Kluczem do polityki międzynarodowej od czasów niepamiętnych jest potęga. Potęga pozostaje też (przynajmniej na razie) narzędziem fundamentalnym w zapewnieniu porządku międzynarodowego. Jeśli potęgę definiować jako zdolność do wymuszenia pożądanego zachowania u partnerów, to bez potęgi jako gwaranta żadnego porządku nie będzie. Prawda to stara jak świat. Podobnie jak w dobrze funkcjonującym państwie nie sposób wyobrazić sobie ładu publicznego bez „stróżów prawa”, całego aparatu przymusu, który zapewnia respektowanie prawa. Opisywał Jared Diamond, że godziliśmy się już na etapie pierwotnych wspólnot na podporządkowywanie się władzy zwierzchniej w imię zapewnienia przez nią dwóch z naszych elementarnych potrzeb: bezpieczeństwa i sprawiedliwości.
W życiu międzynarodowym, gdzie żadnej władzy zwierzchniej nie ma, porządek zasadza się na zdolności społeczności międzynarodowej, czyli instytucji międzynarodowych, a tak naprawdę głównych mocarstw i mocarstwowych bloków, do egzekwowania regulujących porządek norm, czyli przede wszystkim zobowiązań wynikających z prawa międzynarodowego, innymi słowy do wymuszania odpowiedniego postępowania uczestników polityki międzynarodowej.
Zmieniał się na przestrzeni wieków sposób pojmowania potęgi. Utożsamiany był od zarania z rozmiarem siły militarnej. Dziś samą armią wiele się w polityce nie zwojuje. Kurczy się przestrzeń dla rozwiązywania problemów w stosunkach między państwami odwoływaniem się do argumentu siły. Doszliśmy do etapu, kiedy trzeba było wymyślić pojęcie „soft power”, czyli potęgi miękkiej. W niej liczy się polityczny autorytet, zdolność do określania agendy międzynarodowej, a nawet czysta społeczna sympatia, którą darzą nas za granicą. Siła militarna nadal jest argumentem, czego m.in. dowiódł Azerbejdżan obezwładniając militarnie Armenię i doprowadzając siłą do likwidacji (z jego punktu widzenia) problemu karabaskiego. A azerbejdżańskiej sile nikt albo nie chciał (Rosja), albo nie był w stanie (Zachód) przeciwstawić siły własnej.
Dziś na potęgę wpływają dwa megatrendy globalizacyjne: kosmopolityzacja świadomości społeczeństw (rozrywająca gorsety tożsamości narodowych) oraz emancypacja międzynarodowa jednostki ludzkiej (jej wyjście na arenę międzynarodową jako podmiotu polityki).
Wszyscy chcielibyśmy, aby nowy zglobalizowany świat żył według sentencji poety Maksymiana „Plus ratio quam vis caeca valere solet”. Nie muskuły, ale zwoje szarych komórek winny decydować o tym, kto ma rację. I jest prawdą, jak udowodnił to bezapelacyjnie Steven Pinker, skala przemocy w stosunkach międzynarodowych, na przestrzeni wieków spada. Ale nadal państwa właśnie w potencjale militarnym (własnym i sojuszników) upatrują rękojmię bezpieczeństwa. Nie liczba noblistów, nie liczba wybitnych pisarzy czy kompozytorów, ale jakże często to liczba wyrzutni, czołgów,samolotów, głowic i jakość generałów decyduje o pozycji politycznej państwa (nie tylko w przypadku Rosji czy KRLD). Jak na cywilizację o dumnej nazwie cywilizacji człowieka myślącego, to jakże smutna konstatacja.
Badaczy, analityków i komentatorów od dobrych kilkunastu lat pasjonuje przede wszystkim zjawisko przesunięcia w układzie potęg. Raptowny wzrost potęgi gospodarczej Chin, połączony z dynamiką rozwojową innych państw tzw. globalnego Południa, dał asumpt do wieszczenia o kresie dominacji politycznej Zachodu w świecie, o jego cywilizacyjnym zmierzchu, o przemieszczaniu się ośrodka światowego przywództwa do Azji. Straszono perspektywą globalnej konfrontacji Zachodu z resztą świata, bo emancypacja owej reszty świata musiałaby oczywiście dokonywać się pod akompaniament tonów zdecydowanie antyzachodnich. Próbowała podsycać te antyzachodnie nastroje jeszcze bardziej putinowska Rosja. Kremlowscy stratedzy postawili wszystkie karty na perspektywę zapaści Zachodu. W analizach zaś wielu zachodnich znawców zaczęły dominować dystopijne, neospenglerowskie prognozy. Świat pozbawiony cywilizacyjnego przywództwa Zachodu miał pogrążyć się w chaosie. Stosunki międzynarodowe miały utracić sterowalność.
A już w prawdziwą depresję wpędzała zachodnich futurologów wizja świata rządzonego przez biednych gigantów, czyli Chiny, Indie i inne demograficznie pęczniejące państwa Południa. Bo nie dość, że państw tzw. globalnego Południa jest zdecydowanie więcej niż państw zachodnich, i gdyby zwarły się w spójny blok, przegłosowywałyby Zachód w każdych demokratycznych głosowaniach na forum ONZ i innych organizacji globalnych, ale jeszcze dominowałyby nad światem ludnościowo. Samą ludnościową masą stanowiłyby wielką gospodarkę, wielki rynek, wielki potencjał. A jeszcze do tego, koncentrując wysiłki i nakłady, jak na przykład w Chinach, rzucić by mogły Zachodowi wyzwanie technologiczne czy naukowe.
Sam próbowałem przed laty oswoić się mentalnie z układem, w którym to nie USA, ale Chiny będą największym gospodarczo państwem świata, od stanu gospodarki którego uzależniona byłaby kondycja całego świata, od decyzji finansowo-walutowych którego zależeć miałaby polityka monetarna innych państw.
Wyobraziłem sobie Chiny jako stolicę światowego postępu technologicznego, patentami kontrolującą dostęp świata całego do nowych technologii. Wyobraziłem sobie Chiny jako centrum naukowo-edukacyjne świata, ściągające do swoich uczelni i ośrodków badawczych najtęższe umysły świata, monopolizujące nagrody Nobla w naukach ścisłych tudzież ekonomicznych. Wyobraziłem sobie Hengdian World Studios wypychające z globalnego rynku filmowego Hollywood i Bollywood razem wzięte. Wyobrażałem sobie nawet język chiński jako podstawowy język obcy w europejskich szkołach. Ba, o mało co sam nie zacząłem się uczyć chińskiego.
I co? I nic. Wizja świata pod przywództwem chińskim jest dziś w roku 2024 r. wizją odległą jak dla Słońca faza „czerwonego olbrzyma”, albo i nawet „białego karła”. Chiny nie dość, że nie są w stanie podtrzymać dynamiki wzrostu, to jeszcze społecznie zaczęły się pogrążać w stagnacji, pod względem zaś demograficznym weszły w stadium zwijania się.
A ten skazywany na zagładę Zachód okazuje się bynajmniej nadal wydolny gospodarczo i technologicznie, i jeszcze do tego kulturowo twórczy i atrakcyjny. Światowa kultura masowa jest kulturą zachodnią. A już Stany Zjednoczone nie dość, że Chinom jako motor postępu technologicznego dogonić się nie dały, to jeszcze lukę przewagi powiększyły. Militarnie, a i owszem, są Chiny dla USA już realnym rywalem, ale nie pod względem jakości technologicznej uzbrojenia. Chińska „miękka siła” zdruzgotana została ich „wilczą dyplomacją”, przechernym szpiegostwem gospodarczym, łamaniem praw człowieka, polityką w Sinciangu i w Hongkongu. Cały efekt pekińskich olimpiad na nic.
Wizja świata, w którym ton zadawaliby ubodzy giganci, a w podtekście – cywilizacyjnie bynajmniej niezbyt przodujące państwa, przywołuje znane z historii całkiem podobne przypadki. Choć w dzisiejszej sytuacji tego rodzaje porównania grzeszą polityczną niepoprawnością. Są wręcz uwłaczające. Ale jednak populistów na Zachodzie to nie powstrzymuje. Straszą „dziczą”.
Depresję mają u nas wywoływać paralele z opisami Rzymu (zachodniej części imperium) opanowywanego przez Ostrogotów, Longobardów, Wandali, Wizygotów, Franków czy Hunów. Często w tych opisach umyka, że barbarzyńskie plemiona były plemionami chrześcijańskimi, choć co prawda wyznającymi heretycki arianizm. Nie potrafiły jednak gospodarować, administrować, żyły z wojen i łupów, kultury były niskiej, w gruncie rzeczy prymitywnej. Były z perspektywy ludzi wychowanych w tradycyjnej kulturze rzymskiej dopustem bożym. Ale przecież przyczyniły się walnie do rozsadzenia skamielin „pogaństwa”, jego instytucji, pozwoliły Zachodowi przejść katharsis, który po wiekach zaowocował przyspieszeniem cywilizacyjnym. A ocalone przed barbarzyńcami Bizancjum pogrążyło się przecież w stagnacji, aż legło w gruzach pod ciosami Arabów i Turków.
Barbarzyński ucisk w pamięci zbiorowej Rosjan, Hindusów, Chińczyków czy Persów wiązany jest z najazdem Mongołów. Ci jednak i w Chinach, i w Indiach uznali wyższość kulturową podbitych i sprawnie się z nimi zintegrowali. A w Rosji nawet dziś dominacja „Mongołów” uważana jest za mniejsze zło w porównaniu z dyktatem Zachodu. Polityczna elita woli być wasalem Chin niż wasalem Zachodu.
W Polsce rządy pod zaborem rosyjskim i w ramach „obozu państw socjalistycznych” były traktowane jako upokarzające panowanie niższego nam kulturowo plemienia Słowian. Nic to, że Sowieci wysyłali rakiety w kosmos i posiadali technologię atomową. Myśmy przecież byli jako Polacy, w naszym twardym mniemaniu, częścią wysublimowanego Zachodu i w codziennych manierach wyżej staliśmy od Rosjan na piętra wręcz licząc. Choćby z tego powodu przyniesiony z Moskwy komunizm w Polsce przyjąć się nie mógł, bo traktowany był jako ochlokracja. Czy gdyby komunizm dotarł do nas z Paryża (bo na pewno nie z Berlina), miałby większe szanse społecznej akceptacji, można raczej wątpić.
Parag Khanna analizował kiedyś zjawisko państw sierocych. Wyliczył (przed dobrą dekadą), że ponad 130 państw w świecie jest beneficjentami pomocy żywnościowej. Co najmniej 20 państw pokrywa swój budżet w ponad 50 proc. przez dopływ pomocy zagranicznej.
Oczywiście dziś „biedni” nie znaczy prymitywni, barbarzyńscy. Choć niestety bieda będzie się wielu kojarzyć z zacofaniem. I jest bieda nadal symbolem upośledzenia. Z pewnością jednak państwa i społeczeństwa ubogie inaczej widzą priorytety świata. Widać to codziennie na forum ONZ.
Nie wypada o tym otwarcie pisać, ale dla wielu, także zachodnich polityków, rządy „biedoty” (cóż, że „oświeconej”) nad światem byłyby dla Zachodu mało kuszącą perspektywą.
Trzy na jej uniknięcie sugerowano sposoby.
Pierwszy to konsolidacja Zachodu. W ramach tego trendu intelektualnego pojawiła się teza o konieczności przekształcenia Europy w „liberalne imperium”, bo przyszłość świata określać będzie kondominium gigantów, a głosiły te tezy wybitne oksfordzkie umysły przecież, co wyjściu Wielkiej Brytanii z UE i pójściu jej w wyniosły samopas na forum globalnym nie zapobiegło. Mówiłem i pisałem wielokrotnie, że owe geopolityczne względy nie powinny być postrzegane jako wyznacznik europejskiej tożsamości. Ja wolałbym, aby europejska tożsamość zasadzała się głównie na wspólnocie wartości. Przyjęcie Ukrainy w skład Unii Europejskiej miałoby niewątpliwe ważny walor geostrategiczny, ale nie chciałbym, aby dokonywało się kosztem pójścia na ustępstwa w sferze wartości. W przypadku akcesji Turcji tym bardziej.
Ale Zachód niewątpliwie, jak pisałem wielokrotnie, winien się konsolidować. Inna sprawa, że wiązanie przyszłości świata z dominacją „liberalnych imperiów” wątpliwa to dla mnie perspektywa. Ale o tym wkrótce.
Druga opcja – odgrodzenie się Zachodu, jego zamknięcie w sobie, zajęcie się własnymi sprawami (i w efekcie sprzeniewierzenie się traktowanemu jako część jego tożsamości uniwersalizmowi). Do tego zmierzał przecież trumpizm w polityce zagranicznej USA. Wezwania do odgrodzenia i zajęcia się własnymi sprawami przejęli w Europie różnej maści populiści. A postmodernizm legitymizował prawowitość wszystkich kultur, ich równoważność. Więc mogłyby sobie systemy różnych wartości po prostu w świecie geograficznie koegzystować. Nikt nie rościłby sobie prawa do przywództwa. Czy kultura, na ten przykład, w której honorowe zabójstwa czy bicie żony są normą, prześladowanie gejów boskim prawem, pozbawianie jednostki swobodnego głosu wymogiem spokoju społecznego, korupcja i rozkradanie państwowych środków tradycyjną metodą oliwienia gospodarki, może być uznana za równoważną naszej zachodniej kulturze, przy wszelkim poszanowaniu zasad poprawności politycznej, teza to budząca uzasadniony sprzeciw. Nie tędy więc chyba droga.
Trzeci wreszcie sposób zapobieżenia globalnym rządom „biedoty” – rząd światowy. Ktoś tłumaczył mi kiedyś, że podejrzliwość, z jaką na ideę rządu światowego patrzą stratedzy Południa, wynika z tego, że węszą w niej podstęp, z pomocą którego Zachód przedłużyłby swoją polityczna dominację w sytuacji, kiedy tzw. przesłanki obiektywne skazywałyby go na drugoplanową rolę.
Ale, ale, bardziej jednak znaczącym dla zrozumienia stanu współczesnego świata od zmian w hierarchii potęg, jest potęgi dyfuzja. Przekonuje mnie to jako wyznawcy teorii entropii politycznej bezdyskusyjnie. Środowisko międzynarodowe tak się zagęszcza i komplikuje, że w sposób naturalny ogranicza swobodę działania państw jako podmiotów polityki międzynarodowej. Państwa tracą monopol na stosowanie siły, na kontrolowanie przepływu ludności i informacji. Na arenę międzynarodową wkroczyła jako podmiot jednostka ludzka. W kontakty wstępują rozliczne instytucje państwowe rozbijając monolit państwa jako podmiotu, nawiązują bezpośrednie kontakty miasta, rośnie aktywizm organizacji pozarządowych. Powstaje nowa globalna sieć. A podstawowa cecha zdrowej sieci, jakby nie było, polega na tym, że połączeni są wszyscy, ale nikt nie jest w stanie jej kontrolować. Stosunki międzynarodowe weszły (przywołując Baumana) w stan płynny. Wszystko się rozlewa, płynie nieprzewidywalnym nurtem, rwie ustalone brzegi. Ani to zawrócić ku źródłu, ani poddać się niesieniu bezwolnie prądom, bo co i rusz mielizna jakaś, ślepa odnoga.
Moises Naim przed paru laty obwieścił kres potęgi. I to we wszystkich obszarach życia – i w gospodarce, i w polityce. Mikropotęgi zaczęły ograniczać dyktat makropotęg.
Po latach można powiedzieć, że Naim przesadził. Ale prawdą jest: stara definicja potęgi opierająca się na sile militarnej coraz mniej okazuje się przydatna. Bo, paradoksalnie, zgromadzony obecnie jej nadmiar (broń nuklearna) łączy się z coraz większą trudnością w jej zastosowaniu. Bogactwo państw rośnie, ale koszty wojny są coraz bardziej horrendalne. Na szybką operację militarną można sobie pozwolić, ale długotrwałą wojnę wytrzymać mogą tylko państwa dysponujące niezakłóconym dopływem gotówki (dopływu, jaki na przykład z tytułu eksportu surowców ma Rosja, co może zachęcać Putina do szykowania się na długą wojnę, lecz jeśli Zachód będzie solidarnie wspierał Ukrainę, gospodarczo Putin konfrontacji nie wydzierży). I rośnie krąg społeczeństw, gdzie spada akceptacja dla ludzkich ofiar, które z wojną się wiążą (nie tylko po własnej stronie). Pisano przed dwoma dekadami, że dzisiejsze wojny, to wojny biedaków, w których to wojnach na szali nie stawia się własnego dobrobytu jako ceny wojny, bo i tak nie ma czego stawiać.
Pojmowanie potegi się zmienia, ale o tradycyjnie pojmowane źródła potęgi nadal wypada dobrze dbać. Dbać nadal trzeba o rozmiar i jakość gospodarki. O stan armii. O jakość sojuszy. Nasz wzrost gospodarczy był rękojmią rosnącej potęgi Polski. Poprzednie rządy generując potężne zadłużenie i zaniedbując udział inwestycji w PKB procesy budowy naszej potęgi obiektywnie skomplikowały.
A do tego dochodzi czynnik czysto polityczny. Jesteśmy co prawda szóstą pod względem wielkości gospodarką w Unii Europejskiej, ale nasza pozycja w Unii, w mniemaniu wielu komentatorów, bynajmniej nie tylko z powodu polityki lat minionych stała się pozycją politycznie marginalną. Dopiero teraz jest odbudowywana.
Nawet jeśli szczodre inwestycje w uzbrojenie armii wywindowały Polskę w rankingu potęgi militarnej w ramach NATO bardzo wysoko, bo pod względem wielkości stanów osobowych aż na miejsce trzecie, pod względem siły uderzeniowej na miejsce szóste (tj. wyżej od Niemiec, ale nie od Włoch i Turcji), to nie przekłada się to jeszcze na nasz wpływ na politykę Sojuszu.
Widać wyraźnie, że nasza „miękka potęga” wyraźnie nie nadążała w ostatnich latach za naszymi aspiracjami wynikającymi z „czystej potęgi”. Polskiej elicie politycznej brakowało niewątpliwie finezji w polityce zagranicznej. Czesto wskazywano w krytycznych analizach, że brakowało jej zrozumienia dla świata, brakowało instrumentów (w tym języka, także w rozumieniu dosłownym) w komunikowaniu się ze światem. Polskie życie polityczne trąciło prowincjonalizmem, i to nie tylko za sprawą obozu prawicowego i jego świadomej polityki.
Kiedy byłem w Armenii, bardzo introwertycznej i skupionej na sobie, przekonałem się, że ministrowie i wiceministrowie we wszystkich, nawet trzeciorzędnych resortach, znali co najmniej dwa języki obce. I to w sposób co najmniej dobry. A u nas? Był przecież nawet czas i to nie tak dawno temu, kiedy nasz ambasador w jednej z ważnych dla nas instytucji bez tłumacza na angielski nie prowadził żadnych z partnerami rozmów.
A dyplomacja polska aż przerażała wielu publicystów swoim prowincjonalizmem w codziennym działaniu. Zajęta była w tych opisach wyłącznie tzw. polskimi sprawami, czyli Polonią, polskimi kościołami, organizacją wizyt czynowników z Warszawy. Wyżywała się w zarządzaniu majątkiem, personelem i sprawami konsularnymi. Sam sie przyznam, że kiedy w 2016 r. zostałem zaproszony jako gość na doroczną naradę polskich ambasadorów, miałem wrażenie, że zjechali się na nią kierownicy administracyjni, bo tylko problematyka finansowo-administracyjna potrafiła ożywić atmosferę na sali. Jeden z polskich ministrów spraw zagranicznych chciał, aby polski ambasador zawsze „boksował ponad swoją kategorię wagową”, czyli znaczył w miejscu urzędowania nawet więcej niż jego kraj (i tezę jego goraco popierałem). Pytało wielu znawców, czy ostał się na koniec 2023 r. choć jeden taki „egzemplarz”?
Wielu obserwatorów uważa, że dyplomacja polska przez ostatnie lata dokumentnie znikczemniała, a nawet że Polską dyplomację wprowadzono w stan wegetatywny.
Ale czy jest tzw. zapotrzebowanie społeczne na bardziej ambitną dyplomację?
Polskie media interesują się światem przeważnie przez pryzmat katastrof, wojen i skandali celebryckich. Dominują sprawy krajowe. Szerokiego świata nie ma. Tu kolejna ilustracyjna dygresja: aby tezę tę uzasadnić rozłożyłem kiedyś przed znajomym egzemplarze Neuer Zuricher Zeitung i Gazety Wyborczej. NZZ to bynajmniej nie Financial Times czy FAZ, a Szwajcaria to ponoć skupiony na sobie, słabiej niż my zintegrowany z Europą i światem kraj, i to ponad czterokrotnie mniej ludny od Polski. A Polska wiadomo – „serce Europy”, skrzyżowanie magistral transkontynentalnych, przeciąg strategiczny. GW to niewątpliwie dziennik o najszerszych międzynarodowych horyzontach na polskim rynku. A jednak porównanie ilości i jakości materiałów poświęconych zagadnieniom międzynarodowym w tych dwóch dziennikach wypadło dla Polski druzgocąco źle.
Konkluzja prosta: nie uda nam się jako Polsce zbudować zdrowej „miękkiej potęgi” i odrodzić dyplomacji bez przełamania prowincjonalizmu w naszym myśleniu o świecie.
(Z wykorzystaniem elementów wykładu w Pradze w maju 2024 r.)