Mało kto wyraża dziś zadowolenie ze stanu spraw globalnych. Każdy powody do frustracji ma swoje. Europa stęka pod presją migracyjną i brakiem recepty na integrację społeczeństw, Stany Zjednoczone dość już mają niesienia na swoich barkach ciężaru (finansowego i militarnego) gaszenia kryzysowych ognisk w świecie. Rosja nie może się pogodzić ze skurczoną potęgą. Chiny nie zadowala, że ich wielki potencjał ekonomiczny nie przekłada się na możliwość realizacji interesów politycznych (w tym zwłaszcza aneksji Tajwanu). Indie chciałyby stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa. Globalnemu Południu nie podoba się dyktat Północy i wolne zasypywanie rowu dobrobytowego. I jeszcze do tego dochodzi widmo nieuchronności trzeciej wojny światowej. Długo by wymieniać.
Weszliśmy w epokę powszechnych narzekań.
Frustracja wszakże, wypłukując resztki wiarygodności z istniejącego systemu zarządzania światem, tworzącej go sieci organizacji międzynarodowych, umów i traktatów, nie doprowadziła do systemowej refleksji nad przyszłością stosunków międzynarodowych Wszyscy mówią od trzech dekad, że okres to przejściowy, że porządek międzynarodowy jest w stanie transformacji, ale wspólnej wizji, dokąd świat ma zmierzać, nie widać. Działamy objawowo.
Weszliśmy w epokę globalnego dryfu.
I w fatalistycznym zamroczeniu dopuszczamy, że dryf ten może rzucić świat na skały, zafundować nam katastrofę, i to jakżeż piękną. Prognostycy przyszłości prześcigają się w pisaniu dystopijnych scenariuszy. Nawet pisarze. Nawet Twardoch („Powiedzmy, że Piontek”). Takiego czarnowidztwa świat nie widział od dziesięcioleci. Zaczyna ono już nabierać cech samospełniającej się przepowiedni. Masowy konsensus budowany jest wokół hasła: to musi łupnąć, to musi się rozlecieć. I naiwnie wierzymy, że nowy, lepszy świat da się zbudować tylko na ruinach starego.
Weszliśmy w epokę czekania na katharsis.
Katharsis w słownikowej definicji to oczyszczenie, puryfikacja, wybielenie. W wymiarze społecznym dotyczy sfery emocji, zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych. Od starożytnych Greków uczyliśmy się sztuki przełamywania emocji, zderzania własnego lęku z użalaniem się nad sobą, aby wychodzić z tragicznego obrotu spraw psychicznie wzmocnionym, zdecydowanym do działania.
Zwykle katharsis, także w polityce, przychodzi po klęsce, upadku, upokorzeniu. Wiąże się z wewnętrznym wstrząsem.
Polega na uświadomieniu sobie znaczenia wypadków, które doprowadziły do niepowodzenia. A w doskonałej, pełnej wersji powinno to prowadzić do uświadomienia sobie uniwersalnych praw rządzących przeznaczeniem. Zbudowania nowej wizji porządku własnej egzystencji.
Zwykle katharsis dopada nas w polityce po wojnach, tych przegranych w szczególności. W Polsce dopiero rozbiory przyniosły wyzwolenie się z narodowego odrętwienia i uwolnienie od przekonania o doskonałości własnego ustroju. Przegrana kampania wrześniowa 1939 r. głęboko przeorała świadomość elity II RP, ale też dała moralny wiatr w żagle komunistom, z obcego statku desantowanym na szczyty władzy. Wiele państw budziło się do rozwoju dopiero po zaznaniu klęski.
Ale wojny uświadamiały potrzebę radykalnych zmian także zwycięzcom. W wojnie trzydziestoletniej spustoszenia były tak wielkie, że nikt nie mógł pretendować na zwycięstwo. I była wojna ta wielkim katharsis, które przyniosło kres wojnom religijnym i ułożyło nowe zasady stosunków międzynarodowych. Podobnie wojny napoleońskie. A obie światowe XX wieku to już w ogóle.
Po końcu zimnej wojny żadnego globalnego katharsis nie było. W większości dawnego bloku sowieckiego nastąpił co prawda nowy początek, ale już w Rosji i wielu państwach post-sowieckich stare elity poszły ścieżką dostosowawczą w celu zachowania władzy w nowych realiach ustrojowych, a sowiecka przeszłość stała się punktem odniesienia w retropijnych wizjach odbudowy imperium. W Chinach, nie mówiąc już o Korei Północnej czy Kubie, komunizm formalnie nawet nie upadł. Wstrząsu globalnego upadek komunistycznego bloku nie spowodował. Odejście dwubiegunowego świata wyzwoliło konflikty. Częstokroć wcześniej tylko zamrożone i przysłonięte.
I tak doszło do tego, że wszyscy zaczęli mówić, że zastany porządek międzynarodowy jest ułomny, dysfunkcjonalny. Że się przekształca, że tkwimy w okresie przejściowym. Tylko, że międzyepoka stała się epoką samą w sobie.
Czekano, aż kryzysy i wstrząsy posłużą za katalizatora zmian. Wielki szok po zamachu z 11 września 2001 r. miał mobilizować do zbudowania nowego ładu wokół powszechnej walki z terroryzmem. Nie zbudował. Kryzys finansowy z 2008 r. miał posłużyć jako katharsis dla zreformowania międzynarodowych stosunków gospodarczych. Nie posłużył. COVID-19 miał posłużyć jako katharsis w zarządzaniu globalnymi pandemiami. I nie posłużył.
Nie pozostawało nic innego, jak pogodzić się z tezą, że tylko wielka wojna może obudzić świat do reform. Bo w przeszłości to przede wszystkim wojny burzyły stary porządek i otwierały drogę do budowy nowego.
Wojna rosyjsko-ukraińska miała wstrząsnąć światem, bo uświadamiała głębokie rozdarcie świata na tle podstawowych wartości. Ale nie wstrząsnęła. Zwłaszcza Globalnym Południem.
Mamy czekać na nową światową wojnę, która już ponoć nawet się zaczęła, ale na razie w pozostaje w pełzającej fazie? Nowa wielka nuklearna wojna światowa jako jedyny sposób zbudowania nowego ładu międzynarodowego? Brrrrr…
Przez lata uspokajaliśmy się, że broń nuklearna czyni wojnę światową nieprawdopodobną. Ale broń nuklearna w rękach mocarstw i państw reakcyjnych, jak Rosja czy Korea Północna, czyni stawkę prób zmiany porządku niewyobrażalną.
Więc obecny porządek miałby zostać z nami na zawsze? Przynajmniej w sferze dekoracji, instytucji, czyli w odniesieniu do składu i prerogatyw Rady Bezpieczeństwa ONZ, powszechnego członkostwa w ONZ legitymizującego dyktatury i opresyjne reżimy, pełnej dobrowolności członkostwa w reżimach traktatowych i innych elementów porządku. Ale wszyscy zgodzą się z tym, że obecny porządek nie jest końcem historii. To jak wywołać katharsis? Czy da się zmienić zasadniczo świat bez oczyszczenia? Czy może powstać jakikolwiek mechanizm pokojowej transformacji?
Trudno w taką pokojową transformacje uwierzyć. Bo czy Korea Północna sama z siebie zrezygnuje z broni nuklearnej? Nie mówiąc już o tym, czy Rosja sama z siebie byłaby gotowa zrezygnować z prawa weta w RB ONZ, bo przecież predestynuje ją do tego prawa tylko rozmiar arsenału nuklearnego? Czy Francja zrezygnowałaby ze stałego miejsca w RB na rzecz członkostwa Unii Europejskiej? Czy USA zgodziłyby się na ustanowienie globalnego trybunału praw człowieka? Lista retorycznych pytań jest długa, oj, bardzo długa.
Radykalnych reform brak. Przywódcy zasłaniają się argumentem, że nie dojrzały jeszcze do nich rzesze wyborców w ich krajach, zwłaszcza w kwestii cedowania suwerennych praw na rzecz instytucji międzynarodowych. Funkcjonariusze organizacji winią za słabość instytucji państwa członkowskie. Przywódcy państw mają w słabości organizacji międzynarodowych wygodną wymówkę. Do tego dochodzi właściwy politykom i funkcjonariuszom międzynarodowym brak samokrytycyzmu. W ocenie pracy instytucji dominuje tzw. self-congratulatory mode. Nikt nie chce przyznać, że coś robi źle.
W przeszłości wielkie i katastrofalne w skutkach wojny wywoływały intelektualne poszukiwania lepszej formuły świata. Wojna trzydziestoletnia, wojna o sukcesję hiszpańską musiały gdzieś tam z tyłu głowy mobilizować Kanta. Częstokroć spustoszenia wojenne otwierały pole do rozprzestrzeniania się zbrodniczych ideologii, jak w przypadkach leninizmu czy faszyzmu. Ale też wizji szlachetnych, jak w przypadku Wilsona czy Schumanna. Dziś jedyną utopią pozostaje wizja rządu światowego, ale i jej nikt nie chce podchwycić.
Zacząć wypadałoby od tego, co w obecnym porządku jest nie utrzymania. Nie w sensie politycznym, co wspomnieliśmy na początku, ale w tak zwanym sensie systemowym. Więc co? Imperialne zachowania mocarstw? Przyzwolenie na używanie przemocy? Przywileje państw nuklearnych? Nietykalność państw nuklearnych? Samo istnienie broni nuklearnej? Monopol państwa na reprezentację jednostek ludzkich, obywateli? Monopol państwa na użycie siły zbrojnej? Zasada suwerenności jako przykrywka dla sposobu traktowania własnych obywateli? Brak odpowiedzialności przywódców za działania wobec innych państw? Brak skutecznych środków międzynarodowego przymusu i egzekwowania norm postępowania? Brak skutecznych mechanizmów globalnej solidarności?
Zacznijmy od takiej listy. Dopiero potem szukajmy najlepszych rozwiązań.
I wreszcie pytanie najpraktyczniejsze z praktycznych: kto może stać się agentem, liderem transformacji? USA? Unia Europejska? Chiny czy Indie jako wstępujące mocarstwa? Globalne Południe jako blok? Wiele z państw Południa wszakże nic nie chce systemowo zmieniać, stołu nie chce wywracać, chce tylko z państwami zachodnimi zamienić się miejscami na stołu szczycie.
Złośliwcy przypominają, że to stary odruch w zachowaniu ludów długie lata upokarzanych. Przywołują powstania niewolników w czasach rzymskich, Eunusa czy Salwiusza. Ogłaszali się królami z boskiego nadania, ale ustroju zmieniać nie chcieli. Nawet Spartakus walczył jedynie o własną wolność, może o własne królestwo na Sycylii, ale nie o zmianę systemu. Podobnie wyglądała większość buntów chłopskich. Ale tego typu porównania nie wydają się trafne.
Więc może jakiś polityk, wyrazista osobowość, globalny celebryta, który mógłby pociągnąć za sobą świat? Są politycy o wyraźniej rozpoznawalności, owszem. Są tacy, którzy zdecydowanie wyrastają ponad potencjał polityczny własnego państwa. Ale siły pociągowej jednak im nie starcza.
Bo jako klasa politycy wydają się zbyt uziemieni tyranią teraźniejszości w myśleniu politycznym. A grupy społeczne? Kiedyś wierzono w transformacyjny zapał globalnej klasy średniej. Nikt dziś o nim nie mówi. Jedyna nadzieja w młodych? Tak, to oni tworzą szpicę ruchów ekologicznych, klimatycznych. Ale to aktywistyczna elita. Bo miliony młodych o przyszłości nie myślą. Nie oszczędzają, nie mają dzieci. Kobiety?
Nic tylko wypatrywać „czarnych łabędzi”. Niektórzy mówią, że jeden właśnie w listopadzie nam wylądował. Inni korygują, że nie łabędź to, a paw olbrzymi, ale z orlim dziobem i mocarnymi szponami. Krążył nad nami długo. I przyszedł zresztą powtórnie. Już raz nieprzewidywalnością swą spokój zmącił. Był czas, żeby się na jego powtórne przyjście przygotować. I, zdaje się, mało kto się przygotował.
Nieprzewidywalność jako znak firmowy polityka dobrze oddaje atmosferę epoki, epoki frustracji, dryfu, tymczasowości, wielkiego czekania.
A ja postrzegam tę nieprzewidywalność z nadzieją. Nawet jeśli na krótką metę oznaczać ona będzie decyzje, które nam w Europie będą się czkawką odbijać.
Wierzę bowiem w efekt szczęśliwego przypadku, serendipity, korzystnego obrotu źle zapowiadających się spraw. Wierzę w efekt Gorbaczowa, kiedy skromna próba zmiany porządku wyleje się w lawinę zmiatającą wszystkie złogi i butwy starego świata. Wierzę.
I tym optymistycznym akcentem…
I tym optymistycznym akcentem zamykam spisywane po latach moje niegdysiejsze publiczne wystąpienia, wykłady i prezentacje. Przypomnę, że podejmowałem się przed laty tych lektorskich wyzwań, tak czasami odległych od bieżących zajęć, by nie zakleszczać się w trywiach dyplomatycznej bieżączki, która mi wówczas doskwierała, by tę bieżączkę odreagowywać, by szukać głębszego sensu i szerszego kontekstu dla codziennej aktywności. Nie dla pedagogicznej przyjemności bynajmniej. Ani z poczucia kaznodziejskiej misji.
No i chciałem przy okazji, czego też nie taję, wstąpić ongiś w intelektualne zapasy z nudziarstwem, dominującym wtedy w akademickim dyskursie. Nie przeczę, że chciałem swoim słuchaczom, młodym, wykształconym, trochę w głowach poprzewracać, zaburzyć im ład umysłowy uformowany półeczkowo i szufladkowo na studiach wyższych, zwłaszcza na tych uczelniach, gdzie nadal obwiązuje wysoce scholastyczny model studiowania.
Za możliwość wygłaszania tych wykładów dziękuję w szczególności Lenie Niemirowskiej, Jurijowi Sienokosowi, Innie Bieriozkinie i wszystkim przyjaciołom ze Szkoły Obywatelskiej Edukacji i innym podobnym szkołom, które mnie zapraszały.
Więcej podobnych przemów nie przewiduję. Nawet, gdyby pojawiły się zaproszenia, okazje. Choć życie, w tym zwłaszcza doświadczenia zawodowe, nauczyły mnie nigdy nie mówić nigdy.
Trzeba wszakże szukać nowych wyzwań.
Zapraszam do nowej, całkiem odmiennej, odsłony bloga już w styczniu 2025 r.
