Just for the Record. Wpis trzynasty: demokracja i przywództwo

Wszystkie państwa są równe (pod względem prawnomiędzynarodowym), ale pod względem politycznym (na wskutek różnic w potędze) – jedne są równiejsze od innych. Prawda to stara i niepodważalna. Te zasadnicze nierówności powodują, że system współżycia międzynarodowego opiera się na hierarchii potęg. Stosunki międzynarodowe mają więc charakter hierarchiczny (bo jedne państwa są ważniejsze od innych) i anarchiczny (bo nie ma żadnej legalnej władzy nadrzędnej). W sposób więc spontaniczny relacje między poszczególnymi państwami układają się w formuły dominacji (hegemonii), rywalizacji (współzawodnictwa), walki (konfrontacji), współpracy (sojuszu) bądź izolacji (tj. braku relacji, bo brak relacji jest formą relacji).

W przeszłości potęga była utożsamiana z przywództwem. Polityce nadawali ton najsilniejsi.

Dzięki Tukidydesowi wiemy dokładnie, jak wyglądała rywalizacja o miejsce w hierarchii potęg greckich państw-miast. Wiemy też, na czym polega wielki dylemat w obliczu nabierania przez jednego z partnerów rosnącej ponad rozmiar, zagrażającej dotychczasowemu hegemonowi potęgi, czyli tzw. pułapka Tukidydesa.

Pamiętamy z lektur o starożytności, jak gwarantować stabilność może totalna dominacja, czy to w wydaniu rzymskim czy chińskim.

Paul Kennedy, znakomity badacz imperiów, na gruncie europejskiej historii sformułował był zasadę trzech supermocarstw. W wieku XVIII upostaciowił ją trójkąt Hiszpania – Anglia – Francja. W wieku XIX zaś: Wlk. Brytania – Prusy – Rosja. Początek XX wieku zdominował układ Niemcy – Wlk. Brytania – USA.

Po 1945 r. zasada trzech supermocarstw obowiązywać przestała. Do 1990 r. świat obracał się pod muzykę odgrywaną przez duet USA i ZSRR. Po zimnej wojnie zdaliśmy się na jednobiegunowość „Pax Americana”, koncert solowy Amerykanów.

Od dobrej dekady najwybitniejsze umysły stosunków międzynarodowych przekomarzają się, ileż to mocarstwowych biegunów powinien i mieć będzie nowy system światowego przywództwa. Jak państwo już wiedzą, mnie udział w tej dyskusji, a nawet jej śledzenie, od strony koncepcyjnej zupełnie nie ciekawi. Politycznie oczywiście trochę tak, ale tylko trochę. Bo relacje między biegunami określają pogodę w polityce międzynarodowej.

Dziś potęga utożsamiana z przywództwem już tak ściśle nie jest. Stoi za przywództwem zdolność do definiowania agendy międzynarodowej, wyznaczania kierunków polityki międzynarodowej, zdolność do pociągania za sobą (przykładem, perswazją, ale też niestety i naciskiem, a nawet siłą) pozostałych członków społeczności międzynarodowej.

Można dziś dysponować olbrzymią potęgą, w tym militarną czy gospodarczą, ale aspiracji do przywództwa nie zdradzać żadnych. Przez lata Niemcy nazywano ekonomicznym olbrzymem i politycznym karłem. Dziś dysonans ów egzystencjalny przeniesiono na Unię Europejską jako taką. Unia, będąc największym blokiem gospodarczym świata, w politycznych sporach dyszkancikiem słabowitym się wypowiada. Japonia – gigant przecież gospodarczy, co najmniej od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, żadnego szerokiego fanklubu ciągnąć za sobą nawet w Azji nie zamierza. Chciałyby być może Chiny przewodzić nawet całej grupie państw rozwijających się, ale nie zawsze się im to przecież udaje. Xi zgłaszał nawet zajawkę na odgrywanie roli rzecznika procesu globalizacji. Indie aspiracje mają nadal tylko regionalne i to kontestowane (nie tylko przez Pakistan). A już Rosja tęsknoty do przywództwa musi godzić z oczywistymi porażkami, bo wypchnięto ją z Bałkanów, a erozja wpływów na tzw. postsowieckim obszarze postępuje. Nie dość, że definitywnie wyrwały się spod przywództwa rosyjskiego Ukraina, Mołdowa czy Gruzja (okazuje się co prawda, że nie do końca nieodwracalnie), to jeszcze czekać, aż wyswobodzi się Armenia.

Śmieszą mnie więc próby zadekretowania sześciu czy nawet więcej biegunów w polityce światowej, czynione tu i ówdzie przez polityków i strategów, bo większość tych biegunów albo nie przejawia energii przywódczej, albo nie posiada elementarnej atrakcyjności, aby ku nim inne państwa chciały same, z własnej nieprzymuszonej woli ciążyć.

Cóż więc dziś znaczy przywództwo? Posiłkując się moimi rozważaniami z „Klepsydry i tronu”, rzekłbym, że przywództwo to zdolność kreowania czasu i zasad jego konsumpcji, ale musiałbym długo wyjaśniać, jak polityka i przywództwo sprzęgają się z paradygmatem czasu, więc zaproszę tylko chętnych wyjaśnień do lektury mojej o czasie książki.

Przywództwo kosztuje. Przekonali się o tym Amerykanie po zimnej wojnie. Wydali tryliony na rozwiązywanie problemów, co do których wielu amerykańskich wyborców wątpiło, że wymagały akurat amerykańskiego wysiłku i pieniędzy. A Trumpowi nawet na NATO amerykańskich pieniędzy łożyć się nie chciało. Abdykacja USA ze światowego przywództwa marzeniem jest wielu autokratów i zwykłych międzynarodowych oprychów. Tylko czekają na zwycięstwo Trumpa.

Państwo może mieć potęgę predestynującą ją do przewodzenia. Ale robi z niej użytek zawsze konkretny człowiek, ludzie – klasa rządząca, przywódca kraju.

Oczywiście istnieje zasadnicza różnica między sposobem sprawowania władzy przez przywódcę w państwie autokratycznym i w państwie demokratycznym. Autokrata ma inną percepcję czasu i inną miarę sukcesu swojej polityki. I niewątpliwie dzisiejsze napięcie między obozem demokracji (Zachodu) i obozem autokracji (Rosja, Chiny) jest zderzeniem perspektyw czasowych w polityce, zderzeniem paradygmatów czasu. Pisałem o tym w „Klepsydrze i czasie”, więc znów muszę do książki Państwa odesłać.

Co łączy przywódców demokratycznych i autokratycznych, to niewątpliwie poczucie samotności przy podejmowaniu decyzji. Polityka zagraniczna w chwilach trudnych, momentach decydujących, jest uprawiana w samotności i jest testem zdolności przywódczych lidera. Bo rady radami, racjonalne analizy racjonalnymi analizami, ale w polityce ostatnie słowo zawsze należy do intuicji. I dlatego wybitnym politykiem można zostać nie tracąc czasu na czytanie książek. (Zresztą czytanie książek generalnie szkodzi, jak słusznie zauważył kiedyś znany polski reżyser filmowy. Albowiem od czytania psuje się wzrok. Więc w czytaniu nie tyle chodzi o ilość, co o jakość książek. Nie tylko dlatego teza znanego reżysera ma wielu fanów wśród polityków, zwłaszcza na prawicy. Tam do dziś spotkać można nawet pogląd, że warta przeczytania jest tylko jedna księga, ale jeśli ją tam czytają, to niestety wybiórczo i bez zrozumienia). A jeszcze do tego skomplikowanie świata obnaża bezsilność intelektualnego nad nim zapanowania. Siłą rzeczy zaczynamy polegać na przeczuciach i nastrojach.

Intuicja polityczna wyrasta z osobowości, a osobowość, niezależnie od naturalnych, genetycznie zaprogramowanych predyspozycji i ograniczeń, formowana jest w kulturze środowiska, pokolenia, jednostkowych doświadczeń. Inaczej patrzyli na Europę liderzy polityczni, którzy przeżyli wojnę, nawet jako dzieci, inaczej patrzą ci, którzy uczyli się o niej jedynie w szkole. Inaczej patrzyli na świat przywódcy, którzy osobiście doświadczali na sobie statusu obywateli drugiej kategorii w rządzonych przez obcych panów koloniach, inaczej patrzą ci, którzy się na niepodległości kraju potrafili uwłaszczyć.

Problem współczesnego przywództwa polega na tym, że do władzy wynoszeni są ludzie, których ocenia się na podstawie narodowej wewnątrzkrajowej agendy oferowanej wyborcom. Rzadko kiedy mają oni jakiekolwiek międzynarodowe doświadczenie, rzadko kiedy też gruntowniejszą znajomość świata. A dotyczy to państw, które w świecie mają rolę przywódczą do odegrania, np. USA. Trudno odmówić logiki głosom, żeby wpływ na wynik wyborów w USA udostępnić choćby w symbolicznej mierze obywatelom świata. Bo ten wybór ma dla świata kolosalne znaczenie.

Jest zastanawiające, zwłaszcza w Europie, jak elity polityczne odstają jeszcze od globalizującej się galopująco, kosmopolitycznej świadomości młodego pokolenia. W Polsce kolejne wybory wygrywała i rządziła przez osiem długich lat partia, której przywódca zagranicy w ogóle nie znał, znać nie chciał, a o polityce międzynarodowej pojęcie miał dość wulgarne (zagranica czyha, wróg wszędzie się czai, bierz co swoje i uciekaj).

Po drugie, rządzenie się tak spragmatyzowało, że jego istotą stało się sprawne menedżerskie zarządzanie i to pod kątem zwycięstwa w kolejnych wyborach. Kalendarz wyborczy zaczął więc rządzić polityką międzynarodową, a brak jego zsynchronizowania rozregulowuje wysiłki dyplomatyczne. Bo nikt nie chce iść na ustępstwa w przeddzień wyborów, podkręca się wtedy muzykę nacjonalistyczną, a wybory w jednym roku tam, a w innym gdzie indziej, więc trzeba czekać na ich wynik, bo ich wynik wpłynąć może na zachowanie stron. Polityków na dodatek ubezwłasnowalnia strach przed nieprzewidzianymi konsekwencjami ich własnych decyzji, a te w polityce zagranicznej są kosmiczne, bo wymykają się narodowej kontroli. Archetypicznym politykiem tej szkoły rozważności była niewątpliwie Angela Merkel. Jej metodą domyślną uprawiania polityki zagranicznej była zwłoka, a głównym instrumentem kinetyki politycznej hamulec. W połączeniu z objawiającym przywódczy ADHD stylem prezydenta Sarkozy’ego, to mogło dawać Europie jakieś poczucie balansu. Ale wobec Rosji oddawało pole ignorującemu nieprzewidziane skutki polityki i wierzącemu w sprzyjającą mu fortunę Putinowi.

Trzecią wreszcie słabością współczesnej klasy przywódców jest inercja. Są oni w trakcie sprawowania urzędu z reguły niezdolni do zakwestionowania słuszności swojego dotychczasowego stanowiska, rewizji zasadniczej poglądów i radykalnej zmiany kursu. Jak Bohdan Łazuka w „Nie lubię poniedziałku” idą przez rzeczywistość prowadząc korbę po położonym już i sprawdzonym torze. Ani w głowie im zawrotka.

Konwencjonalna prawda o kwalifikacjach przywódczych powiada, że dobry lider nie powinien ani zanadto wybiegać przed tłum, bo wtedy traci z nim kontakt i może społeczeństwo stracić go z pola widzenia i pójść własną drogą, ani też nie powinien podążać za tłumem, bo wtedy żaden z niego przywódca. Powinien więc dobry lider zawsze być o ten jeden krok, dwa kroki w przedzie.

Ale prawdę tę konwencjonalną zachwiało współczesne uprawianie polityki w warunkach gigantycznej kompresji czasu. Rozmiar tej kompresji zwłaszcza w polityce międzynarodowej jest bezprecedensowy. Dziś reagować i działać trzeba pod niesamowitą presją czasu. Jeśli polityka międzynarodowa przypominać ma partię szachów, to są to w niektórych sytuacjach już szachy nawet nie typu „blitz”, co wręcz „bullet”. A przywódca staje się więźniem społecznych emocji, które Kissinger nazwał „masowym konsensem”. A te emocje mogą czasami nabierać paranoicznych kształtów. Jared Diamond co prawda twierdził, że przywódcy i państwa powinni od czasu do czasu praktykować „konstruktywną paranoję”, czyli przejawiać ponadnormatywną czujność i lęk. Ale czasami paranoja może zwyczajnie paraliżować.

Celebrycki sposób uprawiania polityki odciska swoje piętno na mentalności osób sprawujących władzę. O wiele szybciej niż w przeszłości rozwija się u nich dolegliwość opisywana jako zasada hybris, czyli syndrom zadufania, osłabiający zdolność do krytycznej oceny własnego postępowania. Wystarczy przypomnieć sobie, jak szybko po objęciu urzędu kilka lat temu pewien czołowy VIP uwierzył, że jest urodzonym mówcą politycznym (nie tylko pod względem przemówień treści, ale i formy ich wygłaszania z mimiką i pauzowaniem włącznie) i znakomicie posługuje się językiem angielskim.

A przywódców zachodnich zgubiła pustka po ideologii (słusznie wyrugowanej z polityki), którą w polityce zagranicznej zagospodarowało myślenie liberalne. Bo dwa wielkie obozy w demokracji zachodniej – socjalistyczny i chadecki, w polityce międzynarodowej uległy urokom liberalnej wizji świata.

Liberalizm grzechów ma sporo. Przede wszystkim opiera się na ślepej wierze w logikę historii. Bo jeśli postęp ma swój wektor, to prędzej czy później przyszłość musi się zmaterializować, nawet jeśli nic podejmować na jej rzecz nie będziemy. Nawet marksiści tak pasywnie deterministyczni nie byli, a już komuniści tym bardziej. Bo zakładali, że skoro odkryto już logikę historii i cel końcowy postępu, to po co zwlekać, trzeba historię przyspieszać, trzeba historii pomagać. A liberałowie bynajmniej takiego zapału nie mają. No może poza krótkim okresem, kiedy Amerykanie ogłosili politykę „regime change” w świecie. Ale szybko ręce sobie sparzyli, więc chęć przyspieszania historii zarzucili.

Po drugie, słabością zachodniego liberalizmu jest tranzakcjonizm. Politycy zachodni wychodzą z założenia, że wszystko da się wynegocjować, że z każdym trzeba rozmawiać i z każdym da się dogadać. Także z Putinem, także z Kimem. I zaczęli negocjować prawdę, godząc się najczęściej, że prawda leży pośrodku. A prawda przecież, jak powiadał Bartoszewski, nie leży pośrodku, tylko leży tam, gdzie leży. Trudno o lepszą ilustrację dla ślepego toru tranzakcjonizmu, jak pielgrzymki polityków zachodnich do Putina przed rosyjską agresją na Ukrainę.

Dziś wybór przywódcy w demokratycznych społeczeństwach Zachodu jest bardzo ograniczony, i satysfakcji nie daje. Wyborca staje przed zasadniczym dylematem, co ważniejsze: uczciwość czy kompetencja polityka? Wybór to trudny. Bo piękno (fizyczna atrakcyjność polityka) utożsamiane jest zarówno z dobrem (uczciwością), jak i mądrością (kompetencjami). Ale tak ułożyła się logika elektoralnej polityki w czasach okulocentrycznej transparentności.

Mało kto pyta o szerokość horyzontów polityka. A o jego wizję świata tym bardziej.

Z jednej strony świat chce dobrego przywództwa, narzeka na deficyt przywództwa, ale z drugiej strony domaga się demokratyzacji.

Demokratyzacja stosunków międzynarodowych stała się flagowym hasłem Globalnego Południa. A podchwyciły je i Rosja, i Chiny. Politycznie jego wymowa jest oczywista: chodzi o ograniczenie dominacji Zachodu w polityce zagranicznej. Jeśli potraktować je uczciwie, to winno zakładać, aby każde państwo mogło współdecydować o wszystkim, co dotyczy polityki międzynarodowej. Oczywiście do posiadania głęboko usadowionego w interesach narodowych poglądu na wszystkie punkty agendy globalnej zdecydowana większość państw nie aspiruje. W sensie politycznym rzeczywiście globalną agendę realizują USA, Unia Europejska, siłą historycznego rozpędu Wielka Brytania, a stara się bardzo ją prowadzić Rosja (chociażby na zasadach spoilera, bo zasobów brak) i coraz bardziej Chiny.

Głosowanie w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ daje każdemu państwu głos, nawet jeśli sprecyzowanego poglądu w przedmiocie głosowania dane państwo nie posiada. Kiedyś przeprowadzając konsultacje w kilku państwach Afryki Wschodniej w kwestii reformy ONZ w 2004 r., usłyszałem w jednej ze stolic dość sporego państwa wyjaśnienie, że w większości spraw globalnych stanowisko jego kraju określane jest w Nowym Jorku, w stałym przedstawicielstwie tego kraju przy ONZ, a nie w centrali. I wynika ono bardziej z oglądania się na innych niż z własnej analizy politycznej, bo jest Grupa 77, są państwa regionu, jest Unia Afrykańska, etc. Odnotowałem to zjawisko jako kolejną ilustrację siły płynnej dyplomacji.

Demokratyzacji domagają się też państwa, które bynajmniej same demokratycznych referencji nie posiadają. Czy państwa autorytarne mogą wiarygodnie wypowiadać się na temat demokratyzacji stosunków międzynarodowych? Ba, nie dość, że się wypowiadają, to w tym wypowiadaniu się one są, jak Chiny czy Rosja, najgłośniejsze.

Czy jest moralnie słusznym dopuszczanie do demokratycznych procedur decydowania w polityce państw międzynarodowych państw rządzonych przez dyktatorów, despotów, autokratów? Jakąż to oni mają legitymację od swojego narodu, aby wypowiadać się o losach świata? Więc jeśli już demokratyzować stosunki międzynarodowe, to tak aby przebijała się do nich demokratyczna wola ludności. Ale wymagałoby to zasadniczej przebudowy nie tylko instytucji międzynarodowych, ale stosunków międzynarodowych jako takich. Prędzej tygrysy przejdą na wegetarianizm.

Demokratyzacja stosunków międzynarodowych jest sprowadzana do formuły: jedno państwo – jeden głos. Nie uwzględnia dysproporcji w liczbie ludności, wielkości PKB (nb. doświadczyliśmy nierówności wyborczych i w Polsce, uświadamiając sobie w 2023 r., że głos wyborcy na warszawskim Żoliborzu wart był połowy głosu wyborcy w Osieku). Taka formuła w żaden sposób nie odzwierciedla polaryzacji poglądów wewnątrz jednego państwa. Demokratycznie przegłosowany pogląd tzw. społeczności międzynarodowej, czyli tzw. ogółu państw, może znakomicie rozmijać się z poglądem zdecydowanej większości mieszkańców Ziemi.

Nie widać wszakże w przewidywalnej przyszłości najmniejszych szans, aby reforma porządku międzynarodowego kierowała się zamiarem harmonizowania polityki międzynarodowej z vox populi świata.

Dobrze, powie ktoś, wszystkie państwa w jakiejś mierze cierpią na deficyt demokracji. Zachód zmaga się z populizmem i nieliberalną demokracją. W Azji nawet Indie nie chcą odgrywać rolę ilustracji kontrtezy dla consensusu pekińskiego i dowodzić, że demokracja może napędzać modernizację. W Afryce subsaharyjskiej znów rozlała się plaga przewrotów wojskowych. A w Ameryce Łacińskiej populistyczne (Wenezuela) lub zamordystyczne (Kuba) dyktatury, na szczęście nieliczne, trzymają się mocno.

Kilka co najmniej prezentacji poświęconych demokracji wygłosiłem w latach 2011-2018. Przestrzegałem przed demo-entuzjazmem po Arabskiej Wiośnie, ale i walczyłem z demo-defetyzmem, kiedy demokracja zaczęła się w niektórych regionach „zwijać”.

Nie widzę dla demokracji alternatywy. Z pewnością nie jest nią merytokracja, o czym szerzej w innym miejscu. Ale jestem zwolennikiem poszukiwań. Praktykowany model demokracji trzeba nieustannie odświeżać. Wspieram więc całym duchem pomysły na jej usprawnienie: subsydiarność (dekoncentrację władzy), uspołecznienie polityki (likwidację zawodu polityka, w tym przez ograniczenie liczby sprawowanych kadencji poselskich), włączenie obywatela w proces decyzyjny (panele obywatelskie, referenda), ograniczenie monopolu merytokratycznego (finalny wybór na stanowiska drogą losową po odsianiu kandydatów pod względem merytorycznym), burzenie hierarchicznego systemu zarządzania (na rzecz sieciowości), inwestowanie w mechanizmy sprawiedliwości w dostępie do edukacji, ochrony zdrowia, etc.

Powiedzmy sobie szczerze, nic nie osłabia demokracji bardziej niż polityka. Także w wymiarze międzynarodowym. W czasach kryzysu opada chęć do rozmowy, komunikacji, konsultacji, demokracji. Silniejsi egzekwują swoje aspiracje do decydowania, jak czynił to Bush po 11 września 2001 r., a Sarkozy i Merkel po kryzysie finansowym w Europie w 2008 r.

Jedyny wniosek: tylko zapewniając silniejszy głos obywatelski możemy spowodować, aby, parafrazując kultową frazę o zawartości cukru w cukrze, było mniej polityki w polityce.

(W oparciu o wykład w Szkole Liderów w Erywaniu w listopadzie 2018 r.)

Ilustracja Michał Świtalski