Just for the Record. Wpis dwudziesty: rewolucja tymotejska w polityce międzynarodowej

Przed polskimi wyborami w 2023 r. pewien polityk, często przez mu nieprzychylnych określany jako „odklejony od rzeczywistości”, próbował opisać pojęcie międzynarodowej pozycji i statusu państwa. Walka z instytucjami europejskimi, kłócenie się ze wszystkimi wokół, permanentna obstrukcja miały być, w jego mniemaniu, zabieganiem o odpowiedni status kraju.

Pozycja miała być zmienna i ulotna, status zaś stały i niezmienny.

Wbrew temu, co opowiadał, tzw. status np. wielkiego czy średniego mocarstwa też nie jest dany raz na zawsze. Bo nawet wydawałoby się niewzruszalny status stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, nie musi obowiązywać po wsze czasy.

Westfalski porządek międzynarodowy oparty jest na zasadzie suwerennej równości. USA i Andora, Chiny i San Marino, Indie i Tuwalu tyle samo znaczą z punktu widzenia prawa międzynarodowego. Jedynie stali członkowie Rady Bezpieczeństwa mają globalnie zalegalizowany odrębny status, który daje im prawa większe (prawo weta w RB) niż innym państwom. Nierówne prawa występują i w przypadku innych organizacji, gdzie w głosowaniach liczą się tzw. udziały (Bank Światowy) lub liczba ludności (w tzw. podwójnej większości w ramach Rady UE).

Państwa w kontaktach z zagranicą od zarania ich dziejów troszczyły się o dwa podstawowe cele: zapewnienie bezpieczeństwa i pomnażanie dobrobytu. A rękojmią realizacji tych celów była potęga. Jeśli wyrastała ona ponad otoczenie, próbowały dominację odzwierciedlać w układach hegemonistycznych – dwustronnych (np. wasalnych) albo wielostronnych (np. sojuszach satelickich), które dawały mocarstwu specjalne prawa.

Już starożytni Grecy uświadomili nam, że miejsce w hierarchii państw może stać się wartością samą w sobie. Wojny peloponeskie były niczym innym, jak wojnami o status. Z punktu widzenia interesów greckiej wspólnoty cywilizacyjnej były wojnami totalnie bezsensownymi, wojnami wewnętrznie wyniszczającymi. Chodziło w nich przede wszystkim o ustalenie swoistego „porządku dziobania”, hierarchii potęgi na peloponeskim podwórku.

Wojny, w których stawką był status i hierarchia, organicznie wyrastały z feudalnego systemu stosunków w europejskim średniowieczu. W iluż to przypadkach ich celem był nie tyle fizyczny podbój i inkorporacja ziemi, co „zhołdowanie” jej władcy. A i w czasach nowożytnych podobnych wojen nie brakowało. Nie bez powodu wojnę krymską z lat 1853-1856 nazywa się niekiedy w podręcznikach wojną o klucz do stajenki betlejemskiej. Oczywiście żądania Rosji dotyczące przyznania jej specjalnych praw do ochrony chrześcijańskich miejsc i samych chrześcijan w imperium osmańskim były bardziej powodem niż przyczyną, bo Rosja w osłabianiu Turcji widziała szansę na swoją dalszą terytorialną ekspansję.

A trudno o lepszy przykład wojny o hierarchię niż prusko-austriacka Bruderkrieg z 1866 r. Nie chodziło przecież w niej o kontrolę nad maciupkim i irrelewantnym Holsztynem, a o przywództwo w Niemczech całych. Prusom udało się strącić z przywódczego tronu Austro-Węgry, a następnie dokonać zjednoczenia Niemiec na własnych warunkach.

Dziś status wypływa nie tyle z czystego rozmiaru potęgi, co z wkomponowania państwa w relacje z innymi partnerami. Bo chociażby Indie – dysponują bronią atomową, są najludniejszym państwem świata, ale stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa nadal nie udaje im się zostać i nie są traktowane na podobnym poziomie co Chiny, a czyż nie powinny? Są Indie państwem demokratycznym i piątą pod względem wielkości gospodarką świata, ale do grona G7 Hindusów nie dołączono (a jest tam Japonia, a kiedyś w G8 była i Rosja). I Chiny, i Indie chcą być postrzegane jako wielkie mocarstwa, ale nie życzą sobie, aby traktować je jako państwa „rozwinięte” (ale raczej nadal jako państwa rozwijające się).

Jedno nie ulega wątpliwości, czysta potęga nie gwarantuje statusu. Jednocześnie państwa, których potencjał się ambitnie pomnaża i nie muszą zabiegać o obcy parasol bezpieczeństwa, chcą, aby ich wzrost odzwierciedlał się w statusie. Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę podchwycono w Warszawie ideę, aby Rosję w G20 zastąpiła Polska. Mimo, że pod względem siły gospodarki (PKB) plasujemy się na miejscu 23 w świecie, ale to przecież i tak wyżej niż Argentyna czy RPA, które w G20 są.

Kilka państw zachodnich wybrało strategię budowania własnego statusu w społeczności międzynarodowej nie tyle przez militarne czy gospodarcze atrybuty mocarstwowości, co przez tworzenie zjednywającego sympatię wizerunku. Kanada jeszcze na długo przed wynalezieniem pojęcia soft power zaczęła snadnie rozwijać profil państwa wspierającego rozmieszczanie sił pokojowych, sprzyjającego rozwiązywaniu sporów, udzielającego pomocy gospodarczej, wychodzącego z inicjatywami dyplomatycznymi usprawniającymi funkcjonowanie instytucji globalnych. Aktywnie w sprawy globalne ze spolegliwymi skojarzeniami weszły Szwecja, Finlandia czy Norwegia. Formalnego odzwierciedlenia w ich statusie to nie znalazło. Ale czyniło ich dobrze kojarzonymi w społeczności światowej, windowało ich szanse wyborcze w staraniach o członkostwo w gremiach kierowniczych, w tym i w Radzie Bezpieczeństwa.

Widać wszakże wyraźnie, że status też ma nadal charakter uznaniowy.

Ale też niekiedy czysto formalny. Karta NZ zawiera postanowienia odnoszące się do tzw. państw wrogich. Uznawane wszakże są owe klauzule za martwe. Niemcy czy Japonia z tytułu tych postanowień nie odczuwają uszczerbku na swoim statusie.

Kiedy państwa czują się w miarę pewnie pod względem bezpieczeństwa wewnętrznego i interesów gospodarczych, nieuchronnie kierują swoje wysiłki na rzecz zapewnienia sobie odpowiedniej rangi i statusu. Zaspokajają potrzebę uznania. Polityką zagraniczną zaczynają kierować wartości tymotejskie. Państwo chce być docenione, chce być traktowane z respektem, chce mieć poczucie zdatności, pełnowartościowości, relewantności. Fukuyama kiedyś twierdził, że potrzeby tymotejskie będą nabierać rosnącego znaczenia, w nich upatrywał źródło tendencji do separatyzmu i motor dążenia do uzyskania statusu państwowego przez mniejsze narody. W „Emocjach, interesach, wartościach” wytykałem mu, że bardzo upraszczał, a wręcz czasem wypaczał rzeczywistość. Ale zgadzam się, że potrzeby tymotejskie coraz silniej wpływają na zachowania państw na arenie międzynarodowej. Większość państw chce mieć „swoje pięć minut”, nie godzi się na status statysty. Z tego też wynika proces emancypacji państw globalnego Południa, o którym tak wiele pisano w ostatnich latach.

Tym też tłumaczyć należy, że tak trudno odchodzić od formuły rotacyjnego przewodnictwa w organach instytucji międzynarodowych. Komitetowi Ministrów Rady Europy przewodzą kolejno wszyscy jej członkowie. Także San Marino, Monako, Liechtenstein, czy Andora. Przygotowują na półroczne kadencje bogate programy, mobilizują się do organizacji spotkań i imprez, proponują bogate programy przedsięwzięć towarzyszących, np. w dziedzinie kultury. Oczywiście waga polityczna mniejszych państw nie predestynuje ich do aspirowania kierowaniem wielkimi politycznymi projektami. Za ich plecami czynią to niezmącenie kluczowi gracze i Sekretariat. Ale dopływ nowej energii do zrutynizowanych prac Komitetu w wydaniu strasburskim, który dostarczyli mniejsi członkowie, zawsze był widoczny.

W Unii Europejskiej rotacyjne przewodnictwo w Radzie UE było często krytykowane za osłabianie ciągłości, deficyt zdolności do przewodzenia w przypadku państw mniejszych, forsowanie partykularnych priorytetów. I z powodu tych głosów krytycznych Rada Europejska i Rada ds. Spraw Zagranicznych mają stałe przewodnictwo. Ale z rotacyjnego przewodnictwa w innych formatach Rady nie zrezygnowano przecież. Właśnie dlatego, aby każdy członek Unii miał poczucie, że jest zdolny do jej przewodzenia, że gra w pierwszej lidze, że wszyscy muszą się z nim liczyć. A że oprawa propagandowa i obudowa kulturalna przewodnictwa znaczy często więcej niż jego polityczna treść, to rzecz w ostatecznym rozrachunku wtórna. Bo nie rotacyjne przewodnictwo decyduje o kierunku rozstrzygnięć w ramach Unii przecież.

Przewodnictwo OBWE chciano na początku lat dziewięćdziesiątych (w Waszyngtonie i nie tylko) uczynić silnym i inicjatywnym. Miało ono zapobiegać biurokratyzacji i przejęciu steru zarządzania OBWE przez biurokratów. To Przewodniczący, a nie Sekretarz Generalny, miał być rzecznikiem i twarzą organizacji. Popierałem ten kurs z całym przekonaniem, także wtedy, kiedy pracowałem w Sekretariacie.

Przewodnictwo miało być powierzane (na rok cały) państwom zdolnym unieść politycznie, dyplomatycznie i zasobowo jego ciężar. Z założenia więc nie wszystkim. A z drugiej strony nie powinno być oferowane państwom zbyt silnym, czyli mocarstwom (jak stali członkowie RB ONZ, ale już Niemcy czy Włochy je mogli sprawować). Silne Przewodnictwo irytowało wszelako Rosjan (i niektóre inne państwa). Czyniły te państwa wszystko, aby spętać inicjatywę i ograniczyć możliwości działań Przewodniczącego. I niestety im się to z czasem udało. Pole inicjatywy dla Przewodnictwa kurczyło się. W konsekwencji więc i Albania, i Serbia, i Irlandia, czy Północna Macedonia, czyli państwa nie pretendujące nawet do rangi mocarstw średnich, czuły się na siłach podołać Przewodnictwu.

Jestem więc zwolennikiem tworzenia funkcji, nawet pozornie prestiżowych, aby państwa, zwłaszcza mniejsze i średnie, mogły dawać ujście potrzebom tymotejskim. Bo najgorsze, co może się stać, to poczucie niezrealizowanych ambicji, rosnący rozziew między zadowoleniem z pomyślnego rozwoju państwa i poczuciem własnego niedowartościowania. Złe emocje, które na tle niespełnienia mogą pojawiać w zachowaniach politycznych, zwłaszcza na forach międzynarodowych, mogą bowiem zakłócać klimat współpracy.

Przekonanie, że Polski nie traktuje się odpowiednio, że Europą rządzą Niemcy, którzy z nikim, a zwłaszcza z nami się nie liczą, było obsesją PiS-u już w latach 2005-2007. W latach 2015-2023 weszło już ono w kliniczne stadium. Widziałem to z bliska, zwłaszcza w latach 2005-2007. Polska podejmowała dyplomatyczne wojenki nawet w sprawach bez znaczenia dla polskich interesów, a wszystko w imię pokazywania, że z nami po prostu trzeba się liczyć. A przy tym kompletnie nie potrafiono partnerom wytłumaczyć naszych racji. Skutkiem tego postępowała nasza izolacja. Nawet najżyczliwsze nam państwa z zażenowaniem patrzyły na nasze poczynania.

Na syndrom niedowartościowania cierpiała Rosja i to co najmniej od połowy lat dziewięćdziesiątych. A za dyktatury Putina rozdrażnienie osiągnęło wyżyn dla świata niebezpiecznych. Od neurotycznej asertywności przelało się w wojowniczą zaczepność, aby dojść do stanu zapiekłej agresji. Bo Rosja uważa, że zdradliwie pozbawił ją Zachód po upadku zimnej wojny statusu, którym cieszył się ZSRR, a z którym wiązało się akceptowanie posiadania przez niego własnej strefy wpływu i działania tam na prawach wolnej ręki, że Zachód wypińkował Rosję z decydowania o geopolityce Europy i świata, że relegował ją z ekstraklasy, w której grała na równych prawach z USA, że poniżał ją, odrzucając rosyjskie projekty utworzenia koncertu mocarstw dla Europy i dyrektoriatu P-5 dla świata.

Agresja przeciw Ukrainie nie dość, że wcale nie pomogła Rosji odzyskać postulowany status, to jeszcze zepchnęła ją na przeciwległy biegun – biegun pariasa. Jeszcze nie końca, bo większość państw globalnego Południa sekować i izolować Rosji nie chce. Nie dziwota, że na szczycie G-20 w 2023 r. nie doszło w dokumencie końcowym do imiennego potępienia Rosji.

Status pariasa w stosunkach międzynarodowych nieformalnie oczywiście istnieje. Przez lata apartheidu doświadczała go RPA. Amerykanie próbowali wprowadzić w obieg pojęcie „państwa łajdackiego” i uzasadniać w ten sposób budowę koncepcyjnej zagrody dla „czarnych owiec”. Później eufemistycznie mówiono o nich jako o „państwach występnych”. Są i dziś państwa otaczane częściową izolacją, np. KRLD czy Afganistan.

Pojawiają się obecnie tezy, że wobec państw naruszających normy współżycia międzynarodowego, wartości prawnoczłowiecze i demokratyczne, jedynym sposobem skutecznej reakcji społeczności międzynarodowej jest odłączenie państwa od sieci współpracy, izolacja informatyczna, transportowa, odcięcie od rynków finansowych, sankcje handlowe i technologiczne, etc., czyli w dużym uproszczeniu te przedsięwzięcia, które podjął Zachód wobec Rosji, aby uświadomić jej konieczność zaniechania wojny w Ukrainie. Zachodnie sankcje jakieś skutki przynosiły, ale bynajmniej na postawę Rosji nie wpływały. Ale jeśli z czasem wpłyną, to polityka Zachodu może posłać ważny sygnał dla innych reżimów występnych. Bo podobne podejście można, a nawet należałoby zastosować w stosunku nie tylko do Rosji (czy KRLD).

Mówi się czasem, że status określany jest przez przynależność do wyselekcjonowanego kręgu państw. Status podnosi członkostwo w mniej lub bardziej elitarnym klubie. Przez lata (aż do końca lat dziewięćdziesiątych) taki klubowy charakter miała Rada Europy. Czy Portugalii bądź Hiszpanii psuło samopoczucie, że nie kwalifikowały się za Franco i Salazara do członkostwa w Radzie Europy? Może i tak, ale przecież i tak mogły liczyć wtedy na pełną polityczną solidarność Zachodu w warunkach konfrontacji z ZSRR i obozem komunistycznym.

Pozbawionym politycznego znaczenia klubem okazała się Wspólnota Demokracji. Czy niezaproszenie przez Bidena liderów Węgier i Turcji na szczyty demokracji w 2021 i 2023 r. odbiło się w jakikolwiek sposób na statusie tych państw? Oczywiście, że nie. Miało wydźwięk jedynie wizerunkowy i to mimolotny. Bo za krokiem tym nie poszły żadne inne konsekwencje. Wniosek z tego taki, o którym już pisałem na tym blogu: udział w klubie państw demokratycznych musi dawać wyraźne benefity polityczne, żeby wpływał na poczucie statusu państwa.

Na status państwa wpływa niewątpliwie obecność w wąskich gremiach konsultacyjnych (nieformalnych czy nawet sekretnych). Wspominałem na tym blogu o funkcjonowaniu tzw. dyrektoriatu w ramach Unii Europejskiej czy też tzw. quadu w ramach NATO. Za rządów PiS-u Polska nie dość, że nie przybliżyła się do tych kręgów, to przynajmniej jeśli chodzi o Unię Europejską, znacznie się od nich oddaliła. A jeśli strefa euro przekształci się w szerszy krąg przywódczy w ramach Unii Europejskiej, to nasza tam nieobecność wypchnie nas z poważnych rozmów o przyszłości Unii.

Może istnienie tych kręgów wywoływać powszechne rozdrażnienie. I słusznie. Dlatego funkcjonują tak dyskretnie. Ale nikt ich powstawaniu i trwaniu, jeśli przynoszą skutek, nie będzie w stanie zapobiec. Dla polskiej polityki jeden z ich kształtu obecnego systemowy wniosek wypływa: dopóki Niemcy będą w te kręgi wchodzić, a Polska nie (nawet pośrednio, czyli na tzw. doczepkę), to prawdziwego partnerstwa w polityce zagranicznej i europejskiej między Niemcami a Polską nie będzie. Po agresji Rosji na Ukrainie natowski quad winien był przekształcić się nieodwołalnie w pentalog (z udziałem Polski). Przekształcił się? W ubiegłym tygodniu w Berlinie obradowano na szczycie w formule quadu. A pentalog wywindowałby status Polski niebotycznie.

Niezaspokojenie tymotejskich potrzeb może okazać się poważną przeszkodą na drodze ku nowemu sposobowi zarządzania światem. Oczywiście największy opór przed nowym (w domyśle kosmopolitycznym) modelem zarządzania będą stawiać wielkie mocarstwa z USA na czele. Wielkim mocarstwom jednak bardziej niż o zachowanie statusu chodzić będzie o utrzymanie kontroli nad procesami decyzyjnymi. Przekazanie praw instytucjom ponadnarodowym zawsze ogranicza swobodę decydowania przez wielkich. Doświadczenia brukselskie pokazują, że najwięksi gracze, jak chociażby Francja czy Niemcy, potrafią wywierać pośrednio wpływ na działania Komisji, ale też w wielu sprawach muszą wchodzić z nią w spór kompetencyjny (jak np. zakresie ochrony inwestycji). Przegrywają też sprawy w trybunale luksemburskim. USA czy Chiny na podobne sytuacje jeszcze gotowe nie są. Mniejsze państwa zaś, nie tylko w Europie, przyjęły już dawno do wiadomości, że wiele decyzji dotyczących funkcjonowania ich gospodarki zapada gdzie indziej. I dotyczy to nie tylko członków Unii Europejskiej. Im przemodelowanie systemu zarządzania światem, w którym pojawiłyby się elementy integracji ponadnarodowej, nie przeszkadza. Ale przeszkadzałyby rozwiązania, które interpretowano by jako podważające ich suwerenny i równy status.

Olbrzymi błąd ruchów uniwersalistycznych, pangejskich i im podobnych polega na tym, że próbują uniwersalizmem wypierać tożsamość narodową. Pisałem już na tym blogu wielokrotnie, że to nie przejdzie. Trzeba uniwersalizm wpisać w przeżywaną obecnie narodową emancypację polityczną, rewolucję godnościową. Nie bez powodu jeden z byłych szefów Rady Europejskiej wizytując nawet najbardziej zapomniane zakątki szerokiej Europy, w tym i jeszcze nieunijne, zwykł mawiać, że to właśnie tam bije prawdziwe serce Europy.

Zawsze proponowałem więc, by mnożyć w organizacjach międzynarodowych wysokie funkcje, które powierzano by poszczególnym państwom w ramach rotacji. Uważałem też, że nawet członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa winno podlegać jak najszerszej rotacji. Oczywiście trzeba by z niej wykluczać takie państwa jak KRLD czy Syrię, ale poza tym mógłby zasiadać tam każdy. Przedstawicie Tuwalu również. Polskę w RB ONZ w 2020 r. zastąpiła Estonia. Zauważył ktoś różnicę? Nawet jeśli, to z pewnością nie była to różnica niekorzystna dla skuteczności działania Rady. Wymyślajmy więc algorytmy, by uniknąć niepotrzebnej rywalizacji o funkcje, a także o prestiżowe imprezy dyplomatyczne, sportowe czy kulturalne. Zadowólmy każdego. Oczywiście spełniającego podstawowe kryteria przyzwoitości. Żadnych honorów, imprez światowych dla dyktatur, ciemiężców, agresorów, itp. Żadnych. Wiem, wiem, idealistyczne to założenie. Bo przecież tak wielu państwom nie przeszkadzałby nawet udział sportowców rosyjskich w paryskiej olimpiadzie.

Ilustracja Michał Świtalski