Just for the Record. Wpis siedemnasty: Pojednanie i pamięć

Kiedy w 1992 r. poproszono mnie o sugestie do polskiego przemówienia na szczycie KBWE w Helsinkach, zaproponowałem, aby do dekalogu zasad regulujacych stosunki między państwami w Europie, przyjętego w 1975 r., dopisać dwie dodatkowe zasady. Pierwszą z nich miałaby być zasada pojednania. Zgodnie z nią, częścią procesu budowy lepszego jutra dla Europy winno być rozliczenie się z historią i wzajemne przebaczenie win. Tak wtedy mi się wydawało. Wałęsa, zdaje się, do postulatu pojednania nawiązał w wygłoszonym wtedy przemówieniu, wykorzystując fragmenty tekstu, który przygotowałem. Oczywiście nikt słów polskiego przemówienia nie potraktował z należytą refleksją. Jeśli je usłyszano, to zinterpretowano je zapewne jedynie jako chwytliwą figurę retoryczną.

W Europie, gdzie, wydawałoby się, francusko-niemiecki przykład zachęcił innych do powszechnego naśladowania, przeszłość nadal straszy upiorami. Poprzedni rząd polski rozpętał przed wyborami w 2023 r. niesłychaną wręcz kampanię antyniemiecką. Podparł ją żądaniem reparacji (niebagatelne 1,3 biliona dolarów). Ówczesny polski ambasador w Berlinie publicznie stwierdził w 2023 r., że „brak odszkodowań dla Polski oznacza również, że Niemcy nie zamknęły ostatecznie swojego rozrachunku z przeszłością i faktycznie odrzucają ciążącą nad nimi spuściznę III Rzeszy”. Mimo wszystko, według niego, „Niemcy mają szansę zbudować stabilne i zdrowe relacje z Polską, ale jedynie w oparciu o historyczną prawdę i sprawiedliwe zadośćuczynienie”. Dodał, że „bez tego Niemcy nie mogą liczyć na szczere pojednanie z polskimi sąsiadami”.

Okazało się, że ponad pół wieku wysiłków, zapoczątkowanych przełomowym orędziem polskich biskupów, to jeszcze za mało. Bo nie było szczodrego finansowego rozliczenia? Te wspólne programy młodzieżowe, fundacje, wspólne badania, a nawet uniwersytety, wspólne podręczniki historii, ekspiacje niemieckich polityków – wszystko to mało, wszystko w piach? „Nie ma pojednania bez pieniężnego rachunków wyrównania” – miałaby brzmieć nowa polska dewiza w stosunkach międzynarodowych? Że też polscy biskupi o tym nie pomyśleli, kiedy przed sześćdziesięciu śmiało odważyli się dłoń wyciągnać ku pojednaniu. Chociaż komunistyczna władza akurat za to, że nie zażądali zadośćuczynienia, ich wtedy nie krytykowała.

„Udzielamy wybaczenia i prosimy o nie” – fraza genialnie lotna (i nagrody godna, jak napisałby Pilch, i słusznie, bo Pokojowego Nobla warta do dziś) wpisana do listu z 1965 r., mogłaby się zresztą stać wielkim polskim wkładem do polityki międzynarodowej. Tak myślałem sobie przed trzydziestu laty. Wyobraziłem sobie, że można na tym zbudować pole dla naszej aktywności dyplomatycznej, nie tylko w Europie. Parę razy, a ostatni raz w roku 2005 r., o tym nawet na głos powiedziałem. Ale głos był to widocznie za cichy i na rzeczywistość nie wpłynął. Kiedyś jeden z tureckich intelektualistów zaangażowany w sprawę pojednania z Ormianami, uznał tę frazę polskich biskupów za sentencję przełomową w historii stosunków międzynarodowych. Zgadzam się z nim.

Próbowałem więc później jako unijny ambasador w Armenii przenieść mądrość listu polskich biskupów na grunt relacji Ormian z Turkami i Azerami. Z wielkimi wtedy oporami nawet ze strony Ormian. Podstawowa trudność polega w tym kontekście na tym, że w odróżnieniu od Niemców Turcy w oficjalnej polityce wypierają swoją winę (za ludobójstwo 1915 r. i nie tylko). A Azerowie sami czują się ofiarami i do czasu ustanowienia pełnej kontroli nad Górskim Karabachem o pojednaniu nawet myśleć nie chcieli (i, na ten przykład, nie wpuszczali na swoje terytorium ludzi o ormiańskich korzeniach, o czym przekonał się sam Krzysztof Penderecki).

A w świecie poważniejszych przypadków wymagających pojednania jest jeszcze kilka co najmniej. Irańczycy (i nie tylko oni) nie mogą rywalizować ze sportowcami z Izraela, bo zakazują im tego ich władze. Ukraińcy nie chcą teraz podawać rąk po zakończeniu zmagań z Rosjanami.

Na mistrzostwach świata w lekkoatletyce w 2023 r. złoto w oszczepie zdobył Hindus, a srebro Pakistańczyk. I pozowali wszakże razem do zdjęć jeszcze na bieżni stadionu. Rzadki to i napawający optymizmem obrazek. Na olimpiadzie w Paryżu ich rolę sie odwróciły, ale nie zabrakło ponownie wzajemnych szczerych gratulacji. Za to Koreańczycy z Północy mają mieć podobno nieprzyjemności za pozowanie do selfie na medalowym podium z krajanami z Południa.

Przyleciałem kiedyś (na paszporcie dyplomatycznym) do Ammanu. Pogranicznik przeglądając mój paszport nagle zapytał: „A jak miała na imię Pana matka?” Zdębiałem, bo nikt nigdy o imię matki na granicy mnie nie pytał. „Zofia” – odpowiedziałem speszony. Ale korciło mnie, aby dopytać, czy jeśliby miała na imię Estera, Sara czy Rachela, to czyniłoby to jakąkolwiek różnicę.

Bo czy można budować poczucie wspólnoty w świecie, czy można krzewić nową tożsamość globalną, jeśli między niektórymi plemionami tego świata utrzymuje się emocjonalna wrogość?

My jako Polacy mamy oczywiście jeszcze w relacjach z sąsiadami sprawy dotyczące historycznego pojednania do ułożenia. Fakt, sąsiedztwo mieliśmy trudne.

Na zachodzie – Niemcy, wiadomo. Problem o tyle prosty, że Niemcy swoich win wobec nas nie negują. Choć dopiero teraz do powszechnej świadomości dochodzi tam winy rozmiar. Przedtem czuli jej ciężar wobec Żydów, ale Polacy jako ofiary ich zbrodni w edukacji historycznej gdzieś im sie gubili. Mają jeszcze nad czym popracować i to na lata naprzód. Niezależnie od sprawy finansowego zadośćuczynienia.

Na południu – Słowacja. Zadr historycznych w relacjach prawie żadnych. Polscy i Słowaccy historycy pięknie się zresztą dogadali w sprawie interpretacji dziejów Spiszu. Nie wymaga nawet Spisz gestów pojednania. Czesi nasze przeprosiny za zajęcie Zaolzia przyjęli. I za inwazję w 1968 r. Głębiej w dzieje wzajemne zaglądać nikt nie chce.

Na wschodzie – z Litwinami, jeśli pojawiały się po 1990 r. problemy, to na tle praw mniejszości polskiej, a nie historycznych zaszłości. Litwini przeprosin za akcję Żeligowskiego i jej skutki się nie domagają. Ale już z Ukrainą, w opinii przeważającej części polskiego społeczeństwa, bez jej szczerego rozliczenia się za Wołyń pojednania nie będzie, nawet po odparciu agresji rosyjskiej. Można jedynie wierzyć, że obecna wojna przyniesie Ukraińcom bohaterów i wyczyn, który pozwoli dać sobie spokój z gloryfikacją Bandery dla budowy własnej tożsamości. I da poczucie dumy, które pozwoli zmierzyć się z trudną przeszłością.

Najtrudniej niewątpliwie będzie nam budować pojednanie z Rosją. Przede wszystkim dlatego, że imperialna Rosja (dziś putinowska) win wszelakich się wypierała i wypiera. Nie tylko wobec Polski. A wręcz wyrazów wdzięczności się od swoich ofiar domaga (za „wyzwolenie” od faszyzmu, za Ziemie Zachodnie, za pomoc w odbudowie po II wojnie światowej). W miarę grzęźnięcia Rosji w napastniczej wojnie przeciw Ukrainie, Polska i Polacy w państwowej propagandzie rosyjskiej urośli do wrogów numer jeden, genetycznych rusofobów, historycznych niewdzięczników. A i w Polsce obraz Rosji i Rosjan stał się głęboko negatywny. Przestano grać nawet rosyjskich kompozytorów w teatrach operowych i filharmoniach. W narracji politycznej w Polsce przymiotnik „ruski” stał się najgorszą inwektywą, synonimem zdrady i zaprzaństwa.

Póki Rosją rządzić będą spadkobiercy imperialnego myślenia, przełomu w stosunkach z Polską (i kilkoma innymi sąsiadami) nie będzie – prawda to oczywista. Ale wierzyć w pojednanie przestać nie wolno. I próbować je podejmować, kiedy nastąpi dobry czas. Bo taki czas musi nastąpić. Nawet jeśli nieprędko.

Kiedyś zresztą twierdziłem, nawet jeszcze do 2014 r., że trzeba nam (nie tylko Zachodowi, Europie, ale i Polsce) pokazywać, że mamy ofertę pozytywnego programu wobec Rosji. Nawet jeśli nie żywiliśmy większych nadziei, że Rosja będzie w stanie z niej skorzystać. Kiedy w 2009 r. Obama zaczął resetować stosunki USA z Rosją, mogłem rozumieć jego motywy, choć za wysoce niezręczne uważałem publiczne gesty kumplowania się z Miedwiediewem, Putinem czy Ławrowem już w pół roku po agresji rosyjskiej na Gruzję.

Rozumiałem też próby naprawy relacji z Rosją podejmowane przez ówczesny polski rząd. I dały one pewne dobre płody, jak choćby w ramach Komisji ds. trudnych. Ale nie podzielałem wiary, że może ta polityka istotnie doprowadzić do jakiegoś przełomu w relacjach. A już z zażenowaniem patrzyłem na inercję tego procesu, kiedy po protestach na Placu Błotnym w l. 2011-2012 widać było, że powrót do ostrej konfrontacji jest nieuchronny, bo Putin zaczął oskarżać Zachód o politykę „regime change” w Rosji, a wycofali się rakiem z resetu Amerykanie. Wtedy już naszej polityce wobec Rosji trzeba było zaordynować ostrą korektę kursu. I ona przyszła, ale dopiero po aneksji Krymu w 2014 r.

Problem z Rosją przez wieki polegał na tym, że jej liderzy chcieli u swoich partnerów (a zwłaszcza sąsiadów) wywoływać albo strach (kiedy była silna) albo współczucie (kiedy dotykały ją smuty i nieszczęścia). Wierzyć trzeba, że pojawią się kiedyś w Rosji liderzy, którzy wzorem innych normalnych krajów będą chcieli zjednywać u partnerów po prostu szacunek. Wtedy się pojednamy. Bo żyć w bezpośrednim sąsiedztwie z agresywnym, zapiekłym, wrogim narodem przyszłym pokoleniom Polaków nie życzę.

A inne nacje? Choćby nasz sąsiad przez Morze Bałtyckie – Szwecja. W 2005 r. ambasador szwedzki przeprosił za potop, ku zaskoczeniu wszystkich, bo nikt tego przecież nie oczekiwał. Ale zwrócić zrabowanych wtedy i potem dzieł polskiej kultury (Statut Łaskiego!) Szwecja twardo nie chce. Bo Szwecję przed wiekami też obrabowywano? Oczywiście, że nie. My mamy chociaż silny argument niezwracania Niemcom „berlinki”. Bo oni za zniszczone i zagrabione dzieła rekompensaty żadnej nie przewidzieli, a nawet większej chęci w odnajdywaniu łupów w zbiorach prywatnych nie okazali. Ale Szwecja argumentów żadnych nie ma. I te polskie dzieła kultury z punktu widzenia ich tożsamości kulturowej nawet po czterystu latach pozostają ciałem obcym.

Co innego chociażby egipski obelisk w Paryżu, nieprawdaż? Oczywiście żarty sobie stroję. Otóż, logika postępu moralnego nie pozostawia wątpliwości. Te wywiezione i zagrabione pamiątki kultury winny wrócić na swoje pierwotne miejsce. Nawet takie marmury Elgina, choć ekspediowano je, aby uchronić przed totalną destrukcją przez tureckich okupantów. Nawet egipskie mumie, mimo, że prawowici spadkobiercy starożytnych Egipcjan są w Egipcie ledwo skromną mniejszością, a Arabowie (też pod rządami Turków) traktowali przez wieki te zabytki jako obce kulturowo (świątynię w Karnaku niszczyli muzułmańscy fanatycy, a świątynię w Luksorze „wzbogacono” o minarety, etc.), o nie specjalnie nie dbali, ale dziś traktują je jako część swojej tożsamości. Zwrót dóbr kultury do ich miejsc pierwotnych musi stać się normą!

Mocne argumenty stoją za tezą, że tak rozkopywać przeszłość się w nieskończoność nie da, że trzeba mieć śmiałość gdzieś tam na linii czasu grubą kreskę postawić. Nikt przecież w Polsce nie będzie domagać się od Mongolii przeprosin za inwazję wojsk Czyngis Chana i wyrżnięcie kwiatu śląskiego rycerstwa pod Legnicą. Ale okazuje się, że stare rany potrafią się po latach zaogniać. Tak traktuję przybierające na sile żądania odszkodowań za eksploatację kolonialną. Niemcy przekazały zresztą ponad miliard euro rządowi Namibii za zbrodnie dokonane przed ponad wiekiem na miejscowych ludach. Premier Niderlandów przepraszał za praktykowanie niewolnictwa na terenach byłych kolonii i to przed dwustu laty. Wyrzuty zatem są silne.

Inni twierdzą, że nowego świata na rozpamiętywaniu krzywd się zbudować nie da. I przekonują, że dla młodych przeszłość nie ma już tak wyrazistego wymiaru, że im się w świadomości przeszłość spłaszcza, a co ich interesuje i jednoczy w tożsamości to spojrzenie w przyszłość. Pojednanie historyczne dla wspólnej globalnej tożsamości jest w tej logice wcale niekonieczne. Przywołują przykład Unii Europejskiej. Cytują Hans-Magnusa Enzensbergera, który dowodził, że po II wojnie światowej Europejczycy znaleźli schronienie w „kolektywnej amnezji”. I to z jakim dobrym skutkiem! Więc i dla świata jedynym wyjściem jest kolektywna amnezja. Zaraz też znaleźli się komentatorzy insynuujący, że narody, które wypierają się win, idealnie nadają się do nowego świata. I twierdzą oni, że turecki negacjonizm wobec ludobójstwa Ormian nie powinien być przeszkodą dla członkostwa Turcji w UE, ale wręcz argumentem na rzecz szybkiej jej akcesji.

„Niepamięci niech się święci cud”?

Od trzydziestu lat (po obaleniu apartheidu w RPA) karierę robi tzw. sprawiedliwość tranzycyjna. W państwach, które zrzucały z siebie opresyjne rządy, wychodziły z wojen domowych, rozpoczynały budowę nowego ładu wewnętrznego, przyjęto wprowadzać mechanizmy rozliczania zbrodni, rekompensowania cierpień, rewizji wyroków sądowych, lustracji i weryfikacji służb państwowych, w tym zwłaszcza tzw. siłowego segmentu.

Podobnych mechanizmów dla relacji między państwami nigdy nie wprowadzono. Czy postulowane w raporcie Panelu SG ONZ powołanie Rady Budowania Pokoju miałoby wypełnić te lukę? Wątpliwe, bo zadanie to niesłychanie trudne. Czy dla przykładu Rosja i Ukraina zgodziłyby się na zaangażowanie ONZ w odbudowę zaufania między nimi po zakończeniu otwartej wojny?

Widziałem, z jaką nieporadnością instytucje międzynarodowe radziły sobie z odbudową relacji między państwami i społeczeństwami post-jugosłowiańskimi i nie tylko między nimi, choć szczególnie między Serbią a Chorwacją, Słowenią, Bośnią i Hercegowiną, o relacjach Serbii z Kosowem lepiej nie wspominając. Jedni uważali, że pamięć złych emocji zatrze się sama, inni stawiali na subregionalne struktury, jak Pakt Stabilności dla Europy Południowo-Wschodniej (a później Rada Współpracy Regionalnej), czy Proces Współpracy Europy Południowo-Wschodniej. Inni zapewniali, że problemy same znikną po zakotwiczeniu wszystkich państw w Unii Europejskiej.

Problem polega wszakże na tym, że populiści wszelkiej maści, zwłaszcza w zagubionych czasach, będą grzebać w historii dla wzniecania emocji, które poniosą ich ku władzy. Mniejsza z ich retropijnymi wizjami, które mają kłamliwie mamić i społeczeństwo ogłupiać. Gorzej z uprawianą przez nich tzw. polityką historyczną, która każe szukać wytłumaczenia własnych niepowodzeń w minionych krzywdach i cierpieniach zadawanych przez sąsiadów.

A pamięć pozostaje plastyczna i selektywna. Na fali propalestyńskich demonstracji po terrorystycznym ataku Hamasu i akcji Izraela w strefie Gazy rozlał się po europejskich stolicach otwarty antysemityzm. Nawet w Warszawie. We Francji sam prezydent Macron musiał wezwać współobywateli do zatrzymania pochodu antysemityzmu. Europa, która przeszła przez Holokaust, znów stała się dla Żydów niebezpiecznym dla mieszkania miejscem. Oczywiście powód jest prosty. Masowy napływ muzułmańskich migrantów wpływa i pod tym względem na tożsamość historyczną Europy. Dla nich Holokaust nie jest doświadczeniem definiującym spuściznę historyczną. A skutek tego taki, że w Europie można sobie już bezwstydnie przyrównywać premiera Izraela do Hitlera (a w Rosji Żyda Zełenskiego definiować jako nazistę). Co jednak trudniejsze w wytłumaczeniu, to zjawisko przenikania postaw antysemickich do partii i ruchów lewicowych w Europie. Narodowa prawica utraciła historyczny monopol na antysemickie poglądy. Pełno ich teraz na lewicy, która, o święty paradoksie, przyciągała w przeszłości polityków o żydowskiej proweniencji i zwalczała antysemityzm.

Ze smutkiem obserwowałem też, jak za rządów Putina aplikowano Rosjanom przekazy mające wywołać amnezję wobec niszczycielskiej spuścizny ostatniej wojny światowej. Nie czyniono tego nawet za komunistów, a groźba totalnej wojny nuklearnej była wtedy całkiem realna. Propaganda putinowska karmiła Rosjan, w tym zwłaszcza młodych, bajkami o wojnie jako rzeczy zwyczajnej, przygodzie życia wręcz, misji chwalebnej. Latami przygotowywano społeczeństwo na bezsensowną śmierć tysięcy młodych ludzi, na wyrzeczenia i ofiary, które żadnego celu poza realizacją imperialnych omamów przywódcy nie mają.

Wydawałoby się, że europejskie doświadczenia minionych wojen powinny być wieczną przestrogą przed wszczynaniem nowych awantur. Oby tylko nasza Europa, Europa Unii Europejskiej, nie została dotknięta świeżą amnezją, jak w przypadku Holokaustu i antysemityzmu.

Więc chyba jednak i nowego świata, o którym tyle na tym blogu, nie da się zbudować na amnezji. Potrzeba więc wysiłku pojednania.

Ilustracja Michał Świtalski