Tereya ciągnie do kobiet. Mężczyzna to jeszcze, według naszych dzisiejszych miar, młody (wtedy bynajmniej już za młodego nie uchodził). Hormony nadal mu w arteriach buzują. Testosteron kapie uszami. Praw natury nie oszukasz. Popędy tłumić można, ale można im ulegać całkiem nieświadomie. A Terey ma władzę, bo dyplomata uosabia potęgę państwa (władza najlepszym afrodyzjakiem), i pieniądze (w oczach ludności miejscowej jest człowiekiem zamożnym). Jest mądry i wrażliwy. Czy przystojny, nie wiadomo. Ale po cóż przystojność, jeśli się jest dyplomatą, nie ma znaczenia, że z socjalistycznego kraju. Więc wśród miejscowych piękności Terey wzbudza naturalne zainteresowanie. Zabiegać o względy specjalnie nie musi. Same się do niego kandydatki pchają.
On, jak się wydaje, zachowuje się w tych sytuacjach co najmniej dwuznacznie. Nie dziw, że status cywilny Tereya budzi spekulacje. Zauważa profesor Salminen: „Nie widziałem obrączki”. Wyjaśniać musi Terey: „Zdjąłem. Ciśnie”. Z upału oczywiście. „Sądzi pan, że wprowadzam kobiety w błąd”. To nie wybieg ze strony Radcy. Ja mu wierzę. Obrączka na placówce egzotycznej potrafi cisnąć. Też kiedyś zdjąłem obrączkę (na placówce w Afryce) i to na zawsze. Też z upału, ale przede wszystkim, by licha nie kusić. Bo zdejmowano te obrączki żonatym mężczyznom masowo w ulicznych korkach, a bandyci potrafili nawet odcinać palce, kiedy nie chciały obrączki schodzić.
Doszło do tego, że I Sekretarz Ferenz odgraża się Tereyowi: „Udajesz kawalera, a my tu mamy swoje żony”.
Bo święty Terey nie jest. Na łamach powieści radca Terey odgrywa bujny erotyczny spektakl z Grace Vidżajavwedą, miejscową pięknością, i to w noc jej przedślubną. Przedstawienie opisane zostało tak, że rozgrzewało poliki licealnej młodzieży męskiej w latach 60-ych i 70-ych. Postać Tereya była wtedy bohaterem masowej wyobraźni. I pewno niejeden z tych rozmarzonych chłopców myślał sobie: jak to fajnie być dyplomatą, tak można sobie użyć, może i ja spróbuję nim zostać, może na początek języka obcego się pouczę. Bo przecież iluż to młodych mężczyzn, obejrzawszy podboje łóżkowe Jamesa Bonda, nie pomyślało o służbie w wywiadzie.
Czy przyszły mąż Grace, radża Ramesh Khaterpalia (oficer gwardii Prezydenta), cokolwiek podejrzewał? Wątpliwe. Przygoda bez śladu w pamięci Tereya nie pozostała. Musiał się nawet chwilami trzeźwić: „przecież się nie zakochałem”, bo jednak powracał do Grace w myślach:„czyżbym za nią tęsknił? Uprowadzał do Budapesztu?” Pamiętał, jak Grace tak stanowczo mu komunikowała zgodę: „Masz mnie”. Pamiętał, że „oddawała mu się z rozpaczliwą żarliwością”. Chciał zapomnieć.
Tu dygresja. Jakżeż rażą dzisiejszego czytelnika te zwroty: mieć, posiąść, oddawać się. Dziś brzmią jak seksistowskie stereotypy męsko-damskich relacji erotycznych. Zalatują Mniszkówną na kilometr. A klepał te romansidłowe frazy człowiek światły, poeta, dyplomata. Nie stać go było na bardziej oryginalne opisy? Nie była w w stanie jego postać zmobilizować narratora? Bo ten narrator brnął w kiczowate maczystowskie banały, w których Terey; „brał (kobietę) w posiadanie jak rzecz sobie należną”, a to „radowała go jej chętna uległość”. Postęp obyczajowo-kulturowy poszedł jednak tak do przodu, że nawet niezłej literaturze sprzed sześćdziesięciu lat ciężko jest nie budzić żenady. Rozumiem ból współczesnej młodzieży zmuszanej do lektury wielu zmurszałych pomników polskiego pisarstwa.
Więc chciał i musiał Terey o Grace zapomnieć. „Wdzięczność odczuwał dla Grace, że jej nie było w Delhi. Tchórzliwe zadowolenie wspólnika, któremu wzrok współwinnego nie przypomina zdrady, pozwala o sobie samym myśleć z pobłażaniem, łagodzić poczucie winy i rozgrzeszać oboje. Przeszłość do ukrycia, do pogrzebania. Czy jakiegoś dnia ten krok lekkomyślny, szalony, nie zostanie ukarany?”
Został. Wiadomo: jak Indie, to karma.
Koło Tereya nadal kręciły się i Savitra Dalmia, i Nelly Sharma, i Dorota Shankar Bhabha. „Terey spogląda w oczy dziewcząt pełne krowiej łagodności..” „Trzeba je było podziwiać, jednak nie budziły pożądania”. Grace mu wprawdzie mówiła: „Chciałabym, żebyś miał je wszystkie, każdą…” Ale Tereya do flirtu z nimi nie ciągnie. Jakby czekał na coś poważniejszego.
Bo Terey to nie cyniczny Casanowa, zimnokrwisty łamacz niewieścich serc. W końcu się zakochał.
Obiektem afektacji stała się Margit Ward – Australijka, lekarz okulista, pracująca dla UNESCO. Jej tata ma fabrykę wełny, ma jacht. W 1943 r. po śmierci ukochanego kuzyna Stanleya („całowaliśmy się”), który zginął na drodze do Mandala w Birmie, „chciała się zabić…wstrzyknąć coś”. Ale jeśli nie zrobiła tego zaraz po odejściu Stanleya, nie była w stanie zrobić tego tydzień później, i w ogóle później. Margit czeka na miłość, ale nie chce się wiązać. Aż zjawia się dyplomata Terey.
Żadnego coup de foudre nie było. Poznali się w sumie przypadkowo. Pogadali, pośmiali się.
Ale po czasie Terey uświadamia sobie, że „naprawdę ciągnie mnie, żeby ją zobaczyć – przyłapał się zaskoczony. – Jakże mi jej w ostatnich dniach brakowało…, jakoś weszła w jałowy rytm mego życia”.
Pojechał do Agry. Ona tam pracowała. Chciał ją zobaczyć. I tam w Agrze przed drzwiami jej pokoju hotelowego zrozumiał, że „był szczęśliwy i chciał ten stan radosnej pewności przedłużyć, zatrzymać”.
Ale na pierwsze zaloty Margit powiedziała mu „nie”. I jeszcze bardziej stała mu się przyciągająca:„Piękna, niebezpiecznie rozumna i świadoma siebie kobieta”. Jej gestu odepchnięcia Terey nie potrafi zrozumieć: „Wabienie, gra? A może po prostu mówi, co myśli, bez wybiegów i wyrachowania?”
Potem Terey mówi jej wprost: „Żebyś ty wiedziała, jak mi się podobasz”. Margit kluczy: „Może wiem…Lubisz mnie, osobę, której nie ma. Margit przez ciebie wymyśloną”.
Pozwoliła się w końcu pocałować, ale na tym stop. I wyznała: „Istvan, ja cię po prostu kocham”. „Chcesz mnie, możesz mnie mieć. Dziś, jutro. Każdego dnia, kiedy zechcesz”. Tu mu się randkowy „home run” otwiera, a Istvan, Państwo nie uwierzycie, rejteruje. „No to ja sobie pójdę” – powiada.
Tak się zaczyna Margit i Istvana sercowy rollercoaster.
Dyplomaci to ludzie z krwi i kości. Życie uczuciowe i erotyczne potrafią prowadzić jak inni. I życie owo potrafi, jak innym, wymykać się spod kontroli, pójść na przekór kanonom i zwyczajom, wspiąć się nawet na pułap obyczajowego skandalu. Zaskoczeni? Bo kto jak kto, ale dyplomata kojarzy się z opanowaniem, statecznością, trzymaniem emocji na wodzy, dbałością o nieskazitelność opinii.
Poza tym są dyplomaci wnikliwie obserwowani. Ich prywatność jest bardzo ograniczona. A tu czasami historie romantyczne barwnością przesięgające opowieści tabloidów o życiu artystów, aktorów, cyganerii kulturalnej. Tymczasem erotyczna nieroztropność może być przecież wykorzystana przez obce służby. Ba, obce służby mogą słabości i skłonności wykorzystywać podsyłając kochanki czy kochanków, nagrywając miłosne potyczki. A potem oczywiście szantażować. Skandali na tym tle nie brakowało, choć z reguły są one w imię wyższych racji tuszowane. Ale czasem stają się bardzo publiczne, żeby przypomnieć aferę Profumo sprzed ponad 60 laty, kiedy brytyjski minister został zmuszony do dymisji, bo dzielił kochankę z sowieckim attache morskim. A i nabierają nawet wymiaru kryminalnego, jak w przypadku greckiego ambasadora w Brazylii, zamordowanego w 2016 r. przez lokalnego kochanka własnej żony, i to na jej zlecenie.
Najczęściej uczuciowe zwroty i przewroty dopadają dyplomatów w ramach tej samej placówki, przebywających ze sobą długie godziny w pracy, a nawet i po pracy, bo skoszarowanych na terenie placówki, albo zakwaterowanych w tych samych budynkach na mieście. Wtedy nagle u współpracownika/współpracowniczki zaczyna dyplomata/dyplomatka dostrzegać zalety, których żonie/mężowi, okazuje się, brakuje. I ten deficyt uświadamiany jest tak nagle i boleśnie, że kwestionuje sens wyboru dokonanego przed laty. Poza tym przy dużym tempie dyplomatycznego imprezowania nagle pojawiają się okazje do flirtu, nagle skok w bok wręcz sam się narzuca.
O, gdyby ściany polskich placówek mogły mówić, ściany mieszkań służbowych, ściany pokojów gościnnych. Ileż to związków się zawiązało, ileż rozpadło, ileż to par się wymieszało (wymiana partnerów nie bez powodu największe budzi sensacje). Ileż to zdrad, ileż to uczuciowych dramatów. Ileż scen zazdrości? A nad światem realnym unosi się olbrzymia pierzyna plotek, domysłów, podejrzeń, bo wiadomo otoczenie wszystko potrafi nadinterpretować, ubarwić i dopowiedzieć. Jak na polskiej swojskiej wsi. Wszyscy ze wszystkimi plotkują. A co najlepszą pożywką dla plotek? Seks i pieniądze – od tysiącleci.
Nawet człowiek mało spostrzegawczy i mało domyślny zorientuje się po czasie w nieformalnych układach erotyczno-uczuciowych na placówce.
Najczęstszy układ to wiadomo: szef i podwładna (z reguły sekretarka bądź asystentka). Banał, schemat. Opisywać nie warto. Biurowe romanse „hierarchiczne” są przecież w świecie korpo czy administracji państwowej nawet częstsze niż w dyplomacji. Ale są i w dyplomacji. Obserwowałem je – z bliższej lub dalekiej odległości, w swojej długiej karierze kilka, w sumie niechcący, bo to sytuacje w kiepskim stylu. Ale kilka z nich przerodziło się w związki trwałe, a nawet małżeńskie. Choć czasem obserwować było ciężko, jak wtedy, kiedy kochanka szefa była nadal żoną kolegi, może nie dobrego kumpla, ale dawno znanego gostka. A on robił wrażenie, jak zwykle w takich przypadkach, że o niczym nie wiedział.
Nawiązywanie romansu przez ambasadora (szefa placówki) z żoną podwładnego, a szczególnie już z żoną zastępcy, to już niewątpliwie jazda po bandzie. Ale weźcie, kochani, i poskromcie uczucie, no czasem się zwyczajnie nie da, jak w jednym znanym przypadku, kiedy uczucia te były szczere i trwałe. Oczywiście złośliwy kolektyw zacznie od tego, że będzie podejrzewać kobietę o tzw. kompleks zostania ambasadorową. Ale co, kiedy to żona ambasadora zakochuje się w zastępcy ambasadora, i to obcego państwa? Znany to przypadek.
Romanse nabierają niekiedy konspiracyjnych wymiarów. Przeglądając w Archiwum MSZ teczkę osobową Jerzego Michałowskiego, wybitnego dyplomaty epoki PRL, znalazłem w niej wycinki prasowe z gazet amerykańskich, a nawet stenogram dyskusji w Kongresie USA, w których to materiałach rozpisywano się o żonie ambasadora Michałowskiego (ambasadorował w Waszyngtonie w l. 1967-1972) – wspaniałej Mirze Michałowskiej, której zawdzięczamy nie tylko „Wojnę domową”, ale i znakomite tłumaczenia literatury amerykańskiej, na których i ja wyrastałem, bo to dzięki Michałowskiej mogłem zachwycić się jeszcze jako nastolatek choćby kultowym „Szklanym koszem” Sylwii Plath (a, nota bene, Michałowski wspaniale tłumaczył Forsytha). Otóż te napastliwe materiały czyniły Mirę Michałowską agentką KGB i SB, nazywały ją polską Matą Hari. Obwiniały ją w szczególności, że nie tylko zawiązała romans z Jacobem Beamem, amerykańskim ambasadorem w Warszawie w latach 1957-1961 (Michałowski od 1960 r. był dyrektorem generalnym MSZ), ale i podsuwała amerykańskim dyplomatom dziewczyny do towarzystwa (tzw. afera Scarbeck’a), wiadomo w jakim celu – szantażu i wydobywania tajemnic dyplomatycznych. Jacobowi Beamowi te szambiarskie plotki w karierze nie zaszkodziły. Pojechał na ambasadora do Moskwy, był amerykańskim ambasadorem w Pradze w czasie Praskiej Wiosny. Więc tych ataków poniżej pasa nikt w Waszyngtonie poważnie nie potraktował. Potraktowały je poważnie polskie służby dyplomatyczne, które te materiały gromadziły, przesyłały do Warszawy, kiedy z moczarowskich kręgów po marcu 1968 r. poszły wytyczne zniszczenia Michałowskiego, posługując się plotkami dotyczącymi żony, no a przede wszystkim posługując się jej pochodzeniem.
Największa intensywność zadzierzgania romantycznych więzi ma miejsce w dyplomacji konferencyjnej. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przetoczyło się po Europie kilkanaście konferencji w ramach procesu KBWE. Uczestniczący w nich dyplomaci, nie tylko polscy, ale i zdecydowana większość dyplomatów obcych, wyjeżdżali na nie w ramach delegacji służbowych, bez rodzin. A trwały te spotkania różnie: dwa tygodnie, sześć tygodni, ale nawet i trzy prawie lata. I cały czas ci delegaci przebywali ze sobą, od rana do nocy, bo i życie towarzyskie na tych spotkaniach było bardzo intensywnie. Perypetie sercowo-erotyczne delegatów można by było spisać w dziesiątkach Harlequinów. Ale we wspomnieniach dyplomatów ich oczywiście nie znajdziecie. A plotkowano o tych romansach gorączkowo, więc w pamięci musiały się odłożyć. Jest mi znany tylko jeden przypadek wspomnień polskiego dyplomaty, nie był on związany z KBWE, ale z ONZ w Nowym Jorku, który wplótł do swoich memuarów opisy swoich łóżkowych wyczynów z obcą dyplomatką. Totalna żenada. Skompromitował się tymi opisami i jako dyplomata, i jako gentlemen.
Z reguły związki konferencyjne były bardzo przelotne. Ale kilka z nich, wbrew przepowiedniom publiczności, przetrwało. Jak choćby niespodziewany romans ambasadora jednego z państw zachodnich z III sekretarz innego (i to oddalonego) państwa zachodniego. Tuż przed jego zawiązaniem poznałem akurat i byłą wkrótce partnerkę ambasadora i byłego wkrótce partnera III Sekretarz. Bo przyjechali na krótkie odwiedziny. Ale odwiedziny nie pomogły. Ambasador i III Sekretarz na siebie wpadli. Wszyscy szeptali, że to się nie może udać. A to się udało i trwa już 33 lata.
Terey zadaje sobie pytanie, które wielu delegacyjnych kochanków sobie zadawało: „czy można kochać równocześnie dwie kobiety? Każdą inaczej.” Podśmiejmy się z niego. Po pierwsze, mógł zapytać jakiegoś bogatego muzułmanina. Odpowiedziałby mu, że można, a nawet trzeba, i to nie tylko dwie, ale nawet i cztery. Terey był na wojnie, więc pewno zjawisko „frontowych żon” też nie było mu obce, chociaż, przepraszam, on nie po tej stronie frontu walczył, gdzie „frontowe żony” były normą. W Nairobi nieoficjalną drugą żonę miał nasz kierowca Ambasady. Myślałem, że żona druga, bo z pierwszą się rozwiódł. Ale nie, pierwsza nadal była żoną, tyle, że mieszkała na wsi, o dzień drogi ze stolicy, zajmowała się dziećmi, a John posyłał jej sumiennie pieniądze i odwiedzał raz na miesiąc. A w Nairobi mieszkał z żoną drugą, którą równie mocno kochał.
Ale Tereyowi emocjonalna równowaga się mocno zachwiała.
Ilonę, żonę, wtedy nadal, zdaje się, kochał. Zachwycał się w pamięci jej pięknem, bo „uroda pusztańskiej równiny zapadła w smagłe ciało Ilony”. Ilona była „ładna, bardzo ładna, śliczna…chyba nawet ładniejsza od Margit” (czym Terey potwierdza prawdę, że dla wielu facetów nowy obiekt westchnień nie musi być piękniejszy, musi być inny). Przypominało mu sumienie, że przysięgał jej wierność, ok, małe piwo, ale przede wszystkim, że przysięgał dozgonny związek. Przypominało mu sumienie, że: „i nie opuszczę cię, aż…” – powiedział biorąc na świadka Tego, który jest”.
Ale „Margit nie chce być przygodą”.
Bóg nie przeszkadza Tereyowi cudzołożyć, ale przeszkadza mu porzucić żonę. Jest takie przykazanie? Powiada się w narodzie, że nie cudzołóż jest przykazaniem niesamowicie wymagającym, zwłaszcza dla mężczyzn. Może tylko przykazanie ósme jest bardziej dla natury ludzkiej wymagające. Stary dowcip głosi (a opowiadał mi go wybitny brytyjski dyplomata, tak wybitny, że nie wstyd dowcipu powtórzyć), że podobno, kiedy Mojżesz wrócił z góry Synaj z kamiennymi tablicami, rzekł swojemu ludowi: „Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobra wiadomość polega na tym, że jest przykazań tylko dziesięć. „A zła?” – dopytywał się lud. „Zła jest taka, że jest wśród nich „nie cudzołóż”. Kiedy Terey cudzołoży, sumienie mu głębokim snem odpoczywa. Budzi się, kiedy zaczyna myśleć, co robić ze swoją dotychczasową żoną.
Do Margit go niewątpliwie ciągnie. Dzwoni do niej: „tęsknię, Margit”. A ona mu tylko temperaturę uczucia podkręca: „Jeśli – już byś tu był”. „Widać nie dość tęsknisz”. I wyjaśnia: „jestem rozkapryszoną jedynaczką. …”
Dodatkowo podkręca uczucia fakt, że Terey ma rywala. Rywal to doktor Connoly – wysoki, barczysty. Ale dość szybko Connoly „zdał sobie sprawę, że jest niepotrzebny…”
Przyznaje Terey, że Margit „staje się dla mnie całym światem, jeszcze nie odkrytym…”
W miarę narastania afektacji do Margit, uczucie do Ilony gaśnie. List od Ilony: „…z wygaśnięciem uczuć każde słowo tego listu…drażni, odpycha”. Czy całkiem zgaśnie?
Następuje punkt, wydawałoby się, zwrotny. „Dwie noce z Margit. Więc można mieć kobiety, a potem żonę, dzieci, i wreszcie jednego dnia odkryć, że się nie wiedziało, czym może być miłość.”
Co doprowadza Tereya do konstatacji dramatycznej: „Odszedłem. Stałem się obcy. Przeglądam własną przeszłość jak książkę o cudzym życiu, beznamiętnie”.
I po tych wielu tygodniach spleenu, frustracji, nudy, skwaśnienia, samotności, stresu zawodowego, wygłasza Terey frazę, wydawałoby się, przełomową: „Przecież wiesz, że jestem szczęśliwy”.
Samopoczucie osobiste, stan psychiczny rzutuje na skuteczność dyplomaty, jak w każdym zawodzie, gdzie sfera mentalna decydujące ma znaczenie dla motywacji, koncentracji i wytrwałości. Nie każdy ambasador odpowiedzialny za zespół placówkowy ma tego świadomość.
Przypadek Tereya jest oczywiście szczególny, bo chwile szczęścia daje mu cudzoziemka, obca ustrojowo, więc zaraz zaczyna męczyć go pytanie zasadnicze: jak sobie z nią ułożyć życie po Nowym Delhi? Po Nowym Delhi musi być przecież życie. Dla obojga.