Delhijskie tablice dyplomaty: Poeta w notesie

„Istvan Terey, drobina Węgier zagubiona na azjatyckim kontynencie”, był poetą. „Pisywał wiersze. Wydał dwa tomiki, chwalone w miarę, trudno zrozumiałe.” Jest teraz radcą ambasady węgierskiej w Nowym Delhi. Kiedy go poznajemy, jest rok 1956. On ma 36 lat, przebywa na placówce od roku. Życiorys ma pogmatwany. Teraz pracuje dla komunistów, ale w czasie wojny zmobilizowany z uniwersytetu walczył z Rosjanami, najpierw na Ukrainie w 1944 roku, a potem już na ziemi węgierskiej. „Była we mnie wściekłość i rozpacz, że zostaliśmy w to wciągnięci. A jednak biliśmy się do ostatka”. Po klęsce wojennej nie widział dla siebie miejsca, i to w sensie najściślej egzystencjalnym. Przyznaje, że „kiedy Budapeszt padł, chciałem się zabić”. Ale potrafił odnaleźć sens życia. Założył rodzinę, zdobył jakieś tam uznanie literackie.

Trudno uwierzyć, że do dyplomacji trafił przypadkiem. W tamtych czasach tylko ktoś stojący blisko przy władzy musiał wpaść na pomysł, by go do tego zawodu ściągnąć, musiał Tereyowi ufać, musiał za niego zaręczyć. Odwilży w Budapeszcie wtedy czuć nie było wcale. Stalinizm jeszcze trwał. Do dyplomacji mogli trafiać tylko zaufani. Nawet na tak oddaloną placówkę jak Nowe Delhi. Bano się ucieczki, zdrady, przejścia na drugą stronę. Terey znał się na kulturze, mógł czuć się kompetentny jako radca kulturalny. Biegle władał angielskim. Ale już Indii uczył się dopiero po przyjeździe. Takich jak on było niemało. I gotowi byli niewątpliwie zadeklarować pełną lojalność dla komunistycznego państwa, byle wyjechać jako dyplomaci. Co tu gadać, władza w wysłaniu poety na placówkę dyplomatyczną musiała mieć interes. Być może była to jakaś forma inwestycji. Bo przecież nie pojechał za zasługi. Terey jakby nie zdaje sobie z tego sprawy. Udaje nieświadomego decyzji kadrowych, siły nomenklaturowych procedur w reżimie komunistycznym.

Ma w MSZ jednego przyjaciela, z którym podtrzymuje kontakt, ale nie wygląda on na bardzo wpływowego. Po wkroczeniu Sowietów do Budapesztu, ucieka on zresztą i ginie na granicy węgiersko-austriackiej.

Musiał więc być Terey w czyimś notesie. Dyplomatów wtedy nie zatrudniano w otwartym naborze. Nie było w prasie ogłoszeń o konkursach na stanowiska dyplomatyczne. W polskiej dyplomacji zaraz po przejęciu władzy przez komunistów zatrudniano ludzi o różnej proweniencji. W 1945 r. trafił do MSZ Józef Winiewicz pracujący w czasie wojny dla rządu londyńskiego, był potem ambasadorem, a w latach 1956-1972 wiceministrem spraw zagranicznych. Prawie równolegle podjął pracę w resorcie Jerzy Michałowski, przedwojenny pepeesiak, który za Adama Rapackiego zarządzał MSZ-etem jako dyrektor generalny. Pozwolono na powrót do ministerstwa nawet sanacyjnym urzędnikom i to na stanowiska kierownicze (Leonard Szepietowski de facto kierował sprawami administracyjno-finansowymi). Ale przyszedł rok 1949 i niesławna czystka przeprowadzona pod nadzorem ówczesnego sekretarza generalnego resortu Stefana Wierbłowskiego. Obce klasowo „złogi” zostały usunięte. W tym i Zdzisław Świtalski, skromny kancelista w Departamencie I (przed podobną czystką w 2022 r. zorganizowaną przez mentalnych spadkobierców Wierbłowskiego w polskim MSZ uchronił innego Świtalskiego PESEL, bo pozwolił mu przejść na emeryturę przed wejściem w życie ustawy zwalniającej z pracy jego uczelnianych kolegów).

Do resortu po 1949 r. trafiali już masowo ludzie z wysokiej partyjnej nomenklatury (z reguły w celu odstawienia na tor boczny), lokalni działacze partyjni (a też i prokuratorzy, policjanci i esbecy, byli oficerowie LWP), a na najniższe, pomocnicze etaty ludzie całkiem prości (byli partyzanci, szeregowi działacze partyjni z prowincji). Przeglądałem akta osobowe wielu z nich (podczas pracy „na zesłaniu” w archiwum MSZ w l. 2021-2022). Jakiejś prawidłowości w doborze trudno się mi było dopatrzeć. Decydowały raczej osobiste rekomendacje, opinie polecające, znajomości. Byli wśród zatrudnianych ludzie bez wykształcenia, znajomości języków, jakiegokolwiek obycia międzynarodowego Zatrudniano oczywiście też młodych absolwentów uczelni wyższych, znających języki, w tym zwłaszcza szkolonych w „dyplomatycznej zawodówce”, czyli w Szkole Głównej Służby Zagranicznej, utworzonej w 1950 r. Na Węgrzech za stalinizmu było podobnie, może jeszcze bardziej kadrowo-ortodoksyjnie, bo stalinizm tam miał jeszcze bardziej opresyjny charakter.

Musiał być Terey w czyimś notesie. Przypomnijmy: miał kwalifikacje, aby radcą ds. kulturalnych zostać, bo pracował na niwie kulturalnej (w piśmie literackim), znał bardzo dobrze angielski. Ale tak od razu na stopnień radcy na pierwszej placówce? Bez wcześniejszego doświadczenia dyplomatycznego, a chociażby pracy za granicą (jak chociażby Żukrowski, który sprawdzał się jako korespondent wojenny w Chinach i Wietnamie, nim trafił w 1956 r. do Nowego Delhi jako radca, a mimo iż był w czasie okupacji w AK, to służył po wojnie w LWP jako oficer i to nawet bezpośrednio podlegając Aleksandrowi Zawadzkiemu, który w 1952 r. został Przewodniczącym Rady Państwa, fasadowym, ale zawsze szefem kolegialnej głowy państwa)? Musiał być i Terey w czyimś notesie.

Notes mebluje dyplomację w czasach przełomu. Nie inaczej było w Polsce na początku lat 90-ych. Kultowego statusu nabrał zwłaszcza „notes Geremka”, na długo niż on sam objął funkcję ministra spraw zagranicznych. Potrzeby kadrowe były wtedy takie, że, jak to mówiono, łowiono ludzi do dyplomacji na przystankach MPK. Trzeba wszakże przyznać, że z Geremkowego rzutu wyrosło co najmniej kilkunastu dyplomatów znakomitych. Ostatnio notesową politykę kadrową prowadził, i to na ostro, PiS. Chciał wymienić elitę. Ludźmi przypadkowymi zaczął obsadzać nie tylko stanowiska kierownicze i ambasadorskie. Złą sławą okrył się tzw. zaciąg łódzki za czasów Raua, a i tzw. zaciąg akademicki za czasów Waszczykowskiego nie był wcale lepszy. Zadyźmienie MSZ osiągnęło wtedy poziom ery Wierbłowskiego. A i metody czystki były równie bezwzględne.

Poeta Terey ląduje w Nowym Delhi. Pewnie jednak w roli dyplomatycznej się nie czuje. A na dodatek aura poety ciągnie się za nim jak smród za wojskiem. Ma Terey kompleksy z racji swojej poetyckiej biografii. Znajomy radża, Ramesh Khaterpalia, powiada o nim w towarzystwie: „Zapominasz, że on jest poetą – powiedział to takim tonem jakby mówił: niedołęgą, upośledzonym, a nawet kaleką”. Ale tenże radża już Tereyowi w oczy z poetyckiego obciążenia rzuca wyzwalające: „Zresztą co z ciebie za poeta, jak tkwisz na placówce…jesteś dobrym urzędnikiem ambasady, a to już coś znaczy”. I jakże to Tereya cieszy: „przynajmniej ty jeden mnie doceniasz, bo w ambasadzie nadal mam opinię poety”.

Jednym słowem ma kompleksy. Traktuje swoją poetycką przeszłość jako obciążenie. Stara się z niego wyzwolić.

Przyjmuje więc na placówce postawę typowego urzędnika. Nie przejawia inicjatywy. Działa na popych. Z instrukcji centrali, albo z polecenia ambasadora. Jedynym przykładem wyprzedzającego działania z jego strony jest sporządzenie notatki o ograniczeniach na transfery walutowe, czym zaskakuje ambasadora. Musiał być więc to rzeczywiście wyjątek.

Brak w nim w codziennym działaniu jakiegokolwiek entuzjazmu, energii, zapału, a przecież mija dopiero rok w jego pracy. Tak wcześnie stłumić w sobie ogień wewnętrzny wynikający z nowej pracy, nowego otoczenia, nowych zadań może tylko doświadczony lis w zawodzie dyplomacji. Chociaż wtedy w czasach stalinowskich, zdaje się, była bierność odruchem naturalnej samoobrony. Bo każda inicjatywa osobista, zwłaszcza nieudana w skutkach, mogła być nie tylko gwoździem do trumny w karierze, ale źródłem wielkich kłopotów o charakterze najdotkliwiej osobistym.

Terey nie robi wrażenie przepracowanego. Zwierza się czytelnikom jedynie z kilku mało atrakcyjnych działań, jakie wykonał w roli dyplomaty. Ot, dla przykładu opisuje, jak to „wracał ze studia indyjskiego radia, gdzie zdołał w programie umieścić kwadrans węgierskiej muzyki skrzypcowej i ludowe piosenki”. Mimochodem zaznacza, że pomógł mu w załatwieniu sprawy podarek w postaci pudełka czekoladek ofiarowany miejscowej pani redaktor. Widać, że wielkiej dyplomacji w tym nie było.

Albo raportuje nam Terey, że złożył wizytę w cenzurze, czyli delhijskim Biurze Oceny Filmów, gdzie uzyskał zezwolenie na rozpowszechnienie kilku węgierskich krótkometrażówek krajoznawczych i dwu „zabawnych bajek ludowych”. Przyznaje, że „kazano jedynie wyciąć ujęcie boiska z dziewczętami w kostiumach gimnastycznych, jako zbyt nieskromne” (dziś pewno by tych scen nie wycięto, chyba że koszulki dziewcząt byłyby naprawdę bardzo zmoczone). A zatem znowu w sensie zawodowym żadne to wielkie wyzwanie było, nawet dla nowicjusza w zawodzie.

Innego dnia dostaje od ambasadora nagłe polecenie wygłosić pogadankę w Agrze („dziś o ósmej”). Tego rodzaju niespodziewane i nagłe zastępstwa to po dziś dzień typowe zjawisko dla dyplomacji. Żadne wielkie halo. Praca na placówce wiąże się z koniecznością wykonywania zadań bez czasu na przygotowanie, na gwizdek, w pośpiechu, w sposób komplikujące plany osobiste. Terey przyjmuje owo zlecenie ze spokojem. Nie daje poznać najmniejszego stresu. Ambasador daje mu zresztą wolną rękę w wyborze tematu. Podsuwa rozwiązanie najprostsze, czyli miałby Terey przedstawić opowieść o „Węgrach dzisiejszych”. Ostrzega jednocześnie Tereya uczciwie: „Nie krytykujcie realizmu socjalistycznego”, bo może „trafi się ktoś z bratnich ambasad i zacznie protestować…” Zupełnie jakby ambasador nie do końca miał przekonanie co do politycznej dojrzałości radcy. Ale prawdą jest, że zwłaszcza dyplomaci sowieccy donosili na swoich kolegów z „bloku”, a donosy te służyły potem jako podstawa do interwencji w emeszecie państwa sojuszniczego. Znałem (i opisałem na blogu) takie przypadki wobec dyplomatów peerelowskich.

Kolejne zadanie: Terey „na polecenie Budapesztu miał rozpoznać skład przyszłego prezydium” Światowego Kongresu Kobiet w miejscowym ministerstwie. Wyjaśnia nam, że „kilka pań, wraz z żoną wiceministra, uparło się zobaczyć Indie…” Panie pytały, czy nie byłoby wskazane przynajmniej na otwarciu wystąpić w strojach ludowych. Chyba nie było. Dowiedział się natomiast Terey od gospodarzy, że obrady będą dotyczyły równouprawnienia kobiet, podwyższenia im płac. Będą wystąpienia przeciwko handlowi kobietami. I tu wychodzi całkiem mało poetycka, brutalnie trzeźwa natura Tereya. Reaguje jak seksistowski wieprz: „Przecież one się same sprzedają, jakże im tego zabronicie”. Za taką uwagę dziś, nawet wpisaną do prywatnego dziennika, powstydziłby się setnie, a już wygłoszona na głos przypieczętowałaby koniec jego kariery, w tym pewno i nawet w dzisiejszej dyplomacji węgierskiej. Logika poprawności politycznej jest taka, że za kilka-kilkanaście lat wstyd będzie z powodu notorycznego seksizmu głównego bohatera przyznawać się do oglądania filmów o Jamesie Bondzie.

Że Terey chce za wszelką cenę uchodzić za pełnokrwistego dyplomatę, świadczą jego zawodowe kłamstwa wygłaszane przy okazji uczestnictwa w Agrze w kongresie poświęconym Rabindranathowi Tagore. Pierwsza reakcja jest uczciwa: „Myślałem, że się obejdzie. U nas go nie wydają. Uniknęlibyśmy kłopotliwych pytań”. Realizuje jednak z całą powagą i przejęciem polecenie ambasadora: „w rozmowach nie szczędźcie pochwał, nic nie kosztują”. Terey zdaje sobie sprawę, że Tagore na Węgrzech znany był tylko elicie, a krytycy opatrzyli Tagorego piętnem „naiwnego idealizmu i mętniactwa mistycznego”. Ale w konferencyjnych kuluarach nie ustaje w zapewnianiu indyjskich ekspertów, że „Tagore jest świetnie tłumaczony, zaliczany do klasyków”. Udaje uznanie dla organizatorów za inicjatywę kongresu, ale w duchu widzi ją jako element nadymania kultu poety, kultu, wypaczającego, jak każdy kult, jego rzeczywisty człowieczy rozmiar: „kiedy się już jest zaliczonym w poczet świętych, wszystko staje się doskonałością. Nawet koszula, którą nosił. Wierni domagają się relikwii”. Mało w jego konferencyjnych rozmowach zostało w Tereyu z poety.

Powiecie, że poeta to nie zawód, to raczej powołanie, stan świadomości, sposób oglądania świata. Przychodzą do dyplomacji ludzie z różnymi doświadczeniami zawodowymi, w tym i bardzo dalekimi od służby zagranicznej – lekarze, architekci, inżynierowie. Poecie wcale nie jest trudniej niż im przestrajać się na tryby pracy urzędniczej. Ale czy zawsze i wszędzie powinno odbywać się to kosztem ich wrażliwości?

Nie dziw, że Lajosz Ferenz, kolega z pracy, I Sekretarz Ambasady Węgier („włosy długie falujące, lekko zaczynały srebrnieć. Przystojny mężczyzna…”) prowokuje go demaskatorską tezą: „Nie, nie, z ciebie nie taki znowu poeta… chodzisz po ziemi. Jednak wolałbyś, żebyśmy mieli cię za poetę, bo z tym ci wygodniej. Masz wtedy większy luz”.

Swoi zatem Tereyowi nie chcą zaufać. Nie dlatego, że emanuje innością, ale wręcz przeciwnie, bo skrzętnie ją ukrywa. Inność jest bowiem przekleństwem dla dyplomatycznej kariery. Ileż to razy na zdolnych, utalentowanych młodych dyplomatów patrzono i w polskiej służbie jak na cielęta o dwóch głowach, ileż to razy płacili za to byciem pomijanymi, sekowanymi, mobbingowanymi. Tell me about it…

Łatwiej Tereyowi zdobywać zaufanie Hindusów. Wspomniany już Radża powiada o Tereyu „Dasz się lubić…umiesz przyjaźnie milczeć”. Milczenie u dyplomaty może wszakże w przesadzie prowadzić do niebezpiecznych dla niego konkluzji w tak zwanym środowisku. Obiegowa bowiem prawda głosi, że największymi milczkami, dyplomatami nastawionymi jedynie na odbiór, niechętnie stosującymi zasady informacyjnego handlu wymiennego w kontaktach z innymi, zwłaszcza dyplomatami, są ci, którzy zdradzają tym swoją niedyplomatyczną proweniencję, inaczej – przynależność do specjalnych służb. Ale w czasach komunistycznych kilka razy przekonałem się, że guzik to prawda. Najbardziej rozwiązane języki mieli właśnie wywiadowcy pod przykryciem. Bo oni doskonale wiedzieli, ile i czego mogli powiedzieć nie narażając się na konsekwencje.

Jest Terey konfrontowany z inną obiegową prawdą. Mówi mu Ram Kavala, nieszczęśliwy artysta – malarz: „Dyplomaci tak łatwo obiecują, a potem zwodzą”. Bo Terey uczciwie obiecuje mu wsparcie w uzyskaniu wyjazdowego stypendium, darzy go sympatią, chce mu z duszy pomóc. Jest prawdą, że dyplomacie nigdy nie wypada mówić „nie”. Zresztą widzowie serialu „Shantaram” pamiętają, że w Indiach powiedzieć po prostu „nie” znaczy co najwyżej: „daj mi chwilę na zastanowienie”. Dopiero jak powiesz trzy razy „nie”, twoja odpowiedź zostanie przyjęta do wiadomości. Terey potrafi powiedzieć „nie” chociażby namolnemu Dżij Motalowi, pisarzowi wątpliwej jakości, marzącemu o podróży sponsorowanej do Europy. Terey nie zwykł był składać obietnic bez pokrycia. Zapiszmy mu to na korzyść.

Złośliwy powiedziałby, że jeśli w czymkolwiek ujawnia się poetycka natura Tereya, to w bałaganie na jego biurku, i generalnie w gabinecie. Nie lubił, kiedy robiono mu porządki w pokoju. „W tym jego pojęcie o pracy zbiegało się z upodobaniami ambasadora, który twierdził, że na puste biurko tylko on jeden może sobie pozwolić”. Bałagan papierzany był w analogowych czasach czymś zwyczajnym w dyplomacji. Jej kosztem własnym było produkowanie i gromadzenie masy papierów. Miałem kolegów, których zza makulaturowych stosów widać nie było, ba, przebrnąć od drzwi do ich biurka się z trudem udawało. U mnie przełom antypapierzany nastąpił po powrocie z placówki afrykańskiej. Zobaczyłem zanurzonego w tonie papieru kolegę, po którym miałem przejąć stanowisko i gabinet. Chyba z tydzień zeszło mu na ewakuację zgromadzonego archiwum i wysprzątanie pokoju. Od tamtej pory moich współpracowników atakowałem, prowokowałem, cisnąłem i wciskałem w kompleksy widokiem mojego totalnie pustego biurka. Nie zaszeleścił, nie zaszemrał na nim nawet świstek, pół kartki nawet, poza oczywiście dokumentem, który akurat czytałem, czy korygowałem. To było coś. Dziś w dobie cyfryzacji wszystkiego żadne to być może osiągnięcie, ale wtedy mogło całkiem imponować.

Tereyowi nie chce się sprzątać biurka. Nic mu się nie chce. I doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Wyznaje: „I brzydzi mnie własna bierność i dogadza. Stałem się podobny do Hindusów: niech będzie, co musi być…”

Nawet poetą być mu się już nie chce?