Są decyzje w życiu, w podejmowaniu których rozum się gubi. Także politycy w kluczowych sytuacjach rozumowi nie chcą ślepo zawierzyć. Uciekają się do astrologów, wróżbitów, magów, a w ostateczności stawiają pasjansa. Niektórzy mocno wierzący poddają się woli „wszechmogącego”, jakkolwiek brzmiałoby jego imię. Modlą się, medytują, radzą się kapłanów, duchowych guru. Także dziś – w erze sztucznej inteligencji, dyktatu technologii, prymatu rozumu. Niewielu się do tego przyznaje, zwłaszcza na racjonalnym Zachodzie. Ale nadal tacy są. Ostatnio nawet pewien dyktator i złoczyńca przyznał się, że korzysta z osobistej kaplicy, aby znaleźć duchowe wytchnienie i się pomodlić.
Jak pisał ksiądz Twardowski: „Duchu Święty, ni z tego, ni z owego, tchnij na nas, na całego”.
Tyle o politykach. Oni zawsze będą udowadniać, że jak nie Duch Święty, to intuicja są niezbędne w podejmowaniu trudnych decyzji, bo przecież nie vox populi, albo algorytmy sztucznej inteligencji. Boją się zwłaszcza tej ostatniej, bo może przecież udowodnić zbędność polityków jako klasy. No więc tyle o politykach, a co dyplomaci?
No już dyplomaci powinni umieć wyłączać czynnik emocji, co najmniej w pracy.
Losy Istvana Tereya, radcy Ambasady w Nowym Delhi, pokazują jednak, że emocje całkiem potrafią dyplomatami zawładnąć. Od spotkania Margit, Terey, dojrzały przecież człowiek, o zajęciach zawodowych nie myśli już wcale. Wpada po uszy w emocjonalny rollercoaster.
W zasadzie nie warto owej jazdy tu opisywać, bo przecież ten blog nie o tym. Ale dla wspólnej rozrywki przypomnijmy.
Po burzliwym zawiązaniu romansu, Margit, oddalona od Istvana, bo on w Delhi, ona w Agrze, zamilkła.
Tereya więc trzęsie: „Na dwa listy nie odpowiedziała i na depeszę”. Nie zdzierżył i do niej jedzie, cały w niepewności. „Co ja takiego zrobiłem?” „Choć tyle razy mówiła, że do niego należy, nie była jego własnością, ona się tylko oddawała. Teraz zmieniła zdanie. Nie chce”.
A może jej milczenie sprawa to polityczna: „Czy brytyjska ambasada mogła jej zabronić spotykania się ze mną?” W tamtych czasach wszystko było możliwe. Kto mógł zaświadczyć, że Terey to nie szpieg?
Okazuje się, że dwa miesiące „złowrogiego milczenia” nie były przypadkowe. Ale przyczyna prozaiczna: brak miesiączki. Zaburzyło to uczucia Margit. Takiego szybkiego obrotu spraw nie planowała. „Co nas dzieli?” „Dziecko. Twoje”. „Musiałam sobie sama poradzić. Nie chciałam ciebie w to mieszać”.
Terey rozumie jej zapaść, ale przecież zaakceptowałby dziecko. „Rabuję ją, jestem mały, podły…wykorzystuję jej słabość do mnie, bezbronną uległość”, „szepcę: kocham, kocham, a to niczego nie usprawiedliwia”. I konkluzja zasadnicza: „Gdyby naprawdę miała dziecko, rozwiódłbym się”. „Rozwód. Łatwo powiedzieć”. „Przygotowałbym, a potem pojechał. Powiedziałbym: pomyliłem się”. Ale alarm był fałszywy, okres wrócił.
Tymczasem opcja powrotu do Budapesztu i rozwodu z Iloną już się sama narzuciła. Poważnie ją Terey rozważa: „czy jesteś gotowa przyjechać do mnie? Zostać, może na lata całe…” Odpowiedź Margit jest całkiem jednoznaczna: „Istvan, przecież będę z tobą”. Więc wszystko wydaje się domówione.
Tylko czy żona (Ilona) się na rozwód zgodzi? Istvan przekonuje sam siebie: „Trzeba jej (Ilonie) powiedzieć uczciwie – już wybrałem. To proste, trzeba tylko jawnie stanąć obok Margit”.
Jednakowoż szybko dochodzi do wielkiego zwrotu. Istvan przypomina sobie, że jest jeszcze ktoś inny między nim a żoną. „Ja jestem katolikiem, dla nas nie ma zwolnienia z przysięgi, gdy na świadka wezwaliśmy Boga”. Margit nie dowierza: „To dla ciebie aż takie ważne?” „Przysięgałem „i nie opuszczę cię aż do śmierci”. Margit nie daje za wygraną: „Musi być jakieś wyjście… a może szukasz sposobu, żeby się ode mnie odgrodzić”. I zapowiada: „a ja i tak ciebie nie puszczę”, i się pociesza: „mamy przynajmniej rok przed sobą”.
Margit zostawia Istvana w potyczce ze swoimi myślami: „Będę czekała. Na ciebie. Będę cierpliwie przecinała nici, którymi jeszcze jesteś związany z przegraną sprawą”.
Ale pojawia się też opcja emigracji. Margit traktuje ją jako najlepsze wyjście. Przekonuje, że ojczyzny by na zawsze przecież nie porzucił: „Czy w waszej literaturze nie ma takich poetów, którzy poszli na wygnanie, a wracali w sławie, książki ich podawano z rąk do rąk jak pochodnie”. Polska dyplomacja zna przypadki, kiedy z powodu nagłego ataku miłości do cudzoziemca/cudzoziemki nasi dyplomaci wybierali emigrację. Moja koleżanka ze studiów na stażu w jednym z państw zachodnich zakochała się i do komunistycznej ojczyzny nie wróciła. Inna sprawa, że w kraju, zdaje się, nikomu serca tym nie złamała.
Istvan, o święty paradoksie, z trudem oswaja się z perspektywą życia na obczyźnie. Trochę to dziwi, bo przecież dyplomaci wiedzą, że się da. Niektórzy w życiu więcej czasu spędzają za granicą niż w ojczyźnie. A on: „Nie powinienem był cię kochać”. „Przecież ten, kogo byś zabrała ze sobą, to nie byłbym ja, zrozum, ja też gardziłbym sobą”. Nic nie zmienia w strachu przed emigracją krwawe stłumienie powstania budapeszteńskiego. Co też może dziwić.
Nie pozostało mu nic innego niż hamletyzować na całego. Na wakacjach w Koczin słyszy od Margit: „Chcesz, żebym ja się ciebie wyrzekła, bo tobie brak odwagi”.
Rzeczywiście Radca Terey boi się odpowiedzialności za decyzję tak trudną. I co? Rejteruje w moralnie, z jego punktu widzenia, najczystszy sposób – oddaje się woli Ducha Świętego. „Dopóki zostanę z Margit, nie ma ułaskawienia. Pan nie nawiedzi sługi, nie wypowie słowa, które ocala na wieczność”.
On, Terey – całkiem niepraktykujący, bo nic nie wiadomo, aby chodził na msze do nuncjatury w Delhi, czy też do katedry, odwołuje się nagle do Boga. Wiadomo – nie praktykuje, bo szybko by został przed służbami węgierskimi zdemaskowany. I byłby to koniec jego kariery. Ale Bóg nawet w najintymniejszych jego rozmyśleniach nigdy się dotąd nie pojawiał. A tu nagle wielkie religijne przebudzenie. Oby nie instrumentalne: „On istnieje, z tym gotowi jesteśmy się nawet pogodzić, jednak nie powinien nam służyć jako laska, żeby się można było wesprzeć, i potem, chcąc mieć obie ręce wolne na chwytanie świata, odstawić do kąta.” A to niestety tak u niego wygląda. Hulał sobie po Delhi bez najmniejszej religijnej refleksji, dręczył się i dołował, nie próbując nawet szukać w wierze nadziei i ukojenia, a tu, kiedy bezradny wobec trudnego wyboru, znalazł niepodważalny argument. I to jakże poręczny, bo zwalniający go z poczucia jakiejkolwiek odpowiedzialności i winy.
Kiedy wraca ze wspólnego wypoczynku i rozmawia z współpracownikami w Ambasadzie, poddaje się ostatecznie. Komunikuje Margit: „Chciałaś przeciąć nici, które mnie wiążą z krajem…Ale starczyło jednej rozmowy, żeby więzy znowu się zacisnęły”. Margit na to: „Więc już wiesz, co zrobisz?” Istvan odpala bezceremonialnie: „Wiedziałem od początku”.
To po co było to hamletyzowanie, po co te opcje, po co mulenie głowy sobie i Margit, jeśli wiedział od początku. Jakoś ciężko w to uwierzyć. Więc pewno kłamie, nawet wobec samego siebie. Przyzna to potem.
Kiedy Istvan informuje Margit: „Zostałem odwołany”, ona reaguje całkiem rozumnie: „Bardzo dobrze…spodziewałam się tego” „Nawet powinieneś być im wdzięczny. Zdecydowali za ciebie… Oni nie mogą nas rozdzielić”.
I okazuje się, że Margit za jego plecami wyszykowała mu całkiem miękkie lądowanie na emigracji. Terey czyta list od mecenasa Czandry, który „proponował w imieniu spółki, do której weszli radża Khaterpalia i jego teść oraz sam Czandra, objęcie nadzoru inwestycji na terenie Australii, budowy nowoczesnej tkalni i przędzalni bawełny, którą powierzyli dawnemu wspólnikowi panu Arturowi Ward” (ojcu Margit).
Ale Terey wybiera inaczej. Odbywa się decydujący dialog, który musiał łamać serca obojgu:
„- Polecę”.
„- Jadę z tobą”.
„- Nie możesz”.
„- Chyba że nie chcesz…Więc gdzie mam czekać?”
„- Nie czekaj…”
A dziś? Przecież mógłby zwyczajnie wysłać esemesa. Bo dziś esemesami komunikuje się wszystko. Zwłaszcza decyzje, których wstydzimy komunikować w oczy. Pewien szef organizacji międzynarodowej polecił swojemu szefowi gabinetu, aby wysłał do jednego wysokiego rangą podwładnego właśnie esemesem wiadomość, że jego kontrakt nie zostanie przedłużony. A widział się z nim jeszcze poprzedniego dnia. A szef gabinetu widywał się z owym menedżerem niemal codziennie. Ale widocznie sumienia mieli niezbyt czyste, bo bali się tej decyzji przekazać w oczy. W polskim MSZ za czasów jeszcze dobrze pamiętanych decyzje kadrowe komunikowane były jeszcze bardziej chamsko i obcesowo. Takie czasy?
W dyplomacji rzadko kiedy mówi się „nie” i to wprost. Daje się to „nie” do zrozumienia, czyli zwleka z odpowiedzią (np. przy prośbie o agrement, przy prośbie o przyjęcie wizyty na wysokim szczeblu), co najwyżej przebąkuje się coś ustnie, albo nawet puszcza odpowiedź drogą pośrednią, w tym przez media. Są dyplomaci, którzy wręcz kulturowo mają problem z mówieniem „nie”. Dotyczy to kilku krajów azjatyckich bez wątpienia.
Bynajmniej Istvan w dyplomację bawić się w sprawach sercowych nie chce.
W konsekwencji Istvan sprawił sobie i Margit ból, wielki ból. Nie dziw, że próbuje dla tego aktu cierpienia znaleźć bezapelacyjne wyjaśnienie: „Można we wściekłym buncie potrzaskać kamienne tablice…A jednak znów drogę zastąpią, będą grozić, wypalą swoje znaki…”
Istvana wszystko to boli, ale decyduje się cierpieć w imię wyższych wartości. „Byłbyś z nią szczęśliwy. Byłbym, byłbym, wiem. Za cenę potrójnej zdrady”.
„Żony, Boga i Ojczyzny”.
Żonę, umówmy się, już kilka razy zdradził. Żadnych wyrzutów nie miał. W piersi się nie bił, nawet cudze. Teraz sobie o żonie w końcu przypomniał. Lepiej późno niż wcale?
Co do Boga, zgoda, mógł się mu on nagle wyłonić z niebytu. Takie iluminacje duchowe się zdarzały. Nawet w czasach komunistycznych, choć najczęściej się wiązały z przebudzeniem politycznym, opadem łusek z oczu w patrzeniu na socjalistyczną rzeczywistość i politykę Partii, przejściem do ideowej opozycji. Wiele podobnych przypadków zdarzyło się w Polsce. Chociaż nie mogę znaleźć na poczekaniu przypadku, kiedy wyzwalaczem uczuć religijnych stałby się dylemat sercowy jak w przypadku Tereya. Aktów nawrócenia w szeregach polskiej dyplomacji było niewątpliwie więcej w czasach postkomunistycznych. Nie pytałem kolegów, których to spotkało, o powody. Rzecz to dla mnie zbyt intymna.
Ten nowo objawiony Bóg Tereyem zawładnął totalnie. Czy w takim oddaniu mógł Radca w ogóle kontynuować pracę w komunistycznej dyplomacji? Wątpliwe. Tu można zadać sobie pytanie, czy jest w dyplomacji w ogóle możliwa klauzula sumienia. Są służby dyplomatyczne, których członkowie, na przykład, rąk nie podając kobietom, wyjaśniają: „my religion does not allow me”. Jedni poszczą w ramadan, inni nie jedzą mięsa w piątek, jeszcze inni w ogóle nie jedzą mięsa z „powodów religijnych”. I te ograniczenia dietetyczne należy oczywiście respektować. Poważne konflikty sumienia mogą pojawiać się, kiedy dyplomata dostaje, np. w sprawach obyczajowych, instrukcje sprzeczne z jego sumieniem, np. w sprawach kary śmierci, aborcji, eutanazji, praw osób LGBTi. Przypomnijmy, że kiedyś z pracy w MSZ podobno zwolniono osobę, która prywatnie pozwoliła sobie nie zgodzić się z rządową linią w sprawie praw reprodukcyjnych. Klauzula klauzulą, ale sumienie dyplomatom powinno się czasem przydawać. O kompasie moralnym w pracy dyplomatycznego negocjatora pisałem obszernie przy innej okazji.
A Terey wygłasza swoje nowe życiowe credo: „Tobie chcę służyć przez oddanie się najbiedniejszym, nigdy niesytym, zawistnym, okrutnie spragnionym miłości i w nią już nie wierzącym. Czekają na mnie, choć nic o mnie nie wiedzą. Oni – najbliżsi, z mego narodu i kontynentów odległych, widzę tę twarz zbiorową… Twarz utrudzoną, bolejącą, człowieczą…Twoją”.
Zdrada ojczyzny? Wtedy, po krwawym październiku, patrioci węgierscy masowo emigrowali na Zachód. Terey uznawałby to za akt zdrady? Sprzeczność jakaś. On, nowo narodzony chrześcijanin, deklaruje akt wierności wobec komunistycznego reżimu, który właśnie odwołuje go z placówki. Skomplikowana osobowość z tego Tereya.
Wszystko pięknie, ale przecież swoim wyborem nie tylko sobie zadaje cierpienie, krzywdzi Margit. Zdaje sobie z tego sprawę: „cierpienie nie jednoczy” „Czy właśnie dla Margit przyjechał do Indii?” Dochodzi do niego, że „dla tej próby się narodził, przez lata dojrzewał”. Zawsze mówiłem, że pobyt na egzotycznej placówce dyplomatycznej może doprowadzic do osobowościowej przemiany, przełomu, narodzenia na nowo.
Terey w końcu przyznaje, że „do tej decyzji dochodził w męce, opornie, przepychany krok za krokiem”. Co nie koi uczuć Margit: „zabrałeś mi wszystko. Musiałeś, musiałeś… Dla niego poświęcasz nas oboje”. Wszystkiemu więc winne religijne przebudzenie.
Margit się miota, plącze, to usprawiedliwia, to oskarża. Życzy Istvanowi: „Bądź równie twardy, okrutnie twardy, jak jesteś dla mnie”. Chce, by tworzył po powrocie do ojczyzny („Jego pisanie najważniejsze”). Docenia wspólne chwile: „bez ciebie nie wiedziałabym, jak można być najszczęśliwszą kobietą na świecie. A potem, na pożegnanie wyrzuca: „Nie wolno tak, Istvan…nawet psa nie wolno”.
Zakończmy konkluzją ze współczesnym polskim dyplomatycznym kontekstem. Farbowany, ale jednak komunistyczny dyplomata, Terey postępuje jak Bóg przykazał, a inni dyplomaci, w tym niektórzy z rządzących jeszcze niedawno polską dyplomacją, co udawali, że śpią z Biblią pod poduszką, mieli sobie za nic niektóre z wyrytych na kamiennych tablicach instrukcji. I robili kariery. Długo by opisywać.
