Zachodnia wizja świata zakładała oryginalnie (przed dwustu laty) jego cywilizacyjną i kulturową homogenizację w oparciu o zachodnie wartości. Takim piętnem naznaczony został uniwersalizm. A rozlewający się po świecie od XIX wieku kapitalizm i jego globalizacyjne przeznaczenie miały obiektywnie homogenizować kultury, bo wymagały jednolitej etyki gospodarowania i robienia pieniędzy. Wierzono też naiwnie, że kapitalizm sprzyjać będzie demokratyzacji społeczeństw. Okazało się wszakże, że nawet w dzisiejszych czasach kapitalizm w wydaniu państwowym (Chiny) czy też oligarchicznym (Ukraina, Mołdawia) demokrację tłumił.
Nie musiało jednak dziś dojść do zmierzchu Zachodu, aby utrwaliło się przekonanie, że kulturowa westernizacja świata nigdy nie nastąpi. Regionalne tożsamości, regionalnymi tożsamościami, ale co jeśli zaczną one wchodzić ze sobą w zwarcie. Widmo świata rozpłatanego na przeciwstawne bloki cywilizacyjne niepokoił badaczy stosunków międzynarodowych od zakończenia zimnej wojny. Huntington zderzenia cywilizacji chciał uczynić osią polityki w świecie na lata. O ile tzw. cywilizację islamską miałyby spajać wartości organicznie wyrastające z religii, to cywilizacja sinocentryczna miałaby mieć podłoże głównie kulturowe (konfucjańskie i nie tylko). Wystraszył Huntington wielu. Do dziś straszy. Niedawno nawet Netanyahu przekonywał, że konflikt palestyńsko-izraelski jest przejawem zderzenia cywilizacji.
Ale to z Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej wyszła w latach dziewięćdziesiątych najbardziej zwarta ideologiczna opozycja do zachodniej koncepcji wartości.
Koncepcja tzw. wartości azjatyckich pojawiła się z politycznej potrzeby. Po upadku światowego systemu komunistycznego i dyskredytacji samej ideologii komunistycznej trzeba było znaleźć dla funkcjonujących w Azji reżimów autorytarnych i dyktatorskich nową zasłonę ideologiczną. W tym też celu zaczęto posługiwać się koncepcją tzw. azjatyckich wartości. Dialog na forum globalnym w sprawach demokracji i praw człowieka znów nabrał ostrego politycznie kolorytu. Fukuyamowska wizja liberalnych wartości jako przystanku końcowego rozwoju cywilizacyjnego została oprotestowana. Mahathir i Lee Kuan Yew stali się prorokami nowej azjatyckiej tożsamości. Nie wolność jednostki i jej egoistyczne dążenia, ale polityczna stabilność i ład społeczny stały się priorytetem w ich polityce, bowiem to na nich zasadzać się jedynie może wzrost gospodarczy. A wzrost gospodarczy dla ubogich społeczeństw jest matką wszystkich priorytetów. Tezy te w praktyce otrzymały co prawda potężny cios w wyniku tzw. azjatyckiego kryzysu gospodarczego w l. 1997-1998. Ale szybko odżyły za sprawą sukcesu gospodarczego Chin. Pojawił się tzw. konsensus pekiński, głoszący, że wzrost i dobrobyt mogą być skuteczniej zapewnione w warunkach rządów autorytarnych.
Gospodarcze dokonania Chin dodawały im pewności siebie w polityce, głos ich czyniły asertywniejszym także w debacie o prawach człowieka. Nie uciekały Chiny od niej. Miały za sobą silny argument, już nie tyle związany z ideologią komunistyczną i eksploatowaną przez Sowietów w latach 50-ych tezą o wyższości praw społecznych nad prawami politycznymi, co podparty tzw. wartościami azjatyckimi aksjomat o wyższości praw zbiorowych nad prawami indywidualnymi. A jeszcze, rozwijając bezprecedensową akcję pomocową w państwach azjatyckich i afrykańskich, kupowały sobie klakę w debatach oenzetowskich. Chińska pomoc świadczona na zasadzie „no strings attached” osłabiała zachodnią presję na demokratyczne reformy w państwach Południa. Aż rosnąć musiały wątpliwości, czy tzw. wartości zachodnie są dla wszystkich najlepszym wyjściem.
Błędem zasadniczym było wstąpienie przez Zachód w bezsensowne dyskusje porównawcze z Chinami i Globalnym Południem i przekomarzanie się o tym, czyje wartości są lepsze. A demonstrował przy tym Zachód ostentacyjną megalomanię.
Oczywiście tzw. wartości azjatyckie mają prawo do istnienia, cokolwiek miałyby znaczyć. Ale w żaden sposób nie muszą one przeczyć wartościom zachodnim.
Z pewnością i w Chinach, i w innych azjatyckich społeczeństwach istnieje silnie zakorzeniony szacunek dla władzy, postulat dyscypliny i podporządkowania się władzy, akceptacja hierarchii. Sam zresztą Mao musiał jakoś szukać uzasadnienia dla tumultu rewolucji kulturalnej i znalazł je w konieczności drastycznego rozkruszenia tradycyjnych nawyków społecznych, które dla komunizmu stanowiły zaporę.
Skrajny trybalizm jest niewątpliwie praktykowanym w wielu krajch Azji anachronizmem. Nie jedynym.
Bo czyż nie jest niesionym od wieków anachronizmem w Indiach (czy w Nepalu) system kastowy? Kreuje on społeczność prawie 70 milionów dalitów, pozbawionych poczucia równej godności, upośledzonych społecznie. A w sumie ponoć ponad 150 milionów ludzi ślepo stosuje kodeks kastowy. Mimo, że jest w Indiach konstytucyjnie zdelegalizowany, a kolejne rządy robią, co mogą, aby go wyplenić. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie systemu kastowego kojarzył z azjatyckimi wartościami.
A co ma do azjatyckich wartości okaleczanie żeńskich narzadów płciowych? Rząd malezyjski sam ocenia, że ponad 80 proc. dzieci (noworodków) płci żeńskiej wyznania islamskiego przechodzi zabieg obrzezania, a w Indonezji – prawie 50 proc. W społeczności Bohra żyjącej w Indiach, Pakistanie i Sri Lance powszechnie okalecza się dziewczynkom narządy płciowe.
A sposób traktowania kobiet przez Talibów?
A seppuku jako prawo i obowiązek klasy samurajów w Japonii (od kilkudziesięciu lat na szczęście nie praktykowane)?
Jasne jak słońce, że nie na takich anomaliach opierać się mają tzw. wartości azjatyckie.
Bo wymóg ślepego posłuszeństwa, kastowej dyskryminacji, religijnego okaleczania czy honorowych samobójstw nie sposób zaliczać do pojęcia wartości. Nawet jeśli były praktykowane przez tysiąclecia.
Jeśli spojrzeć uczciwie, to i na Wschodzie, i na Zachodzie trzonem koncepcji praw człowieka jest godność jednostki ludzkiej. Cała reszta to kulturowa nadbudowa.
I dlatego w praktyce widać przekonująco, że wiara w Dharmę nie przeszkadza w budowie demokracji w Tajlandii, a nauki Konfucjusza nie komplikują funkcjonowania demokracji na Tajwanie, a rzekomy brak słowa „prawa” w sanskrycie nie uniemożliwia odwoływania się do praw człowieka w Indiach. Być może, jak pisał Fukuyama, boskie pochodzenie cesarstwa w Chinach utrudnia zrozumienie koncepcji „praworządności”. Być może praktykowane u zarania islamu sklejenie władzy świeckiej i religijnej, jak opisywał tenże Fukuyama, tak utrudniało pochód demokracji nie tylko wśród Arabów i Persów, ale nawet wśród Pakistańczyków. Być może buddyzm nie sprzyja budowaniu silnych i sprawnych aparatów państwowych. Tym niemniej emancypacja jednostki ludzkiej, katalizowana przez wychodzenie z ubóstwa i dostęp do technologii informatycznych, jest zjawiskiem powszechnym i nieodwracalnym. A emancypacja polega na krzewieniu samoświadomości. A gdzie samoświadomość, tam godność. Gdzie zaś godność, tam pragnienie wolności. A pragnienie wolności zawsze zaprowadzi do demokracji, rządów prawa i praw człowieka.
Oczywiście chińscy (i nie tylko chińscy) propagandziści przestali już dawno dowodzić, że demokracja jako taka kłócić się zawsze będzie z komunitaryzmem, z szacunkiem wobec władzy, zbiorowym posłuszeństwem i dyscypliną, propagowaną przez tzw. azjatyckie wartości. Tak jak Putin wymyślił ideologiczną protezę „sterowanej demokracji” dla zawłaszczenia państwa, tak oni zaczęli propagować „minben” jako formę azjatyckiej demokracji, alternatywę dla zachodniej demokracji liberalnej. O ile w demokracji liberalnej władzę legitymizują wybory, to w demokracji minbenowskiej władzę legitymizują jej dokonania.
I liderzy chińscy, a już Xi Jinping aktywniej jak nikt, biczowali zachodnią demokracje elektoralną bez zahamowania. Produkuje ona, według nich, tylko chaos i napięcia, jest w istocie władzą bogatych, dyktaturą kapitału. A Xi poczuł się tak pewnie, że wymówka o azjatyckich wartościach dla przykrycia własnej polityki dokręcania autorytarnej śruby do niczego już nie była mu potrzebna.
Minben jest dla odmiany utożsamiany z władzą merytokratyczną. Tenże Fukuyama przyznawał, że w podejmowaniu decyzji na dużą skalę pod presją czasu, merytokracja bije demokrację na głowę. Ale COVID-19, choć początkowo posłużył Chińczykom jako manifestacja skuteczności ich scentralizowanej władzy w radzeniu sobie z jego skutkami, doprowadził do kompromitującego dla rządzacych ponownego rozlania się pandemii, kiedy zachodnie społeczeństwa już sobie z nią w zasadzie poradziły, a jeszcze do tego polityka władz wyzwoliła społeczny gniew i protesty.
Jedno jest pewne – dla Zachodu tzw. azjatyckie wartości zagrożeniem nie są. Próby ich przeflancowania na nasz grunt są skazane na niepowodzenie. No, może przemycone będą w postaci jakiegoś eurazjatyzmu. Ale i w Rosji otwarcie do czystej azjatyckości elity przyznawać się nie będą. Nawet w Azji Centralnej elity polityczne tak otwarcie z nimi identyfikować się nie będą.
Postulowałem kiedyś zintensyfikowanie dialogu międzykulturowego z Azją, wyrzeczenie sie przez Zachód paternalistycznej maniery. Zachód podjął taką próbę rozmowy ze światem islamu (inicjatywa dialogu międzycywilizacyjnego), ale świat Azji zostawił samemu sobie. Nie próbował też tworzyć Zachód wspólnych politycznych projektów, choćby w zakresie praworządności. Wydawało mi się kiedyś, że oczywistą propozycją wspólnego działania z Azją winna stać się światowa walka z korupcją. Nie zdziwiło mnie, kiedy eksperci armeńscy, próbujący (za pieniądze Unii Europejskiej) studiować i przenosić na rodzimy grunt dobre praktyki antykorupcyjne, za wzorce godne naśladowania u nich nie wzięli bynajmniej rozwiązań polskich czy rumuńskich (transformacyjnych), ale mechanizmy instytucjonalne i prawne Singapuru, Hongkongu czy Filipin. Nie próbowano wszakże żadnych wspólnych inicjatyw i w tym zakresie.
Po dekadach ćwiczeń erystycznych na tzw. forach międzynarodowych doszedłem do wniosku, że dyskusje na temat tzw. wartości liberalnych i tzw. wartości azjatyckich, tylko legitymizują wypaczanie ogólnoludzkiego charakteru praw godnościowych. Teraz więc radzę – dyskusji nie podejmować, zdjąć temat z politycznych debat. Rozmawiać na gruncie prawa międzynarodowego, standardów prawnych.
Inną kwestią jest, jak ewoluować będzie dalej tożsamość Zachodu. Huntington traktował cywilizacje północnoamerykańską i europejską jako jedność, ścisły blok. A jednak są w tym bloku subtelne pęknięcia. Wspólnota globalnych politycznych interesów Zachodu je przed dociekliwym wzrokiem przysłaniała. Czy będą się te rozczepy zaogniać?
Pytaniem zasadniczym jest, czy Zachód jest konstruktem realnym nie tylko jako wspólnota polityczna, ale także jako wspólnota aksjologiczna.
Dialog USA-Unia Europejska w sprawach demokracji, praw człowieka i praworządności ma charakter bardzo intensywny. Dotyczy on wszakże przede wszystkim państw trzecich, możliwości wspólnego działania Zachodu na forach globalnych w tej dziedzinie. O różnicach między sobą rozmawia się niewiele, choć je się porusza, np. sprawę zniesienia kary śmierci. Jest ona publicznie znanym punktem, w którym stanowiska stron zdecydowanie się rozchodzą. Inaczej w USA, inaczej w Europie patrzymy też na prawa socjalne, inaczej na granice wolności słowa, inaczej na sprawiedliwość naprawczą (politykę penitencjarną i in.).
Można wszakże czasem odnieść wrażenie, że w ostatnich latach drogi aksjologiczne społeczeństw europejskich i amerykańskiego coraz bardziej się rozjeżdżają. Europa wyraźnie przyspieszyła na kursie drogą liberalizacyjną, legalizując masowo aborcję na życzenie, eutanazję czy małżeństwa osób tej samej płci. Liberalizacja dokonuje się w sposób społecznie spokojny, nawet jeśli są siły polityczne kurs ten kontestujące. W Stanach Zjednoczonych, chociażby w sprawie aborcji, zaistniał konserwatywny backlash, teraz odreagowywany politycznie w wielu stanach. Społeczeństwo głęboko się podzieliło, a spór przybiera niekiedy postać wojny kulturowej.
Czy różnice te między społeczeństwami europejskimi a amerykańskim będą się pogłębiać? Europejskie i amerykańskie podejście do spraw człowieka, demokracji i praworządności ma oczywiste i mocne wspólne korzenie. Rewolucja francuska i rewolucja amerykańska były siostrzanymi płodami oświecenia i koncepcji praw przyrodzonych. Co prawda koncepcyjnie przez lata prawa człowieka w USA bardziej identyfikowano z tzw. prawami konstytucyjnymi, a w Europie rozszerzano je (pod niewątpliwym wpływem ideologii socjalistycznej) na prawa społeczno-ekonomiczne.
Inaczej w USA i w Europie kształtowała się wrażliwość na dyskryminację, nierówności, nietolerancję. Europa przez lata wyczulona była szczególnie na skutki podziału klasowego (zwłaszcza Wlk. Brytania, Francja, Niemcy), Stany Zjednoczone – na podział rasowy. Rosnące dysproporcje w dochodach zwróciły dopiero ostatnio w USA uwagę na różnice klasowe, zaś masowy napływ emigrantów do Europy uświadomił rolę czynnika odmienności etniczno-religijnej. Specyfika imigracji do USA (główny potok idzie z Ameryki Łacińskiej) powoduje, że religia (chrześcijaństwo) stało się głównym amortyzatorem napięć etnicznych. W Europie odmienność religijna (główny napływ migrantów to wyznawcy islamu) nasila napięcia etniczne.
Społeczeństwa europejskie i amerykańskie przechodzą przez okres burzliwych zmian. Wynikają one i ze zmian demograficznych, technologicznych, ekologicznych, a i przede wszystkim gospodarczych (spowolnienie wzrostu). Każde reaguje po swojemu. Czy wynikające ze zmian nastroje społeczne przekładać się będą na politykę? Trump, nie przymierzając, ogłosił przed laty Unię Europejska przeciwnikiem, wrogiem (przynajmniej na polu handlu).
Czy populiści po obu stronach Atlantyku rozwalą nie tylko Unię Europejską, ale i Zachód jako taki?
Najważniejsza różnica o konotacjach politycznych między Europą i USA w wymiarze międzynarodowym, przekładająca się na podejście do praw człowieka i praworządności, polega na odmiennym podejściu do roli trybunałów międzynarodowych i prawa międzynarodowego w zapewnieniu stosowania praw. Stany Zjednoczone nie dość, że nie upatrują w prawie międzynarodowym żadnej gwarancji dla zabezpieczenia praw człowieka w USA, to jeszcze a priori odrzucają możliwość podporządkowania się jurysdykcji trybunałów ponadnarodowych. Jeśli mamy jako Zachód popychać świat ku wspólnocie aksjologicznej, jeśli mamy tworzyć zręby nowego globalnego systemu zarządzania, to drogi USA i Europy mogą się niestety rozejść. A jeśli się rozejdą, to nic ze śmiałych wizji przyszłości nie będzie?
I to zapatrzenie w stojącą ponad wszystko suwerenność Ameryki widzę jako poważną przeszkodę w budowaniu instytucji „Jednego Świata”, nawet kiedy upadnie już obóz autokratyczny, a w Rosji, Chinach i świecie islamu zapanuje prawdziwa demokracja, w Afryce Subsaharyjskiej zaś wojsko na zawsze zamknie się w koszarach.
W czym rozejście Europy i USA byłoby pożądane, to niewątpliwie w kwestii wzięcia przez Europę całkowicie na swoje barki odpowiedzialności za stan demokracji i praw człowieka na szeroko pojmowanym obszarze Europy. Przez dekady zimnej wojny to Stany Zjednoczone były przede wszystkim gwarantem walki o prawa człowieka w Europie (komunistycznej). Wiadomo, tylko amerykański głos miał siłę, z którą liczyć musieli się Sowieci i reżimy totalitarne w ich strefie. Okazało się jednak, że w ostatnich trzydziestu latach, kiedy przychodziło do silnej artykulacji niezgody na łamanie praw człowieka, czy to w Rosji, czy gdziekolwiek indziej, to Europa znowu oglądała się na USA i czekała aż one przemówią. Ostatnie lata, a już od prezydentury Trumpa z pewnością, Europa przestała się na szczęście już oglądać. Nawet jeśli Rada Europy głosik ma anemiczny, to Unia Europejska, w trosce przede wszystkim o własną spoistość, została zmuszona do „strategicznej autonomii” w polityce praw człowieka i demokracji.
Prawem praw w stosunkach międzynarodowych jest entropia. Oznacza ona postępujące rozdrobnienie tożsamości i interesów. Ale także konwergencję podmiotów stosunków międzynarodowych.
Zwolenników nowej teorii konwergencji, tym razem konwergencji nazywanej wielką, zainspirował do śmiałych tez przełom rozwojowy, jaki dokonał się w Chinach i innych krajach azjatyckich. I jej zwolennicy pojawili się także w państwach Globalnego Południa. Uwierzyli w wizję Jednego Świata. Jego nieuchronność wyprowadzili z ekonomicznej globalizacji, zacieśnienia sieci powiązań gospodarczych, tendencji do powstawania jednego światowego rynku. Dostrzegli, że globalizacja służy nadrabianiu zapóźnień ekonomicznych i technologicznych, wyrównywaniu poziomów życia, doganianiu a nawet przeganianiu Zachodu. I gdyby tylko jeszcze Zachód przestał mendzić o konsensusie waszyngtońskim, wartościach i demokratycznych standardach. Więc zaczęli Zachód uspokajać, że ten nowy jednolity świat nieuchronnie się zharmonizuje także pod względem zasad. Bo postęp technologiczny spowoduje, że wszędzie ustanowiony zastanie prymat współczesnej nauki, zasady logicznego rozumowania, nowy kontrakt społeczny i zasada multilateralizmu w polityce międzynarodowej. A jeśli tak ma się stać nieuchronnie, to Zachód powinien zaprzestać polityki ostracyzmu, izolacji, sankcji wobec państw, które jeszcze do zachodnich oczekiwań nie dojrzały.
W tych „wschodnich” wizjach Jednego Świata nie ma miejsca na rozważania aksjologiczne. Chyłkiem też przemyka się obok ewidentnych sprzeczności w tym rozumowaniu. Z jednej strony, pokazuje się, że we wszystkich wschodzących gospodarkach przechodzi się na zachodni model życia uniwersyteckiego i związany z nim wymóg racjonalności, ale pomija się, że niekoniecznie stosuje się go w niektorych państwach do nauk społecznych, gdzie nadal wolności badań naukowych i wypowiedzi nie uświadczysz.
Zachód ma być wszakże uspokojony perspektywą nieuchronnego wyłonienia się wspólnej globalnej etyki, w oparciu o zasadę „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. A pewność w doprowadzeniu do lepszego świata ma nam wszystkim dać powierzenie sterów rządów w świecie nowej merytokracji. Nieważna będzie procedura i legitymacja (demokracja!), ważne będą kwalifikacje i skuteczność (tzw. output legitimacy), twierdzą oni. I nie ma co deliberować, według nich, nad usprawnianiem demokracji. Przyszłość to merytokracja. Bo to postęp technologiczny niechybnie wyniesie ją do władzy. I będzie to merytokracja totalnie globalnie skonwergowana. O tym, że to kolejna złudna iluzja, związana z Pax Technologica, już wkrótce.
(W oparciu o moje notatki z wystąpienia i dyskusji na seminarium w Harvard Law School Uniwersytetu Harvarda (Cambridge, USA) we wrześniu 2014 r.)