała. Przyjęty w 2022 r. Kompas Strategiczny żadnych precyzyjnych wskazówek także nie daje. Unia operuje mglistym pojęciem „strategicznej autonomii”. Jak można się domyślać chodzi o autonomię względem NATO, względem Stanów Zjednoczonych.

Wojna na Ukrainie pokazała, że z poważnymi zagrożeniami płynącymi z sąsiedztwa Europa bez Stanów Zjednoczonych rady sobie nie daje. Stany Zjednoczone objęły przywództwo we wspieraniu Ukrainy i ciągnęły za sobą Europę w politycznej reakcji na rosyjskie zagrożenie. Również w sensie militarnym to Stany Zjednoczone ruszyły najsilniej z pomocą militarną dla unijnych państw flankowych i okazały początkowo decydujące wsparcie dla Ukrainy. A Europejczycy, nawet gdyby chcieli, to nie za wiele mogli uzbrojenia wtedy przekazać Ukraińcom (teraz wobec paraliżu wewątrzpolitycznego w USA w sprawie pomocy dla Ukrainy, muszą ciężar przywództwa Europejczycy wziąć na siebie). Bo wojsko Europejczycy mieli bardziej na pokaz niż dla realnego użycia. Christian Moelling nie bez kozery nazwał europejskie wojsko „armiami bonsai”. Niemcy tak cieszyli się dywidendą pokoju po rozpadzie Układu Warszawskiego, że Bundeswehrze pozostało na wyposażeniu 130 sprawnych czołgów (a w latach 80-ych ubiegłego wieku miała ich ona na stanie ponad 7000!). Funkcjonowało za to w armiach europejskich po starej tradycji kilkaset orkiestr wojskowych (w samych siłach zbrojnych Włoch jest ich ponad 20). 60 procent wydatków obronnych szło na pensje i emerytury.

Pojawiły się w Polsce (i w niektórych innych krajach regionu) głosy, że ze wspólną polityką obronną Unii trzeba sobie dać spokój. Trzeba ją porzucić nie tylko jako wizję złudną, ale nawet wizję szkodliwą, bo kwestionującą sens amerykańskich gwarancji dla bezpieczeństwa Europy. A tylko amerykańskie gwarancje mają wartość realną.

Próba tworzenia iluzji, że Europa dawać sobie może radę bez amerykańskiego parasola w sprawach bezpieczeństwa, mrzonki o obronnej samowystarczalności, takie podejście może zakrawać na prowokację, i tak jest traktowane w Polsce i w kilku co najmniej innych krajach. Okrom frustracji żadnych efektów nie da.

Paradoksalnie jednak, porażka Rosji na Ukrainie, jej militarne poniżenie, mogłoby się stać dla Unii okazją wręcz historyczną do osiągnięcia stanu samodzielności obronnej. Bo jeśli Ukraina poradziłaby sobie (przy materialnym i finansowym wsparciu Zachodu) z zagrożeniem rosyjskim, to dlaczegoż to sama Europa wzmocniona członkostwem Ukrainy nie mogłaby się czuć bezpiecznie w obliczu rosyjskiego awanturnictwa. A klęska Rosji w skutkach politycznych (dezintegracja) i gospodarczych (zapaść technologiczna i in.) uczyniłaby z niej państwo wręcz ubezwłasnowolnione. Z takim zagrożeniem (nawet uwzględniając czynnik nuklearny) Unia Europejska mogłaby sobie poradzić bez absorbowania Stanów Zjednoczonych. Przynajmniej w przewidywalnej przyszłości. A Stany Zjednoczone mogłyby się skupić na głównym zagrożeniu globalnym, czyli na Chinach. I jeszcze liczyć globalnie na wsparcie europejskie. Znaczna część elit amerykańskich z chęcią przystałaby niewątpliwie na taki scenariusz. Ale nawet w Paryżu nikt głośno odwagi dziś o tym nie ma mówić.

Wsparcie europejskie dla Ukrainy mogłoby więc sie stać katalizatorem większego projektu polityczno-strategicznego.

Unia Europejska wpisała do swoich dokumentów (Traktat Lizboński) namiastki zobowiązań sojuszniczych. Art. 42 (7) Traktatu o Unii Europejskiej mówi o pomocy wzajemnej, Art. 222 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej wprowadził tzw. klauzulę solidarności. Strategiczny kompas potwierdził, że owe zobowiązania pomocy i wsparcia przez członków Unii „wszelkimi środkami w ich mocy” są wpisane w kontekst artykułu 51 Karty Narodów Zjednoczonych.

Nie sposób więc ich utożsamiać z zobowiązaniami sojuszniczymi w ramach NATO. W przypadku zagrożenia ze strony Rosji tak się składa, że wszystkie tzw. państwa flankowe (frontowe) Unii Europejskiej są członkami NATO. Więc w przypadku agresji na te państwa zadziała NATO. Wsparcie i pomoc na mocy przepisów traktatowych Unii będzie miało dopełniający charakter, nie będzie podlegało egzystencjalnej weryfikacji ich wiarygodności.

Ale jak zachowaliby się członkowie Unii, gdyby agresja dotyczyła jej członka nie wchodzącego do NATO, jak choćby Cypru czy Malty? A co, gdyby Turcja użyła siły militarnej wobec Grecji w sporze dwustronnym? Przywódcy Turcji publicznie mówili, żeby członkowie Unii zachowywali neutralność w tych sporach. Latem 2022 r. niektóre z tureckich wypowiedzi miały bardzo jątrzący charakter, a Grecja wskazywała wręcz, że brak stosownej reakcji ze strony Unii grozi powtórką ukraińskiego scenariusza.

No dobrze, powie ktoś, po co Unii samowystarczalność obronna, jeśli widma amerykańskiego izolacjonizmu nie ma (nawet przy powrocie Trumpa do władzy w Waszyngtonie?) i USA szybko Europy nie porzucą, choćby ze względu na politykę globalną?

Otóż celem Unii pozostaje wzmocnienie własnej podmiotowości politycznej w świecie. A nie da się prowadzić spójnej polityki zagranicznej bez jej komponentu bezpieczeństwa. Od biedy może oczywiście przybrać taka okrojona polityka jakąś formułę globalnego zaangażowania, ale z pewnością bez dysponowania skutecznym instrumentarium polityki bezpieczeństwa żadna aktywistyczna polityka zagraniczna nie jest możliwa do prowadzenia. Pozostając amerykańskim protektoratem bezpieczeństwa Europa na samodzielny biegun w układzie globalnym pretendować nie może. Może nadal występować w roli pogardliwie przez niektórych określanej jako „Mädchen für alles”, czyli sprzątać i zamiatać po bałaganie narobionym przez innych, zajmować się potrocinami po wielkich strategicznych grach. Może próbować sił w neutralistycznych misjach mediacyjnych, jak w przypadku irańskiego programu nuklearnego. Ale nic ponadto. Więc jeśli zgadzamy się widzieć Europę jako kolektywnego globalnego gracza politycznego, to musimy rozwijać jego podmiotowość obronną. Taka logika myślenia do wniosków prowadzi więc jednoznacznych.

Oczywiście z taką logiką nie zgodzi się pewno wielu wyznawców europejskiego izolacjonizmu, wielu mentalnych więźniów syndromu prowincjonalizmu, wielu członków europejskiej sekty „moja chata z kraja”. W samej Polsce liczyć ich można na kopy.

Dotychczasowe działania w ramach Unii na polu bezpieczeństwa miały charakter pragmatyczny. Chciano, aby Unia skupiała się na misjach stabilizacyjnych (cywilnych i wojskowych) w swoim sąsiedztwie. Dorobiono nawet do tego koncepcję podziału ról. NATO było od zadań obronnych, Unia zaś od ekspedycyjnych, NATO było od zagrożeń zasadniczych (Rosja), Unia zaś od mniej pierwszorzędnych (piraci, bandyci, ekstremiści). Tworzono zalążki współpracy i wspólnych instytucji bez rozstrzygnięcia kwestii, do czego w ostateczności miałoby to doprowadzić. Kiedy jednak przyszło do dyslokacji pierwszych unijnych misji, okazało się, że nie dysponowała Unia ani zdolnościami przerzutowo-transportowymi, ani odpowiednimi systemami rozpoznania. Musiała polegać na wsparciu NATO, co wymagało wszakże posilnych zabiegów polityczno-dyplomatycznych. Utworzono wprawdzie sztaby planistyczne w ramach UE, stworzono podwaliny do współpracy technologicznej i przemysłowej w dziedzinie obronności, powołano do życia nawet w 2004 r. Europejską Agencję Obrony, ale realnej samodzielności Unia osiągnąć nie była w stanie. Ba, ogłoszono cel dojścia do pułapu 5000 żołnierzy w dyspozycji Unii zdolnych do szybkiego rozmieszczenia. Utworzono międzynarodowe grupy bojowe. Ale do dziś nie zostały jednak użyte. Ćwiczą, dyżurują, ale w boju nikt ich nie sprawdził. Maciej Popowski na łamach „Gazety Wyborczej” przypomniał w maju 2023 r., że nazywane są „papierowym tygrysem”, a złośliwcy inspirując się angielskim akronimem grup bojowych, czyli BG, czytanym: „bidżi”, ich hymnem bojowym nazywają przebój grupy BeeGees pod jakże wymownym tytułem „Staying Alive”.

Nie jest tajemnicą, że nawet po Brexicie kilka co najmniej państw członkowskich UE, nie tylko Austria czy Irlandia, miały problem z bardziej aktywistyczną i podmiotową polityką bezpieczeństwa UE.

Podejmowano więc decyzje systemowe, które pozwalają współpracować w węższym gronie, jak choćby w ramach tzw. PESCO. Ale rzeczywista współpraca obronna Europejczyków dokonywała się w ramach NATO. Dla dowódców wojskowych i wojskowych planistów w wielu państwach Unii współpraca obronna w ramach Unii Europejskiej była wtórnym, marginalnym, a czasami wręcz rozpraszającym dopełnieniem podstawowego wysiłku koordynacyjnego, który prowadzony był w ramach NATO.

Zwolennicy ściślejszej współpracy w ramach Unii upatrują katalitycznych wręcz skutków w powołaniu Europejskiego Funduszu Obronnego (choć to tylko i aż 8 miliardów euro na lata 2021-2027). Ma on wspierać projekty badawczo-obronne z dziedziny obronności. A Europejski Fundusz Pokoju został zaangażowany na rzecz wsparcia Ukrainy. I postanowiono wydać pieniądze unijne na wsparcie wspólnych zakupów sprzętu wojskowego. Wspólne projekty badawcze i wspólne zakupy mogą niewątpliwie pozwolić państwom Unii zracjonalizować wydatki obronne. Ale to żadnych dylematów nie rozstrzyga.

Bo kluczowe pytanie dla zdolności Unii Europejskiej względem udzielania sobie przez jej członków gwarancji bezpieczeństwa w unijnych ramach sprowadza się do tego, czy można ją sobie wyobrazić bez zintegrowanego dowództwa, bez wspólnych sił zbrojnych (europejskiej armii), bez „zeuropeizowanego” nuklearnego parasola (obecnie francuskiego).

Uczciwie należałoby stwierdzić, że takiej zdolności wyobrazić sobie nie sposób bez jednoznacznej odpowiedzi na powyższe pytanie. NATO może pozostawać wiarygodnym gwarantem bezpieczeństwa bez konieczności tworzenia wspólnej armii i wspólnego parasola nuklearnego, ale wynika to z decydującej roli amerykańskiego potencjału militarnego. Europa bez wspólnej armii i „zeuropeizowania” francuskiego odstraszacza nuklearnego nie wybije się na samowystarczalność w powstrzymywaniu poważnego zagrożenia, przede wszystkim rosyjskiego. Wyjście W. Brytanii z Unii uczyniło dyskusję w tych sprawach łatwiejszą, ale nadal masy krytycznej dla przełomu w myśleniu o obronie Europy nie widać. Nawet tak wydawałoby się proste w realizacji pomysły, jak powołanie komisarza ds. obronności czy rady ds. obronności nie potrafią się jeszcze przebić.

Dlaczegóż to? Odpowiedzialność za brak postępu spoczywa przede wszystkim na Francji i Niemczech. To oni aspirują do przywództwa w Unii, oni stanowią trzon europejskiego potencjału militarnego. Nadal łatwo im odbijać ten zarzut wskazując na obstrukcję choćby Duńczyków czy Polaków, ale to ten tzw. „motor” integracji ponosi winę za brak gotowości do odważnej kompleksowej strategii przekształcenia Unii w sojusz obronny. Bo oczywiście wspólna armia (nawet legion) bez determinacji do użycia jej w obronie każdego państwa członkowskiego może mieć charakter tylko ekspedycyjny i to w ograniczonym wymiarze, a zaangażowana w obronie członków wspólna armia bez powiązania jej z pełnym spektrum odstraszania, czyli także z odstraszaczem nuklearnym też ograniczony może mieć pożytek.

Że też nikt na niemiecko-francuski motor nie chce w tej sprawie wystarczająco silnie naciskać.

A co na to Stany Zjednoczone? Obraziłyby się i z Europy swoje „zabawki” zabrały? Wątpię. Myślę, że powinny nie tylko taki rozwój Unii Europejskiej tolerować, ale i aktywnie mu sprzyjać. Po zakończeniu zimnej wojny USA co najmniej trzykrotnie myślały o przekazaniu Europejczykom większej odpowiedzialności za bezpieczeństwo Europy. Europa nie była w stanie stanąć na wysokości zadania. A europejski sojusz jako autonomiczny filar NATO niewątpliwie by temu służył. I, można mieć nadzieję, bardziej mobilizowałby Europejczyków do ponoszenia większych wkładów finansowych na własną obronność niż wezwania zza „Wielkiej Wody”.

A co, jeśli Trump w listopadzie wygra i zapowie już publicznie, że USA tak znowu bezwarunkowo Europy bronić nie zamierzają? Rozumiem, że planiści, także na Al. Szucha, już szykują tzw. rozwiązania ewentualnościowe na taki bieg wypadków. Co, jeśli wariant zacieśniania przez niektórych Europejczyków dwustronnych powiazań obronnych z USA (co było tzw. wariantem domyślnym ćwiczonym przez lata w Warszawie), nie będzie wchodzić z różnych powodów w grę? Pozostaje tylko Unia Europejska.

Przez lata dowodzono, że wpisanie Unii Europejskiej jako sojuszu w system gwarancji NATO jest rozwiązywaniem kwadratury koła. Tak mogą myśleć tylko ludzie małej wyobraźni politycznej. Albowiem da się te oba systemy zobowiązań i integracji wojskowej połączyć, nawet uwzględniając specyfikę państw nadal uważających się za neutralne, jak choćby Austrii. Jest oczywiście wyzwaniem przełamanie zastałego oporu Turcji w NATO przed tworzeniem tzw. europejskiego filaru (i oporu Cypru w UE przed tureckim droit de regard). To nie są wszakże problemy systemowe.

Timothy Garton Ash na łamach „Foreign Affairs” zaproponował w maju 2023 r. potraktowanie Unii Europejskiej jako postimperialnego imperium, a NATO jako postimperialnego imperium USA, działających zgodnie w zapobieganiu recydywy zagrożenia ze strony upadajacego rosyjskiego imperium i powstrzymywaniu rosnącego imperium chińskiego. Dlaczego nie, nawet jeśli taka imperialna konwencja może razić.

Polska za sojuszem unijnym opartym na wspólnej armii winna się jednoznacznie opowiedzieć. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie polskie siły zbrojne wespół z ukraińskimi tworzyłyby stos pacierzowy europejskich sił lądowych. A to dawałoby jej prawo, podobnie jak Francji jej status nuklearny i jej potencjał ekspedycyjny, a Niemcom ich status księgowego Europy, do odgrywania szczególnej roli w zarządzaniu europejskim sojuszem obronnym.

Mogąc osiągnąć względną samowystarczalność w zakresie obrony własnej, Europa odgrywałaby o wiele większą rolę w projekcji bezpieczeństwa na zewnątrz, jako agent zbiorowego bezpieczeństwa zarówno w Europie, jak i szerzej w świecie (przynajmniej w jego części przylegającej do Europy).

(Mówiłem o tym wszystkim na konferencji w Kownie w listopadzie 2022 r.)

Ilustracja Michał Świtalski