Polską tożsamość od wieków trapi syndrom prowincjonalizmu. I jest faktem, że pozostawaliśmy przez wieki poza centrum rozwoju cywilizacyjnego, choć stopień tego oddalenia różnie wyglądał w historii. Mimo, iż przyjęliśmy kulturę łacińską, traktujemy się jako integralna część Zachodu, świadczyliśmy na rzecz Zachodu niewysłowione ofiary (Polska przedmurzem chrześcijaństwa, Polska Chrystusem narodów), tkwimy na peryferiach rozwoju. Nawet dziś, kiedy wszystkie wskaźniki gospodarcze i dobrobytowe pokazują, że nadrabiamy dystans jak nigdy w przeszłości, że te ostatnie lata to nasz złoty wiek rozwojowy, postępowi komentatorzy mroczny wydają wyrok: „Polska nie jest krajem nowoczesnym”. A na całkiem pokaźnym fragmencie sceny publicznej opuchlizną wykwita etos Polski tradycyjnej, heroicznej, męczeńskiej, skarbnicy wartości prawdziwych, wypychanej na pobocza polityki przez zachodnich zaprzańców, którzy w Polsce widzą zagrożenie i łup łakomy jednocześnie, chcą anihilacji państwa polskiego i przekształcenia Polski w kraj zamieszkały przez ludność mówiącą jeszcze po polsku, ale zarządzany z zewnątrz.
Czy prowincjonalizm jest naszą przypadłością dziejową, fatum nieuniknionym?
Kiedy cichaczem Słowianie spłynęli na ziemie dziś nazywane polskimi, układ cywilizacyjny był prosty. W centrum był Rzym. Granice jego imperium w Europie były granicami przepaści cywilizacyjnej. Barbarzyńcy nie znali pisma, nie mieli żadnej kultury wyższej, technologicznie stali hen za Rzymianami. Najbliżsi cywilizacyjnie Rzymianom byli Celtowie. Germanowie sytuowali się za nimi parę stopni niżej, ale skutecznie ich wypierali. A już Słowianie w dawnych źródłach uchodzą za żałośnie prymitywnych i biednych. Bo Germanowie w wędrowce ludów przemieszczali się z wozami pełnymi dobytku, Słowianie zaś zawsze podróżowali „light”, bez materialnego inwentarza. Prowadząc życie proste i obywając się bez wygód, byli wszelako zdolni znosić największe niedogodności, wytrwali byli i nie do zdarcia, co zapewniło im niewątpliwie demograficzny i geopolityczny sukces. W trzy wieki, bez wielkich wojen i zasadniczych perturbacji zajęli bez mała pół znanej nam dziś Europy.
A zatem już na samym starcie dystans do odrabiania mieliśmy przepastny.
Rzym upadł, centrum polityczne Europy przemieściło się ku germańskim obszarom, ale w sensie cywilizacyjnym centrum postępu (kulturowego, cywilizacyjnego, gospodarczego) przez wiele wieków pozostawało na ziemiach północnowłoskich (Mediolan, Florencja, Wenecja, Turyn, Genua, Piza). Druk co prawda wynaleziono gdzie indziej, ale kultura wysoka, banki, merkantylizm i protokapitalizm rozchodziły się na Europę z włoskich republik miejskich. W siedemnastym wszakże wieku centrum rozwojowe definitywnie zaczęło przesuwać się na północ. A oświecenie i rewolucja przemysłowa zaklepały przywództwo plemion germańskich (Anglików, Niemców, Amerykanów, przy niewątpliwie walnym udziale także romańskich Francuzów).
W wielkim skrócie, w Europie doszło wtedy do wielkiej zamiany ról między centrum i peryferiami. Anglia, Galia i Germania, kiedyś przez stulecia peryferyjne, stały się Europy centrum. Tylko Słowianie nadal tkwili w zapóźnieniu. Dlaczego akurat im się nie powiodło?
W opisach wczesnych Słowian jedna uderzyła mnie ich cecha: egalitaryzm. Żyli we wspólnotach partnerskich, a nawet jeńców traktowali wspaniałomyślnie, po kilku latach pobytu pozwalano im albo wracać do siebie, albo zostać wśród Słowian na równych prawach. Kiedy czytałem potem analizy upatrujące przyczyn polskiego zapóźnienia w niewolniczym traktowaniu przez szlachtę pozostałej części społeczeństwa, nie tylko chłopów, choć i ich przede wszystkim, zastanawiałem się, kiedy i dlaczego ten genetyczny egalitaryzm Słowian skurczył się do granic stanu szlacheckiego i zagłuszony został, prowadząc wręcz do społecznego rasizmu, lokującego chłopów jako obcych plemiennie szlachcie w swej genealogii. Z katolicyzmem to przyszło? Z wojnami i podbojami pierwszych Piastów? Ekonomiści powiadają, że niewoleniu klas nieposiadających sprzyja sytuacja, kiedy ziemi do obróbki jest zbyt wiele, zasobów technologicznych brak, a siła robocza staje się tak cenna, że trzeba pracownika przywiązać do ziemi, odebrać mu wolność, a zwłaszcza prawo do przemieszczania. Tak stało się w Polsce, w moskiewskiej Rosji, a w niedawnych całkiem czasach w Ameryce, do końca prawie XIX w. praktykującej legalne bądź faktyczne niewolnictwo.
Nie całkiem mnie ta teoria przekonuje. Ale mniejsza z tym.
Szans na przełamanie klątwy zacofania nie wykorzystaliśmy. A były? Ominęła nas w XIV wieku wielka dżuma, która zdemolowała Europę, a jeszcze do tego żupy solne dały ostatnim Piastom przyprawiający o zawrót głowy zastrzyk finansowy (z drewnianej Polska stała się murowaną). Można było doganiać. Tylko, że ciążyli nam militarnie Krzyżacy, a potem elicie zamarzyła się ekspansja na wschód. A ponieważ nasza cywilizacja miejska (handel, usługi, wytwórczość) była obca etnicznie (niemiecka), więc zamiast widzieć w jej rozwoju szansę skoku cywilizacyjnego (jak w Europie Zachodniej), potraktowano ją jako źródło łatwego pieniądza, bez praw podmiotowych. Bo obca była i nie potrafiła dobrze wypowiedzieć, że „soczewica, koło, miele, młyn”?
Europejski popyt na polskie zboże, który kojarzymy ze zygmuntowskim złotym wiekiem, zamiast dźwignią rozwoju stał się naszym przekleństwem, utrwalił bowiem model gospodarki oparty na latyfundialnym rolnictwie i eksploatacji chłopa, tego chłopa, który akurat wtedy na Zachodzie wyzwolił się skutecznie spod feudalnych więzi.
Na początku XVII wieku ominęła nas wojna trzydziestoletnia. Więc znowu była szansa, aby skrócić wobec Zachodu dystans. Niestety wszakże wykrwawili nas Chmielnicki, Potop, Aleksy I, Lubomirski, Turcy. A jeszcze do tego Wazowie starli na proch reformacyjne kiełki myślenia odmiennego. Bez protestantów polskich trudno było o protestancką etykę, a bez protestanckiej etyki trudno było o rodzimy kapitalizm. Trwaliśmy w okowach zapóźnienia.
Wojna północna z kolei zdewastowała polską gospodarkę, Sasi zaś pozwolili gnić w letargicznym trwaniu polskiemu państwu. Czy heroiczna próba reform związana z Sejmem Czteroletnim pozwoliłaby Polsce wejść na drogę rozwoju? Wątpię. Stała za tym zbyt wąska elita. Zdecydowana część społeczeństwa podążała, przynajmniej myślowo, za Targowicą. A potem ziemie polskie były już tylko prowincją wielkich imperiów. Prowincjonalizm nakręcał się sam.
No właśnie, a dlaczego to tak zapóźnionej cywilizacyjnie Rosji, jeszcze do końca XVII wieku żyjącej w bojaźni i w kompleksach przed Polską, takie imperium udało się zbudować, to nic, że na glinianych nogach, ale jednak w wydaniu sowieckim było to imperium współrządzące światem. W czasach zimnej wojny świat miał przecież tylko dwie centrale: Waszyngton i Moskwę. Bo miała własnych (Piotr I) czy importowanych (Katarzyna Wielka), ale wizjonerskich przywódców, których nam nie stało? Próbowaliśmy różnych przecież: i Piastów, i Jagiellonów, i rozmaitych obcokrajowców. Nic nie wyszło. Może trzeba było jednak obrać w XVI w. Hohenzollernów zamiast Wazów? Hola, hola! Protestantów?
Opisy Pierwszej Rzeczpospolitej czynione przez odwiedzających ją cudzoziemców pełne są bolesnych obserwacji.
Przede wszystkim narzekali obcokrajowcy na stan dróg i infrastruktury podróżnej. I to wieki, wieki całe. Polska to było błoto, kałuże, drogi niebrukowane mimo mnóstwa kamieni na polach (Ulryk von Werdum, XVII wiek). A w miastach, gdzie ulice w lepszym stanie, to kocie łby, kamienie po bokach ułożone, a w środku błoto (Giovanni Paolo Mucante, XVI wiek). „Drogi były złe, wiosek niewiele” (William Coxe, XVIII wiek). A tam, gdzie błota całkiem nieprzejezdne, tam co najwyżej drogi z pni jodłowych (N. W. Wrexall, XVIII w.).
Kiepsko też było z odbywaniem przerw w podróży. Zagraniczni goście od zawsze narzekali na brak zajazdów i gospód, marne w nich jedzenie (Gaspard de Tende, XVII wiek).
No i zawsze rzucała się w oczy prowincjonalna bieda, „ziemie niepłodne, ubogie sioła” (K. Celtis, XVI w.). Polacy w nędznych mieszkali chatynkach i to mieszkali tam ze zwierzętami (Ph. Desportes, XV wiek). Ludziom na wsiach brak było „najelementarniejszych rzeczy”, panowało kompletne ubóstwo, „szkaradny” jedli nawet chleb (N. W. Wrexhall, XVIII w.).
Ten ubogi naród robił jednak fizycznie dobre wrażenie. „Polacy zwykle są silni, średniej tuszy, blondyni, o jasnym kolorze skóry. Białogłowy są urodziwe, a wszyscy dość grzeczni i posłuszni rządom. Kochają cudzoziemców. Jak inne ludy Północy, lubią dobrze wypić, dużo zjeść. Nadmiar uważają za cnotę, a umiarkowanie, okazywane w kompanii, za złość ukrywaną, więc biesiadom ich nieraz towarzyszą kłótnie, obcinanie nosów szablami albo karabelami. Najwyżej cenią i za najdzielniejszych uważają tych, którzy noszą najwięcej blizn na twarzy”. (F.B., XVII wiek).
Lubili Polacy egzotyczne przyprawy i owoce. Ale grzeszyli niewielkim umiłowaniem ładu i porządku. Co ciekawe, ich dzieci mało płakały.
Zapalczywość i wybuchowość kojarzono z Polakami już za Mieszka. Byli jego poddani „skorzy do zaczepki i gwałtowności” (Ibrahim ibn Jakub, X w.). Odważni byliśmy i dumni od zawsze.
I zawsze skłonni byliśmy do uciech. „Wszyscy, jak świeccy tak i duchowni, lubią życie wesołe… Ranek poświęcają pracy, obiad jedzą późno, a w dwie godziny potem wieczerzę. Piją wtedy wiele, żartują i śpiewają do północy, a nieraz i do dnia białego. Odpoczywają potem w łóżkach małych i wąskich, w których ledwo można się obrócić” (Giovanni Paolo Mucante, XVI w.).
Wizytujący Polskę co i rusz podkreślali polską gościnność. „Wielcy panowie są szlachetni i wspaniali. Znałem takich, którzy gościli u siebie Francuzów, Włochów i Niemców, choć ich nie znali, i żywili ich, póki ci nie znaleźli sobie jakiegoś zajęcia” (Gaspard de Tende, XVII wiek).
Mieli Polacy mało książek, bo tylko ich parę procent umiało czytać, ale znali języki obce. Łaciną posługiwali się nawet chłopi i dzieci. „Polacy, czerpiąc z italskich źródeł, blask łacińskiej mowy na Północ przenieśli i Niemców oraz Węgrów przewyższyli” (Eneasz Sylwiusz Piccolomini). W Warszawie można było „doskonale poradzić sobie używając języka niemieckiego, którego znajomość jest tu powszechna tak, jak i języka francuskiego. W wielu domach mówi się po angielsku, a wykształcone damy posługują się również językiem włoskim” (Johann Erich Biester, XVIII w.).
Zawsze chcieli słyszeć Polacy, co o nich myślą obcy, ale tolerowali jedynie opinie im pochlebne. Zostało nam to dziś. Tę skłonność do wysłuchiwania od obcych komplementów na swój temat obserwować można po współczesne czasy. „Polacy uchodzą za nieszczerych, gdy chodzi o mówienie korzystne o swoim narodzie, kraju, prawach i rządzie, bo pełni miłości własnej gardzą tym, co z ich zwyczajami jest niezgodne. By uzyskać u nich dobre przyjęcie i wszystko, czego się pragnie, należy ich chwalić i im pochlebiać” (F.B., XVII w.).
Można się z tym opisami zgadzać lub nie, ale w tych nawet najbardziej krytycznych nie widać u nas genetycznych przeciwwskazań do odniesienia sukcesu. Bo obcy zauważają zawsze naszą wytrzymałość, zdolność do wyrzeczeń, do ponoszenia ciężkich trudów. Może improwizacją nadrabialiśmy nie końca skutecznie brak nawyków organizacyjnych. Może osłabiało zdolność zbiorowego działania sobiepaństwo i warcholstwo. Ale nikt Polaków nie śmiał obzywać leniami i tępakami.
Problem rozwojowy polegał nie na braku odpowiednich cech narodowych, ale na tym, jak się wydaje, że nigdy nie stworzyliśmy sprawnego państwa. Była władza królewska, instytucje państwowe (król, sejm, trybunały), były rządy absolutne szlachty na zagrodzie, ale brak było państwa, państwowego ducha, państwowej tożsamości, które organizowałyby wspólnotę, mobilizowały do ponoszenia trudu inwestycji (jak budowa mostów, dróg i zawodowej armii). Mógł Polak poświęcać życie za wiarę, nawet za króla, ale szarzać dla państwa mu się raczej nie chciało. Zbyt abstrakcyjne to pojęcie było. Brak było zbiorowego instynktu państwowego, zbiorowej wyobraźni politycznej. Nie wydaje się jednak, aby były to defekty wrodzone.
Dziś żaden cudzoziemiec nie ma już prawa narzekać na polskie drogi i infrastrukturę, na polskie domy i wąskie w nich łóżka, na polskie jedzenie, na Polaków stan garderoby. Polska wygląda nawet lepiej niż nasze parametry dobrobytu w porównaniu z bogatym Zachodem. Ale zgoda: w głowach i organizacji państwa jeszcze dystans spory do nowoczesności.
Błędem niewybaczalnym byłoby uznanie, jak twierdzą niektórzy progresiści, że wystarczy odsunąć od władzy narodowo-tradycjonalistycznych populistów, „euroazjatycką” elitę polityczną, odebrać im instrumenty propagandy, uciszyć kruchtę, a przeskok do nowoczesności dokona się sam. Gdzie nie spojrzeć, to widać olbrzymią lukę – w szkolnictwie, edukacji wyższej, badaniach naukowych, w opiece zdrowotnej, w administracji państwowej, sądach, prokuraturze, służbach, policji, w planowaniu przestrzennym, w dyplomacji. A polityków, zdolnych do poprowadzenia państwa ku nowoczesności z wyobraźnią i wiedzą, tak niewielu. A presja okoliczności rozmieniająca ich talenta na drobne tak olbrzymia.
Nadrabiać dystans dziś nieporównanie łatwiej niż kiedykolwiek w przeszłości. Dziś świat się spłaszcza. Rozziew między centrum i peryferiami kurczy się. Iść na skróty jest o wiele łatwiej. Tylko oczywiście trzeba mieć adekwatne elity.
*
Jeśli Europa Środkowowschodnia miała cierpieć na syndrom europejskiej prowincji, to co dopiero mówić o Bałkanach. Chociaż przecież Konstantynopol był przez kilka wieków realnym politycznym centrum, a na krańcach Bałkanów wyrósł. A nowożytne Bałkany to jedynie Europy miękkie podbrzusze, beczka prochu, kocioł.
Pojechałem w 2014 r. do Albanii, aby wziąć udział w dyskusji panelowej o miejscu Bałkanów Zachodnich na mapie Europy i świata. Wybrałem największe możliwe oddalenie, z którego wtedy mogłem spojrzeć na region – perspektywę cywilizacyjno-społeczną. Przestudiowałem po prostu pozycję krajów regionu w światowych zestawieniach rankingowych opracowanych wtedy przez The Economist. Mógłbym oczywiście powołać się na solidny oenzetowski Human Development Index, ale wolałem sam sobie dobierać kryteria, które dawałyby mi wnikliwszy obraz stylu życia społeczeństw. Zresztą mam do HDI poważne zastrzeżenia.
Obraz, jaki się mi wyłonił, był dość depresyjny. Otóż w trzydzieści lat po upadku komunizmu (i rozpadzie Jugosławii) region był, po pierwsze, nadal w dużej mierze uzależniony od pomocy zewnętrznej i pogrążony w długach. Na liście państw świata o największym rozmiarze pomocy na głowę ludności Kosowo zajmowało miejsce trzecie, Czarnogóra – 26, Bośnia i Hercegowina – 29, Albania – 34, a Serbia – 42. Pod względem długu zagranicznego (w proporcji do eksportu) Serbia zajmowała 9 miejsce, a Północna Macedonia – 24. Jeszcze wyżej państwa plasowały się pod względem kosztów obsługi długu zagranicznego.
Po drugie, region dotknięty był boleśnie bezrobociem i emigracją Pod względem stopy bezrobocia Płn. Macedonia zajmowała 3 miejsce w świecie, BiH – 5, Serbia – 14, Albania – 28, a Chorwacja – 32. Jeśli wziąć stopę bezrobocia wśród młodzieży (do 24 roku życia), to już w ogóle masakra: BiH – światowym liderem, Płn. Macedonia – wiceliderem, Serbia – 5, Czarnogóra – 9, Chorwacja – 9. Ranking państw świata najbardziej dotkniętych drenażem mózgów plasował Serbię na pozycji 4, BiH na miejscu 5, zaś Płn. Mecedonię – na 10.
A po trzecie, był to wtedy region starzejącej się i wymierającej populacji. Klasyfikacja najwolniejszego wzrostu ludności czyniła Serbię 9 krajem świata, Chorwację – 11, Czarnogórę – 15. Pod względem najniższej dzietności kobiet BiH była wtedy liderem w świecie. Płn. Macedonia szła na 8 miejscu. W rankingu najniższego tzw. surowego współczynnika urodzeń BiH była na miejscu 3, Serbia na miejscu 5, Chorwacja zaś na 15. Jeśli wziąć średni wiek populacji, to 13 miejsce zajmowała Chorwacja, BiH zaś 30. Przodował region pod względem konsumpcji papierosów (Serbia była wtedy światowym liderem), a i alkoholu.
Co o regionie wystawiało dość dobrą opinię, to fakt, że państwa te lokowały się dość wysoko pod względem społecznej równości (współczynnik Gini dawał Serbii 7 miejsce w świecie), niskich kosztów życia (Serbia zajmowała 17 lokatę w świecie), a także siły związków rodzinnych (na liście państw o najniższym współczynniku rozwodów BiH była 6, Płn. Macedonia 12, Serbia i Chorwacja – 22).
Okazało się także na podstawie owych światowych rankingów, że państwa te żyły wtedy całkiem bezpiecznie (pod względem przestępczości problem miały jedynie z kradzieżami). Nieźle sobie radziły z korupcją (Chorwacja była na poziomie Czech, Czarnogóra i Płn. Macedonia na poziomie Włoch, Serbia lepsza była od Grecji czy Bułgarii, a Kosowo i Albania, choć bardzo nisko, wyprzedzały jednak Rosję) i biurokratycznymi obciążeniami. A w końcu też nie wyglądały aż tak zapóźnione technologicznie (jeśli np. mierzyć go masowością dostępu do Internetu).
Tak sobie wtedy wyobrażałem pomiary odległości między centrum cywilizacyjnego rozwoju a peryferiami. Czytelnikom pozostawiam sprawdzenie, czy po dziesięciu latach dystans miedzy Bałkanami Zachodnimi a szpicą rozwoju cywilizacyjnego zmniejszył się, czy zwiększył. Stawiam tezę, że się pod wieloma względami zmniejszył. Ale nadal podróż tam może nas, Polaków, leczyć z kompleksów.
To oczywiście była wtedy tylko zabawa. Problem polega na wielkiej subiektywności wyboru kryteriów i sposobu dokonywania pomiarów, także w kontekście HDI. Kryteria z reguły dobierane są z perspektywy centrum. Dlatego dla ONZ tak ważne jest kryterium równości płci. Dla Afganistanu, Iranu czy Jemenu to żadne kryterium. I kryteria podlegają zmianom. W Danii chociażby liczba samochodów na rodzinę dawno przestała być miarą dobrobytu, w Laosie taką miarą nadal jest. I to bardziej niż 20 lat temu.
*
Na poważniej syndrom prowincjonalizmu interesował mnie w odniesieniu do sposobu prowadzenia polityki zagranicznej. Prowincjonalizm to oczywiście coś bardziej systemowego niż nasza „murzyńskość”, która kilka lat temu wywołała publiczną dyskusję daleko poza restauracyjnymi stolikami.
Widziałem różne mentalne skrzywienia u sterników i recenzentów polskiej polityki zagranicznej. Spotkałem w czasach PRL-u ludzi beznadziejnie dotkniętych syndromem wasalizmu, kompleksem niższości trudnym do wyobrażenia. Spotkałem już w czasach III RP wyznawców (cynicznego lub ideowego) bandwagoningu. Spotkałem ślepych „Eurazjatów”. Spotkałem „królów przedmieścia”. Ale miałem też okazję pracować z ludźmi, którzy świat znali i świata się nie bali, na Polskę patrzyli z szerokiego horyzontu.
Zgodzę się jednak z tezą, że prowincjonalizm jest największym naszym defektem w myśleniu o polityce zagranicznej. Zdolna młodzież bezwolnie wynosi go z systemu edukacji, wychowania. Przynosi i utrwala w instytucjach państwa i życiu publicznym. Nie stawiałbym tej tezy, gdybym ja, dumny przedstawiciel polskiej prowincji, sam od najwcześniejszych lat obsesyjnie nie walczył z własnym prowincjonalizmem.
Polską politykę zagraniczną i działania dyplomacji polskiej nie uziemia i nie ogranicza brak zasobów materialnych i finansowych, niemocarstwowy status własnego państwa, niebezpieczne sąsiedztwo, zależność od Brukseli czy Waszyngtonu, ale ów prowincjonalizm w nawykach myślowych, wyobraźni politycznej i ideach. O czym przy innej okazji.