Ileż to razy w historii zdarzało się, że sprawy smarowno szły, wszystko zmierzało w dobrą stronę, a tu nagle „bum”, albo nawet wielkie „bum”, i świat wywracał się do góry nogami, nie dało się żyć jak wcześniej. Doświadczyliśmy tego ostatnio w czasach pandemii COVID-19. Kaskadą lały się proroctwa tuzów analityki politologicznej i socjologicznej, że świat lat minionych już nie wróci, a wszystko musi ułożyć się po nowemu.
Jeszcze pamięć po COVID nie zaschła, a cywilizacyjny pociąg wrócił wszakże na stare tory. Instytucje polityczne funkcjonują po staremu, współpraca międzynarodowa tym bardziej. Także geopolityka tkwi w starym układzie (a przecież sam Larry Summers zapowiadał, że od pandemii COVID odliczać będziemy erę chińskiego przywództwa w świecie; Chiny zaś po pandemii do dziś ledwo się zbierają). Żadnego przewrotu w świadomości społecznej i kulturze politycznej COVID nie dokonał. Jak zwykle wybitni komentatorzy nie przewidzieli mocno zaprogramowanego w nas odruchu wracania do utartych szlaków, odbudowy życia codziennego, w tym życia politycznego, w praktykowanych ramach. Nie pierwszy to raz wybitne umysły rozminęły się z rzeczywistością. Świat miał nie być więcej ten sam po 11 września 2001 r., czy po 15 września 2008 r. A w sumie był.
Niall Ferguson wykorzystał COVID-owy kryzys do przedłożenia zamaszystego opisu wpływu katastrof na funkcjonowanie naszych społeczeństw (Niall Ferguson, Polityka i katastrofy współczesnego świata/ Niall Ferguson, Doom. The Politics of Catastrophe. 2021).
Przypomnijmy, że swoją teorię katastrof Niall Ferguson ujął w pięciu tezach.
Po pierwsze, katastrofy są nieprzewidywalne.
Po drugie, nie ma jasnej granicy między katastrofami naturalnymi i wywołanymi przez człowieka.
Po trzecie, szkodliwe ich skutki wynikają z tego, że w radzeniu sobie z katastrofami zawodzą decydenci, choć nie tylko ci na szczycie.
Po czwarte, jak sformułował to sam Autor: „zakażenie ciał prowadzi do zakażenia umysłów”.
Po piąte, lepiej zawsze wykazywać wobec katastrof nastawienie lekko paranoiczne.
Oczywiście od zarania dziejów ludzkość wystawiona była na katastrofy. Katastrofy rzadko są jednak zjawiskami całkowicie zewnętrznymi. Poza uderzeniami meteorytów (nie odnotowanymi od 60 mln lat) bądź inwazją obcych (mało prawdopodobną w przewidywalnej przyszłości), wszystkie inne katastrofy rodzą się na naszej planecie. We wszystkich, w tym także tych najbardziej naturalnych (trzęsienia ziemi i inne), zaangażowany jest czynnik ludzki (przynajmniej w wymiarze skutków).
Jednym zdaniem, cywilizacja ludzka zawsze skazana była na niepewność. Świadomość społeczna jest na nieszczęścia przygotowana. One będą się zdarzać. Zawsze poddawać będą cywilizację ludzką egzaminowi. Niepewność wobec przyszłości jest immanentną cechą naszej zbiorowej świadomości.
Ferguson podzielił katastrofy na trzy obrazowe kategorie.
Po pierwsze, to szare nosorożce, czyli kataklizmy niebezpieczne, oczywiste i wysoce prawdopodobne, jak kryzys finansowy 2008 r., cyberataki, niedobór wody.
Po drugie, to czarne łabędzie, czyli wydarzenia niemożliwe do przewidzenia, mało prawdopodobne, jak, według Autora, I wojna światowa czy COVID 19.
Po trzecie, to smoczy królowie, czyli wydarzania ekstremalne, wymykające się rozkładom prawa potęgowego. Ferguson wkłada w tę kategorię obsunięcia kapitałowe, trzęsienia ziemi, narastanie rozmiaru miast. Ale zastrzega, że w pewien sposób są to zjawiska przewidywalne.
Świat dzisiejszy jest z jednej strony bardziej wrażliwy na skutki katastrof, ale z drugiej lepiej przygotowany na ich przewidywanie i im zaradzanie.
Wrażliwość świata wzrosła, bo wzrosły współzależności, wynikające m.in. z globalizacji. Pandemie rozlewają się dziś po świecie o wiele szybciej i szerzej niż w przeszłości. Dżuma epoki Justyniana zatrzęsła posadami Bizancjum (śmierć poniosło w samym Cesarstwie ponad 7 milionów ludzi, a w Europie ponad 50 proc. ówczesnej populacji), ale Słowianie tamtych czasów nie odczuli jej dotkliwie i próżnię populacyjną po niej skutecznie wypełnili, zaludniając olbrzymie połacie Europy. Czarna śmierć przetrzebiły populację średniowiecznego Zachodu w XIV w. (ludność samych miast skurczyła się o 50 proc.), ale Polskę jakoś szczęśliwie ominęła (choć współcześnie teza ta jest jednak kwestionowana). Dziś COVID potrafił dotrzeć wszędzie i to w try miga.
Wojny domowe i polityczne turbulencje bardzo lokalne też mają dziś o wiele szersze implikacje. Wstrząsy polityczne w Syrii, Iraku i Afganistanie wpłynęły na niespotykany w przeszłości kryzys migracyjny w Unii Europejskiej w l. 2015 i następnych. Trzęsienie ziemi w Japonii i powódź w Azji Południowo-Wschodniej w 2011 r. zakłóciły poważnie łańcuchy dostaw podzespołów elektronicznych. Upadek jednego banku wywołać może reakcję łańcuchową, która pozbawi oszczędności życia dziesiątków milionów ludzi na świecie, o czym przekonano się w 2008 r.
Efekt motyla sprawdza się w dzisiejszym świecie na każdym kroku.
A w przypadku kataklizmu wojen era atomowa doprowadziła do tego, że lokalne nawet ognisko zapalne, niesprawność techniczna broni czy emocjonalna niestabilność jednego przywódcy doprowadzić może do globalnego armagedonu o nieprzewidywalnych dla cywilizacji ludzkiej konsekwencjach.
Wszystko to prawda. Ale przecież nasza wiedza, zbiorowa mądrość, zgromadzone siły i środki powinny pozwalać nam lepiej katastrofy przewidywać i lepiej sobie radzić z ich skutkami.
Ferguson obstaje wprawdzie, że w niewielkim stopniu kataklizmy da się przewidywać. Rozkład czarnych łabędzi rządzi się regułami prawa potęgowego i nie podlega normalnemu rozkładowi prawdopodobieństwa. Czasami przewidzieć możemy jakieś nieszczęście, ale rzadko jego rozmiar i skutki.
Ale jednak w głowie nadal nie chce mi się zmieścić, że kryzys finansowy 2009 r. przewidziała zaledwie garstka ekonomistów, w tym chyba nikt ze znanych autorytetów. Ferguson usprawiedliwia, że to złożoność procesów ekonomiczno-finansowych, że niewielkie zaburzenie może doprowadzić do ogromnej zmiany, że związki przyczyno-skutkowe są nieliniowe, że są niedeterministyczne, że skali zakłócenia nie da się przewidzieć. Nawet w epoce big data? Nawet w epoce sztucznej inteligencji?
Szary człowiek może słabo przywidywać. Ot, choćby w Polsce. Szary polski człowiek nie przewidział, że walka rządu ze skutkami COVID nakręci spiralę inflacji, ale pan Morawiecki przewidział i sprytnie zabezpieczył swoje oszczędności przed inflacją.
Tak, odpowiedzialność za przewidywanie katastrof i radzenie sobie z nimi spada przede wszystkim na przywódców.
COVID-19 potwierdził prawdę znaną od mileniów – jedni sobie dają radę z katastrofami lepiej, inni gorzej. A czasami do katastrofy doprowadza sama polityka.
Ferguson nie kryje krytycznej oceny zdolności współczesnych przywódców do zarządzania skutkami kataklizmów. Tłumaczyć ich może tylko w ograniczonym stopniu, że każdy ludzki mózg słabo uwzględnia czynnik czarnych łabędzi. Dominuje w ich opisie myślenie magiczne (w tym religijne). Ale, według Fergusona, zarządzanie kataklizmami staje się dziś trudniejsze, bo nasze systemy polityczne coraz częściej promują ludzi, którzy nie uświadamiają sobie skali wyzwań, jakie przed nimi mogą się pojawić. Pisze on o nich, że są to jednostki zdolne do wszystkiego, czyli także do zachowań skrajnie niekompetentnych.
Współczesnych liderów politycznych dotyka bowiem boleśnie zjawisko „psychologii niekompetencji”. Składa się nań: nieumiejętność wyciągania wniosków z historii, brak wyobraźni, tendencja do opierania się wyłącznie na wiedzy wyniesionej z ostatniej wojny bądź ostatniego kryzysu, niedocenianie zagrożenia, a wreszcie zwlekanie z decyzjami albo też wyczekiwanie, aż uzyska się pewność, co nigdy nie następuje.
Winne w pewnym stopniu jest oczywiście samo społeczeństwo, zwłaszcza w systemach demokratycznych. Polityka stała się nudną, technokratyczna sztuką zarządzania oczekiwaniami. Dotknęło ją zjawisko, które kiedyś Norman Dixon przypisał kadrze dowódczej w wojsku: realia wojskowości, charakteryzujące się przede wszystkim nudą i powtarzalnością, odpychają jednostki utalentowane, co sprawia, że w armii pozostają tylko ludzie przeciętni, bez błysku inteligencji czy inicjatywy, którzy wspinają się mozolnie po szczeblach kariery. W polityce dzieje się już całkiem podobnie.
Najgorsze wszakże to, że najbardziej przydatna w radzeniu sobie z gwałtownymi tąpnięciami cecha polityka, którą Jared Diamond nazywał „konstruktywna paranoją”, nie jest w ogóle doceniana w preferencjach wyborczych.
I jest jeszcze czynnik, który Henry Kissinger określił kiedyś jako „problem domysłu”. Przywódców nie ocenia się przez pryzmat działań zmierzających do zapobieżenia katastrofy, co przez pryzmat niedogodności środków zapobiegawczych, które wprowadzali.
Więc przywództwa fetyszyzować nie wolno, ale jest lider zawsze ostatnią instancją, która od odpowiedzialności uciekać nie powinna.
Czy społeczeństwo uczciwie oceni wysiłek przywództwa, to niestety inna sprawa. Churchill, który wygrał wojnę, ocalił Wlk. Brytanię przed utratą honoru i okupacją, przegrał wybory po zakończeniu wojny. Stał się dobrą ilustracją Kissingerowskiego „problemu domysłu”. Trump, który powszechnie był krytykowany za nieporadność w zarządzaniu kryzysem COVID, znów zdobył poparcie tłumów.
I nie ma prostej odpowiedzi na to, jaki system daje sobie radę lepiej z katastrofami. Instynktownie można doszukiwać się przewag u autokracji. Bo szybciej potrafią mobilizować zasoby, łatwiej zaprowadzają dyscyplinę, kontrolują nastroje społeczne. Ferguson próbował dowieść, że wszystkie systemy autorytarne reagują na katastrofy w ten sam sposób. A najważniejsze dla nich, ważniejsze niż bilans strat, jest zachowanie kontroli nad społeczeństwem Czasem bardziej koncentrują się nad przekazem informacyjnym (cenzurowaniem złych informacji, a początkowo wręcz blokowaniem wszelkiej informacji o katastrofie) niż na łagodzeniu skutków kataklizmu. Chiny w czasie COVID-19 zachowywały się początkowo jak ZSRR zaraz po katastrofie czarnobylskiej, czyli tuszowały skalę nieszczęścia (a nawet przez pewien czas jego sam fakt). Wprowadziły drakońskie ograniczenia. A po czasie musiały ustąpić przed społecznym buntem.
A demokracje? Sorry, ale też i w tym przypadku po raz kolejny okazało się, że instytucje demokratyczne nie dają wystarczających zabezpieczeń przed skutkami katastrof.
Czy katastrofy są testem sprawności ustroju politycznego? Nawet jeśli tak, to rzadko kiedy elity polityczne wyciągają odpowiednie wnioski z tego testu. Świat po COVID nie stał się ani bardziej demokratyczny, ani bardziej autorytarny. Unia Europejska nie stała się ani bardziej zintegrowana, ani się nie rozpadła. COVID obnażył być może słabość wszystkich wielkich graczy, nie tylko USA, Chin, ale i Unii Europejskiej.
Ferguson dowodzi, że najlepiej radziły sobie państwa „kompaktowe”, dobrze zorganizowane, ale i wykazujące się dobrym poziomem solidarności i dyscypliny lokalnej: Korea Płd., Singapur, Izrael, Nowa Zelandia. Ale jakoś nie słychać, aby taki model państwa zaczęto gdziekolwiek indziej promować jako pomysł na urządzenie świata.
Co winno bowiem zawsze interesować politologa, to wpływ katastrof na przemiany polityczne w świecie. W historii kilka co najmniej zasadniczych zmian łączono z katastrofami. Ponoć wielka zaraza epoki Tukidydesa przyczyniła się do upadku demokracji ateńskiej A czy wspomniana już dżuma Justyniana pogrzebała szansę na odbudowę wielkości Imperium Rzymskiego? Ono już wtedy znajdowało się w stanie upadku. A po Justynianie Bizancjum przetrwał prawie milenium, choć w stanie zastoju. Hiszpanka wpłynęła na losy Europy po I wojnie światowej? Wątpliwe. Chociaż Ferguson upiera się, że prezydent Wilson po przechorowaniu grypy był innym człowiekiem, godził się w Wersalu na propozycje Europejczyków, które wcześniej z wstrętem by odrzucał. Czy wszakże miałby aż taki wpływ na parametry europejskiego i światowego pokoju?
Może więc COVID-19 zbyt łagodnym w skutkach kataklizmem był, aby zainicjować wielką zmianę?
Ferguson większą katalityczną siłę w wydaniu lokalnym upatruje chociażby w trzęsieniach ziemi. Wielki niszczycielski tremor 1755 r. w Portugalii posłużył jako impuls do zbudowania nowej postimperialnej formuły rozwojowej kraju. Podobnie trzęsienie ziemi w Japonii w1891 r. stało się czynnikiem mobilizacyjnym do reform Meiji. Można by wszakże nad tymi tezami długo dyskutować.
Bardziej oczywistym kandydatem do roli katharsis są oczywiście wojny, zwłaszcza te sromotnie przegrane. W historii wielu państw przegrana wojna była zaczynem tektonicznych zmian politycznych (w niedawnej historii: Rosja, Niemcy, Austro-Węgry w 1918 r., Niemcy i Japonia w 1945 r.). A wojenna klęska została potraktowana wielokroć jako konieczność nowego początku w rozwoju kraju, nie tylko zresztą u pokonanych.
Czy współczesne konflikty, choćby ten dla Europy najbardziej systemowy – rosyjsko-ukraiński, mogą odegrać rolę katharsis, w jakimkolwiek wydaniu? Czy tylko wielki konflikt nuklearny, nie daj Boże? Już przed pół wiekiem osiągnęliśmy przecież potencjał zbiorowego samobójstwa. A może katharsis wyniknie z nowej zimnej wojny Zachodu z Rosją i Chinami? Ferguson stawia ryzykowną tezę, że nowa zimna wojna jest nie tylko nieunikniona, ale wręcz pożądana, bo wytrąca USA ze stanu samozadowolenia. A nie ma innego sposobu zmobilizowania Zachodu do odnowy cywilizacyjnej?
Może zmiany klimatyczne, kiedy doprowadzą do masowych migracji i zniknięcia całych obszarów z mapy ziemi, poruszą świadomość elit i społeczeństw i popchną do zdecydowanych działań reformatorskich?
Ferguson przypomina, że Turchin i Nefedov zaproponowali kiedyś cztery zmienne wywołujące zmiany społeczno-polityczne Po pierwsze, to liczba ludności w stosunku do pojemności systemu. Po drugie, to siła państwa. Po trzecie to struktura społeczna (rozmiary elity i rozmiar jej konsumpcji). Po czwarte, to stabilność społeczno-polityczna.
Idąc ich tropem można zaryzykować tezę, że katastrofy jako takie nie są przyczyną przewrotów społeczno-politycznych. Mogą być najwyżej ich wyzwalaczem i katalizatorem.
COVID-19 się takim nie okazał. Nie wywołał żadnych większych podziałów społecznych. Nie dał nawet żadnego poważnego impulsu ideologicznego czy religijnego, jak zdarzało się w przypadku katastrof w przeszłości. Nie zmobilizował tym bardziej do poważniejszych reform we współpracy międzynarodowej. Sam Kissinger stwierdził kiedyś, że takiej skali pandemie wymagają wizji globalnej współpracy. Jej zabrakło. Nawet fakt, że Światowa Organizacja Zdrowia wyszła z kryzysu z mocno nadszarpnięta opinią, a czasem wręcz stając się przedmiotem oskarżeń, że działała przede wszystkim, aby zmyć z Chin jakąkolwiek winę za pandemię (szef WHO powszechnie określany był jako nominat chiński), skutków nie wywołał. Żadnych śmiałych reform za sobą to nie pociągnęło.
Krąży w ludzie powiedzonko, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. COVID żadnych instytucji współpracy globalnej niestety nie wzmocnił.
Zachodni komentariat polityczny pełen jest depresyjnych ocen. A zachodni progności nurzają się w dystopicznych opisach. Świat jednym słowem idzie ku nieuniknionej katastrofie. Kasandr mamy na pęczki. Lecz politycy dawno przestali się nimi przejmować. Nad myśleniem politycznym krąży syndrom cykliczności historii. Skoro będą katastrofy, to i perturbacje z nimi związane są nieuniknione.
Pyta i Ferguson: jaka następna katastrofa nas czeka? Nowa epidemia? Ocieplenie klimatu i katastroficzne zjawiska pogodowe? Fluktuacje słońca? Asteroida na kursie kolizyjnym z Ziemią? Czarna dziura? Poprawianie genów? Internet przedmiotów? Sztuczna inteligencja? Wojna nuklearna?
Wizji apokaliptycznych mamy aż nadmiar. Niektóre z nich zalatują wręcz gnostycyzmem.
Jak im przeciwdziałać? Ferguson spekuluje: może stworzyć narodowe biuro przestróg, może wprowadzić ograniczenia na postęp technologiczny?
A besserwisserzy rozmaitej maści przestrzegają, że środki zaradcze same w sobie mogą stanowić zagrożenie dla ludzkości. Lepiej więc zwyczajnie czekać. Nie panikować. Zwalczać pomysły rewolucji w zarządzaniem światem. Bo wszystkie te środki zaradcze skończą się powołaniem wielkiego ogólnoświatowego „więzienia high-tech” wyposażonego we wszechobecny system inwigilacji i kontroli.
Zmorą besserwisserów jest wykorzystanie widma globalnych kataklizmów do forsowania idei światowego rządu, wprowadzania instytucji globalnego totalitaryzmu. A przecież naturalny to powinien być odruch, bo narodowe rozdrobnienie wystawia nas na ryzyko nieskuteczności. Nawet jeśli rodzi nadzieję, że w sieciowości tkwi sposób na lepszą kreatywność i znajdowanie najlepszych rozwiązań.
Co pozostaje? Zdanie się na przywództwo USA czy Chin? Jedno, co COVID pokazał, to że ci realni lub potencjalni państwa-liderzy kiepsko sobie z takimi wyzwaniami radzili.
Moją opinię państwo już znają: trzeba wzmacniać ponadnarodowe struktury globalnego zarządzania. Nawet bez udziału USA, Chin czy Rosji.
Samo z siebie to się nie stanie. Świat potrzebuje jakiegoś katharsis? Oby bez zbytnich kosztów własnych. Ale o tym za dwa tygodnie.
(na podstawie prezentacji w Pradze w maju 2024 r.)