Jerzy Andrzejewski w „Miazdze”, genialnej pod względem literackiego zamysłu i skiepszczonej pod względem końcowego efektu, przytacza w pamiętniku fragment radiowej audycji „Popołudnie z młodością” z września 1970 r. i cytuje wypowiedź młodej licealistki warszawskiej: „Czy ja wiem, czy jest jakiś postęp? Jest tak samo, jak było, tylko ludzi jest więcej”.
Taka niewiara w siłę zmian wypływała wtedy oczywiście z gomułkowskiego zastoju. Ale ja w tej szczerej wypowiedzi widzę manifest wielu dzisiejszych kontestatorów postępu. Także w w ocenie sytuacji międzynarodowej i polityki państw.
Wielką estymą otaczałem apostołów realistycznej szkoły teorii stosunków międzynarodowych, w tym zwłaszcza Hansa Morgenthaua, Kennetha Waltza i bliskiego im Johna Mearsheimera. Jednak im dłużej praktykowałem realizm w działalności dyplomatycznej, tj. oceniałem zachowania innych przez pryzmat interesów narodowych, marginalizowałem rolę czynnika moralnego, uznawałem, że o wszystkim przesądza potęga państw, tym bardziej się do realizmu zniechęcałem. A już najbardziej uwierało mnie w realizmie przekonanie, że polityką międzynarodową rządzą od wieków te same prawa, wynikające z głębi natury ludzkiej, a sama owa natura jest naturą niezmienną. Realizm przygnębiał mnie konkluzją, że polityka i świat polityki są jednym wielkim „deja vu all over again”, odgrywaną w nowych dekoracjach tą samą grecką tragedią pełną przemocy, dominacji, poniżenia i cierpień. Nic to, że neorealiści dopuszczali zmienność świata, bo jednak wyłącznie w odniesieniu do rozwoju wewnętrznego państw, ponieważ państwa na zewnątrz zachowywać się będą, według nich, zawsze po staremu. Z ulgą więc wielu z nas przyjęło zapowiedź Donalda Trumpa o powrocie do polityki, ochrzczonej jako „pokój przez siłę”.
Wyrastałem w klimatach małomiasteczkowych, przesączonych genetycznym tradycjonalizmem. Peerelowski sztafaż był dekoracyjną skorupką, pod którą ludność miejscowa uprawiała na co dzień polski tradycjonalizm klasyczny. Był on do szpiku kości bogoojczyźniany, patriarchalny, ksenofobiczny (wrogi wszelkim przejawom odmienności), zawistno-urawniłowczany, wścibsko-plotkarski, insynuacyjny, roszczeniowy, kłótliwo-litygacyjny. Wierny był rytuałom i tradycjom, odwoływał się do wartości świętych i uświęconych – rodzinnych, religijnych, plemiennych. Każdą zmianę traktował jako zagrożenie. Kiedy nie był w stanie zapobiec zmianie, jak w przypadku ustroju socjalistycznego w Polsce, starał się maksymalnie ograniczyć jej skutki dla tradycyjnego stylu życia.
Każda młoda i rozsądna osoba musi dojrzeć w takich warunkach do naturalnego buntu wobec tak skostniałej tożsamości, narzucanej ze wszystkich stron i codziennie. U mnie pojawił się on dosyć wcześnie.
Wspomnienia lat wczesnych pozwalają mi doskonale zrozumieć fenomen populistycznych formacji w Europie, które odwołując się do tradycjonalizmu, maskują go konserwatyzmem. Kiedy widziałem te wygadane prowincjonalne nauczycielki na politycznych posadach i to najwyższych, tych aroganckich, a niespełnionych byłych nauczycieli akademickich, tych zaradnych wójtów i sołtysów na ministerialnych i korporacyjnych stołkach, tych gminnych lekarzy i wzbogaconych nagle „pieczarkarzy” w poselskich fotelach, ludzi jak by nie było wykształconych i to nie w pierwszym pokoleniu, wracała mi pamięć małomiasteczkowego polskiego konserwatyzmu, doskonale rozumiałem tajemnicę ich wyborczego sukcesu, kierunek, w którym chcieli poprowadzić Polskę.
Jak ja się przed laty bałem, że stanę się jednym z nich, jak ja chciałem od takiego przeznaczenia uciec!
Nie będę więc krył, że od dziecka porywała mnie idea postępu i zmiany. Może z tego buntu wobec tradycjonalizmu wyrastała. Nie chciałem się pogodzić z założeniem, że wszystko musi być tak samo, że jeśli się coś zmienia to w cyklu powtórek, że jak jest lepiej, to z pewnością znowu kiedyś będzie gorzej, a tym bardziej irytowało, kiedy słyszałem, że „złoty wiek” już za nami, że co najwyżej wrócimy do rajskiej doskonałości po sądzie ostatecznym jakimś, niekoniecznie religijnym.
Zapisałem się więc do marksistów, którzy postęp odmieniali nieustannie przez wszystkie przypadki. Ale zraziła mnie ich arogancja, że oni doskonale wiedzą, jak będzie wyglądać przyszłość, więc nie ma w ogóle o czym ze mną dyskutować. Kiedy pytałem, skąd wiedzą, że przyszłość ma wyglądać, jak opowiadają, odsyłali mnie do Marksa, ale ja tam u niego żadnych konkretnych wizji nie potrafiłem znaleźć. Denerwowała mnie ich konkluzja, że skoro przyszłość jest znana, to po co na nią cierpliwie czekać, lepiej jej nadejście przyspieszać i niszczyć stary świat, gdzie się da. Tylko, że nowy, lepszy świat wcale nie chciał powstawać. Rzeczywistość wcale nie chciała się do ich wizji przybliżać. Skrzeczała swoją paździerzową niezmiennością. I zabierała coraz więcej osobistej wolności. Nie mogłem akceptować idei postępu, która domagała się ode mnie rezygnacji z własnej swobody.
Przytuliłem się więc do liberałów. Oni też wierzyli w postęp. I łączyli go z apoteozą indywidualnej wolności. Ale uznawali, że logika rozwoju świata jest tak wszechpotężna, że postęp dokona się sam, może szybciej, może wolniej, ale stanie się sam. Nic w zasadzie robić nie trzeba, nawet kiedy siły zła i reakcji próbują pchnąć świat wstecz, zawrócić z drogi rozwoju. Wystarczy być cierpliwym, debatować, negocjować, nie wdawać się w awantury. Z takim lenistwem pogodzić się nie mogłem. Na taką bierność przystać mi nie wypadało. Ciamciaramciawatość liberałów, ich uwielbienie temperatury „letniej wody w kranie”, bezczynność w obliczu kontrofensywy sił tzw. reakcji (populistów, zamordystów i dyktatorów) musiała doprowadzić do mojego z nimi rozbratu.
Bo, jak mówią uczeni, postęp jest spontaniczny. Jemu przeciwdziałanie jednak – zorganizowane, świadome, zmobilizowane (vide Putin).
Wolnościowcem pozostałem. To znaczy zawsze dla mnie naczelnym dobrem będzie wolność osobista, godność, obywatelska podmiotowość. A ponieważ aktywnie rzeczywistości międzynarodowej, dyplomatycznej, będąc na emeryturze nie zmieniam, coraz więcej w moim pojmowaniu postępu jest misyjności, wezwań do działań śmiałych i odważnych.
Liberalizm praktykowany przez lata zasłużenie wpadł w kryzys. W 2023 r. na łamach „New York Timesa” Ross Douthat zapostulował jego odnowienie. Bo cóż miałoby liberalizm zastąpić? W Ameryce wybór jest mizerny: albo trumpizm, albo wokeizm. W Europie ideologicznych prądów wyliczyć pewno można byłoby więcej, ale większość z nich suchym cieknie korytem, jak klasycznie pojmowany socjalizm, konserwatyzm, nacjonalizm czy ekologizm. I są one odrzucająco epigońskie. Nie bez powodu ktoś kiedyś nazwał dzisiejszych politycznych ideologów handlarzami używanych idei („second hand dealers in ideas”). Ideologiczne wdzianka można dziś jedynie nabywać w lumpeksach.
Douthat proponował, aby znaleźć dla liberalizmu bratnią ideę, z którą można by go pożenić. Bo liberalizm rozkwitał, kiedy miał szansę działać w sposób synergiczny. W XIX w. liberalizm spiknięto z nacjonalizmem. W USA liberalizm twórczo połączono z protestantyzmem. W Europie dwudziestowiecznej liberalizm musiał nasączać się ideałami sprawiedliwości społecznej. Chodzi więc o znalezienie nowej odmiany formuły „liberalizm plus”.
Jedyną pożądaną możliwością, przynajmniej w moim przekonaniu, jest wprzężenie liberalizmu w nowy uniwersalizm, w nowy pangeizm, w nowy empatyczny kosmopolityzm.
Dziś mówić o tym, że świat jest lepszy, że tak dobrze nigdy nam nie było, a będzie jeszcze lepiej, nie jest łatwo. Bo wojny, przewroty, dyktatury, prześladowania ludzi, więźniowie polityczni, cenzura, migracje, epidemie, rosnące dysproporcje dochodowe, zmiany klimatu. Długo by nasze plagi wymieniać. Na Zachodzie pełno jest przygnębienia. Nie jest nowe. Przypomnijmy sobie Spenglera. A co się działo w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, to i ja pamiętam. Propaganda socjalistyczna zachłystywała się cytatami z wybitnych opracowań, raportów i wypowiedzi zachodnich autorytetów o tym, w jakim to kryzysie znajduje się Zachód, jak bliski jest jego koniec. Trójstronna Komisja w 1975 r. zapowiadała przecież, że kraje Zachodu staną się niezdolne do egzystencji i zarządzania. A to z powodu dezintegracji porządku obywatelskiego, ogłupienia liderów i alienacji obywateli. Dziś te diagnozy potrafią być jeszcze bardziej mroczne.
Więc i ja na podorędziu trzymam książki Johana Norberga i Steven Pinkera i sięgam po nie, kiedy te kaskady dystopijnych prognoz zaczynają mnie dołować. Udowodnili oni bez wątpienia, że żyjemy w najlepszej z możliwych epok w historii ludzkości. Według mnie, to nadal jest epoka wczesnej cywilizacji, to nadal czas mroku, ale jest nasza epoka milowym krokiem naprzód w stosunku do lat minionych i to minionych tak niedawno.
Ludzie żyją dłużej, są fizycznie dorodniejsi, lepiej dają sobie radę z chorobami, w tym pandemiami. Są inteligentniejsi, mają wyższy IQ (efekt Flynna). Lepiej się odżywiają. Są jeszcze tacy, co przymierają bądź umierają z głodu, ale winna w tym niewydolna administracja lokalna, a nie deficyt żywności. Mieszkają lepiej, z chłodu nie giną. Są lepiej wykształceni. 90 proc. ludzi na świecie potrafi czytać i pisać. Emancypacja kobiet osiągnęła niespotykane wyżyny, chociaż nie wszędzie. Mniejszości mogą liczyć na większą tolerancję, osoby z niepełnosprawnościami – na większą empatię. No i mniej jest przemocy w świecie. Przemoc międzypaństwowa od dekad jest rekordowo niska, choć niewątpliwie dla Ukraińców to żadne pocieszenie. Wojny domowe, gwałtowne przewroty nadal się zdarzają, ale o wiele ich mniej niż w latach dziewięćdziesiątych. Liczba kryminalnych przestępstw spada. Najwolniej nam szło, jak pokazywał kiedyś Pinker, z ograniczaniem przemocy domowej. Także na bogatym Zachodzie.
I wbrew obiegowej tezie, że mądrość moralna jest niekumulatywna, nasze standardy etyczne znacznie wzrosły.
Zainteresowanym statystykami i faktami odsyłam do Pinkera i Norberga. Przekonają się, że im głębiej zanurzą się w ich narracji, tym łacniej im będzie znaleźć dowody, że jest jednak lepiej, że świat zmienia się na lepsze. Malkontenci zawsze będą basować, że co to znaczy – „na lepsze”. Bo masowe depresje na Zachodzie, rozpad rodzin, samotność, a postępuje przecież, na przykład, laicyzacja, coraz mniej ludzi (proporcjonalnie do całej populacji) wierzy w Boga i modli się do niego. To ma znaczyć „na lepsze”? Odpowiedzieć, że tak, kryje w sobie pułpakę. Okazuje się bowiem, że można czynić postęp obywając się bez boskiego wsparcia.
W mojej działalności zawodowej pytaniem codziennym było: jak mierzyć postęp w stosunkach międzynarodowych. Gotowych odpowiedzi nie brakowało: spadkiem przemocy i gróźb użycia siły, wzrostem liczby traktatów i innych instrumentów prawnomiędzynarodowych regulujących zachowanie państw, rozrostem instytucji międzynarodowych mitygujących sobiepaństwo i egoizm państw, a wymuszających współpracę, postępującą międzynarodową odpowiedzialnością państw i ich liderów za prowadzoną przez nich politykę wewnętrzną. I tak dalej, i temu podobne.
Wbrew temu, co powiadają ortodoksyjni realiści, świat poszedł do przodu, mimo że nadal środowisko międzynarodowe ma charakter strukturalnie anarchiczny.
Dla mnie bardziej od cywilizowanej formy, którą nabierają stosunki międzynarodowe, istotniejszy był aspekt ich treści. Kluczowym dla oceny postępu w mojej optyce jest, na ile polityka zagraniczna podlega wartościowaniu moralnego, na ile zwierają się nożyce między moralnością utylitarystyczną („zasada Kalego”), która rządziła od zawsze polityką zagraniczną państw, a moralnością kantowskiego imperatywu obowiązku (która dominuje w etyce wewnątrzplemiennej). Jak państwo wiedzą, nosicielem ładunku moralnego w stosunkach międzynarodowych jest, w moim postrzeganiu świata, obywatel, jednostka ludzka. Jego wpływem na politykę międzynarodową mierzę więc postęp w stosunkach międzynarodowych. Wektor postępu to dla mnie empatyczna, sprawiedliwa, obywatelska wspólnota kosmopolityczna. Oj, daleko ona, przyznaję, ledwo majaczy na skraju horyzontu.
Śmiałe pomysły w dyskusjach politycznomiędzynarodowych są niewątpliwie detonatorem gwałtownych reakcji, w których ujawniają się emocje tych dyskusji uczestników. Ileż to razy i ja w swoich skromnych i marginalnych w sumie sporach przypominałem sobie opisy podane przez Alberta Hirschmana w jego „The Rhetoric of Reaction: Perversity, Futility, Jeopardy”, o sposobach w jaki postęp hamowany jest przez odruchy zachowawcze, jeśli wręcz nie wsteczne, filisterskie.
Pierwszy wybieg reakcji to teza o przewrotności, czyli próba dowiedzenia, że śmiały pomysł zamiast do rozwiązania problemu doprowadzi do jego zaostrzenia. Globalne instytuty ponadnarodowe zamiast wzmocnić zdolność wspólnoty międzynarodowej do działania wprowadzą dodatkowy czynnik biurokratyczny komplikujący działanie i wywołają nowe napięcia, tym razem na linii instytucje-państwa narodowe. A zamiast sprzyjać demokracji w świecie doprowadzi to do ukonstytuowania się nowego poziomu autorytarnej biurokracji, pozbawionej mandatu społecznego. Osłabi państwa narodowe, które są jedynymi realnymi instrumentami zapewnienia politycznej stabilności.
Drugi argument reakcji to daremność działań. Próba wzmocnienia ponadnarodowego wymiaru w zarządzaniu globalnym zakończy się, zgodnie z tą logiką, totalnym niepowodzeniem. Nastąpi dyfuzja odpowiedzialności, deficyt przywództwa. Pozorowane działania będą zasłoną dla powszechnego marazmu, a państwa narodowe będą zmuszone podejmować działania ratunkowe na własną rękę.
I trzecia linia kontestacji śmiałych pomysłów to teza o zbyt dużym ryzyku w przypadku ich realizacji. Reakcjoniści nie podważają sensu zmian, ale dowodzą, że ich implementacja jest zbyt kosztowna, świat do niej jeszcze nie dojrzał, podniesie ona oczekiwania społeczne, którym nikt nie będzie w stanie sprostać. A wręcz może doprowadzić do załamania się całego porządku międzynarodowego.
Porównajcie sobie powyższe z tym, co wygadują niektórzy politycy prawicy o pomysłach reformy Unii Europejskiej. Brzmi znajomo? A teraz wyobraźcie sobie, jeśliby podobne pomysły miały wymiar globalny. Z Unii Europejskiej od biedy można się wyłączyć, ale relegować się z globalnej wspólnoty razem z Rosją i Chinami? Hadko. Chyba, że razem z USA. Wtedy to zupełnie inna para kaloszy.
Zwolennicy postępu dziś ograniczają więc horyzont własnej wyobraźni. Osadzają swoje pomysły w głębokiej koleinie dotychczasowych reform. Przystają na konieczność zmian ewolucyjnych, stopniowych, wyważonych, odpowiedzialnych, realnych, sprawdzalnych, konsensowych.
Taki spętany pragmatyzm przebijał z wielkich raportów przygotowujących oenzetowski „Szczyt dla Przyszłości”. W dokumencie Panelu, omawianym tu kilka miesięcy temu, rozdział dotyczący tzw. działań wyprzedzających skupia się ledwo na czterech zagadnieniach: zmianach klimatycznych, zarządzaniu ryzykami biologicznymi i zdrowotnymi, zarządzaniu nowymi technologiami i zwalczaniu przestępczości transgranicznej. Brak było odniesień do wyzwań geopolitycznych czy globalno-społecznych A proponowane kroki to kolejne szczyty, porozumienia regulujące, mapy drogowe i instytucje (w tym i godne poparcia, jak np. niezależny globalny organ monitorowania wyzwań zdrowotnych). Nowej jakości w tym się jednak nie doszukasz. Jest podążanie tą samą sprawdzoną koleiną.
Aż nadleci „czarny łabędź” i nam tę koleinę rozpirzy. Nadleciał?
