Pangermanizm, czyli skąd się biorą odwieczne lęki przed „niemiecką” Europą

Pangermanizm jest przebrzmiałą pannacjonalistyczną ideą polityczną. Ale zawsze budził lęki wśród sąsiednich narodów. Dziś w operetkowej, dracznej i cudacznej formie ujawniają się owe lęki w postrzeganiu integracji Europy jako niemieckiego projektu budowy IV Rzeszy.

Pangermaniści pierwotnie dążyli do zjednoczenia wszystkich narodów (plemion) niemieckojęzycznych w jednym państwie narodowym określanym jako Wielkie Niemcy (Großdeutschland).

Początki pangermanizmu łączą się z narodzinami romantycznego nacjonalizmu podczas wojen napoleońskich. Święte Cesarstwo Rzymskie (Narodu Niemieckiego) wcześnie przekształciło się bowiem w luźną konfederację (gdzie główną, jeśli nie wyłączną, prerogatywą wybieralnego cesarza było nadawanie tytułów arystokratycznych). Reformacja pogłębiła podziały. Uczyniła rozbicie dzielnicowe naturalnym stanem bytu narodowego Niemiec. Zwolennicy idei Wielkich Niemiec po formalnym rozwiązaniu tysiącletniej Rzeszy pod dyktando Napoleona w 1806 r. starali się zjednoczyć niemieckojęzycznych mieszkańców Europy (początkowo choćby nawet pod przewodnictwem katolickich Austriaków).

Pangermanizm był szeroko rozpowszechniony wśród rewolucjonistów 1848 r. Ale nabrał z czasem cech hegemonistycznych, postulując niekiedy łączenie się z etnicznymi Niemcami, którzy wraz z osadnictwem wzdłuż Bałtyku i na ziemiach słowiańskich zabrnęli daleko na wschód. Hymn Niemiec (Deutschlandlied), napisany w 1841 roku przez Hoffmanna von Fallerslebena (do haydnowskiej melodii śpiewanej oryginalnie przez Austriaków Franciszkowi II), rozpościerał Niemcy z geopolityczną wyobraźnią: „Von der Maas bis an die Memel, von der Etsch bis and den Belt”, czyli od Lotaryngii po Kłajpedę, od Południowego Tyrolu aż za Flensburg. Zaraz po II wojnie światowej nie był więc wykonywany, by nie budzić złych skojarzeń, a wrócił jako hymn RFN w 1951 r., ale tylko z trzecią zwrotką (bez odwołania do słupów granicznych niemieckiej wspólnoty i mirażu wielkiego zjednoczenia).

Rywalizację o prymat w Niemczech rozstrzygnęły na swoją korzyść Prusy w sporze Austrią (1866 r.). Zjednoczyły kraj na pruskich warunkach, ale bez niemieckich Austriaków, którzy pozostawali dominującą siłą w ramach własnego wieloetnicznego K&K imperium.

Ruch wszechniemiecki zyskał instytucjonalny format w 1891 roku, kiedy Ernst Hasse, profesor Uniwersytetu w Lipsku i członek Reichstagu, zorganizował Ligę Panniemiecką, ultra-nacjonalistyczną formację, oskarżaną o promowanie imperializmu, antysemityzmu i wsparcie dla niemieckiej mniejszości etnicznej w innych krajach. Organizacja zyskała duże poparcie wśród wykształconej klasy średniej i wyższej.

Pangermanizm w Austrii zorganizował się na początku XX wieku. Towarzystwo Panniemieckich Nacjonalistów (założone przez Georga von Schönerera) domagało się przyłączenia wszystkich niemieckojęzycznych terytoriów Austro-Węgier do Cesarstwa Niemieckiego („przez jedność do czystości”), odrzucając austriacki patriotyzm i austriacką tożsamość. Rasistowski niemiecki nacjonalizm Schönerera był inspiracją dla nazistowskiej ideologii Hitlera. I stał się bazą ideową sojuszu nacjonalistów z nazistami, którzy parli do anszlusu. Odgrzewali oni nastroje dominujące w Austrii po klęsce w I wojnie światowej, kiedy „Niemiecką Austrię” próbowano włączyć w skład Niemiec. Zapobiegł temu Traktat z Saint Germain w 1919 r., który pozwalał rezygnować Austriakom z niepodległości tylko za zgodą Ligi Narodów.

Ruch panniemiecki przyjął w Niemczech po I wojnie światowej jawnie etnocentryczne i rasistowskie rysy. Inspirował on niewątpliwie doktrynę „Heim ins Reich”, realizowaną przez nazistowskie Niemcy pod rządami Adolfa Hitlera. Stała ona za aneksją Sudetów, anszlusem Austrii, inkorporowaniem Kłajpedy, żądaniami włączenia Gdańska do Rzeszy. A Wielka Rzesza Germańska zbudowana na fundamencie hitlerowskiej Rzeszy Wielkoniemieckiej miała obejmować przepastny region od Lotaryngii, Belgii i Holandii, Szwajcarii, Danii i południowej Szwecji po wschodnie brzegi Bałtyku, asymilując (a kiedy trzeba wysiedlając) żyjące tam narody.

Po II wojnie światowej pangermanizm stał się hasłem tabu zarówno w Niemczech Zachodnich, jak i Wschodnich. Upadek NRD reanimował stare debaty (i stare obawy). Ludzie wychodzili przecież na ulice Lipska, Drezna czy wschodniego Berlina skandując: „Wir sind ein Volk”. Klangor protestów był jednoznaczny. I mimo skrzętnie skrywanych obaw w niektórych stolicach (np. w Paryżu czy Londynie, nie tylko w Warszawie) trudno było odmówić Niemcom prawa do zjednoczenia.

Zbiegiem okoliczności byłem w Berlinie, kiedy upadał tam w listopadzie 1989 r. historyczny mur. Dowiedziałem się zresztą o tym dopiero w sobotni ranek 11 listopada, kiedy dotarłem pod polską ambasadę na Unter den Linden. Jechałem z Warszawy prywatnym samochodem (z rodziną) całą noc, a pech chciał, że kilka tygodni wcześniej skradziono mi z samochodu radio. O skutkach deklaracji Krolikowskiego nic nie wiedziałem. Jadąc przez przedmieścia Berlina widziałem dziesiątki bezładnie porzuconych samochodów w okolicach stacji S-banu, widziałem opustoszałe miasto i dopiero w centrum wyjaśniono mi, że berlińczycy wschodni masowo przeszli na zachodnią stronę. Sam próbowałem dostać się do stacji przy Friedrichstrasse, skąd chciałem przejechać pociągiem do Berlina Zachodniego, gdzie odbywało się spotkanie na które przyjechałem. Tłum był wszakże tak gęsty, że zdecydowałem przejść przez Checkpoint Charlie na piechotę i wsiąść do metra po zachodniej stronie.

Konferencja, w której brałem udział, została zdominowana przez kwestię możliwego zjednoczenia Niemiec. Pamiętam, z jakim powątpiewaniem odniosłem się do tezy wygłoszonej przez ówczesnego sekretarza stanu w bońskim MSZ, który zapowiadał, że zjednoczenie nie jest i długo nie będzie na agendzie międzynarodowej. Jego grandilokwencja nie przekonywała. Tłumy ludzi na ulicach Berlina Zachodniego i wokół muru, zwłaszcza w godzinach wieczornych, kiedy z soboty na niedzielę rozkręciła się prawdziwa fiesta, przekazywały jasne przesłanie: tego nikt nie będzie w stanie powstrzymać. Uczestniczyłem w tym święcie radości i ja (wyjaśniam przy okazji: Sarkozy’ego nie udało mi się tam spotkać).

Zjednoczenie Niemiec w 1990 obyło się bez jakichkolwiek poważnych skutków politycznych z punktu widzenia groźby odrodzenia się ducha niemieckiego szowinizmu. Obecnie pangermanizm ogranicza się głównie do niektórych grup nacjonalistycznych w Niemczech i Austrii. A trzy państwa niemieckiego obszaru kulturowego zachowują solidną tożsamość. Moi austriaccy przyjaciele lubią przywoływać fakt, że są najlepszą ilustracją tezy, że własne państwo czyni naród.

Nie dziw, że Niemcom, Austriakom i Szwajcarom czasami dogadać przychodzi się ciężko. I to w ojczystym języku. Jesienią 1993 r. podeszli do mnie doradcy wojskowi Niemiec, Szwajcarii i Austrii z ich misji przy OBWE we Wiedniu. Poprosili mnie o wykładnię znaczenia, w jakim został użyty pewien termin w Dokumencie Wiedeńskim 1992 r. w sprawie środków budowy zaufania i bezpieczeństwa w Europie. Byłem głównym koordynatorem negocjacji nad tym dokumentem, więc wymagano ode mnie wiążącej interpretacji, która rozstrzygnie spór, jak przetłumaczyć ów termin na język niemiecki. Dokument Wiedeński negocjowano bowiem po angielsku, ale następnie przekładano go na pozostałe pięć języków oficjalnych, w tym niemiecki. Okazało się, że uzgadnianie tekstu niemieckiego (tzn. autoryzacja produktu pracy tłumacza) zajęło więcej czasu niż negocjowanie samego Dokumentu Wiedeńskiego. Wyjaśniono mi: „jeden język, ale trzy kultury wojskowe”. Nota bene, w tamtym czasie spory językowe w OBWE dotyczące języka angielskiego prowadzone między Amerykanami, Kanadyjczykami i Brytyjczykami rozstrzygali Irlandczycy (gdzie angielski jest tylko drugim językiem urzędowym).

Niemieckość po austriacku (Wein, Weib und Gesang), czyli dyplomatyczne bale we Wiedniu na początku lat dziewięćdziesiątych.