Mówienie wspólnym językiem, podobieństwa kulturowe, wspólna przeszłość (niekoniecznie różana) nawet przy etnicznych czy religijnych różnicach, stanowią naturalny czynnik rozwijania specjalnych relacji. Najbardziej rozpoznawalną wspólnotą w tym względzie jest wspólnota języka angielskiego. Mówi po angielsku ponad dwa miliardy ludzi. Trzon anglosfery stanowią Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Kanada, Australia i Nowa Zelandia, państwa liczące łącznie prawie pół miliarda ludzi. W kilkunastu innych, w tym w Irlandii i kilku państwach tzw. Indii Zachodnich, angielski jest podstawowym językiem komunikacji. Trzon anglosfery nie jest objęty ramami kompleksowej instytucjonalnej współpracy (politycznej, gospodarczej czy wojskowej), ale wycinkowo kooperuje w sposób bardzo bliski i intensywny. Tworzą USA, Wielka Brytania, Kanada, Australia i Nowa Zelandia wyjątkowy w świecie sojusz wywiadowczy („Five Eyes”), zadzierzgnięty jeszcze w czasie drugiej wojny światowej, rozwijany w czasie zimnej wojny i kontynuowany z powodzeniem po jej zakończeniu.
Jako dowód na siłę oddziaływania anglosferycznych więzi przywołuje się ostatnio zawarcie w 2021 r. tzw. porozumienia AUKUS dotyczącego współpracy technologiczno-zbrojeniowej między Australią, Wlk. Brytanią i USA. Przewiduje ono współdziałanie w wybudowaniu dla Australii okrętów podwodnych o napędzie atomowym i wyposażenie jej sił morskich w odpowiednie zestawy rakietowe. Jego skutkiem było wypchnięcie Francji z lukratywnego kontraktu („francuski pech”, jeśli zważyć wcześniejsze niepowodzenia z kontraktami na mistrale dla Rosji czy caracale dla Polski). Ale w istocie o rezygnacji ze współpracy z Francją nie zaważyły przecież trudności w przekładzie instrukcji obsługi silników okrętowych z francuskiego na angielski, ale kalkulacje technologiczne i strategiczne.
W praktyce dyplomatycznej anglosferycznie pojmowana zasada „koszula bliższa ciału” obowiązuje w ramach Wspólnoty Narodów. W samej nazwie brytyjskiego MSZ relacje ze Wspólnotą są oddzielone od pozostałych spraw zagranicznych. Dyplomatyczne przedstawicielstwa członków Wspólnoty w innym państwie Wspólnoty nie noszą nazwy ambasad, lecz „wysokich komisji”, a dyplomatyczni przedstawiciele nie są ambasadorami, lecz „wysokimi komisarzami”. W praktyce znaczących różnic (nawet odnośnie do tzw. procedencji) zauważyć nie sposób, ale walor symboliczny jest niezaprzeczalny. Wielka Brytania poza tym z zasady oferuje gotowość reprezentowania interesów członków Wspólnoty w państwach, gdzie nie mają one swoich przedstawicielstw dyplomatyczno-konsularnych.
Wspólnota Narodów została utworzona w obecnym kształcie w 1949 r. (Deklaracja Londyńska) i zrzesza 54 państwa. Tylko w piętnastu z nich głową państwa pozostaje królowa Anglii. Za autora idei Wspólnoty uważa się południowoafrykańskiego męża stanu (i dowódcę wojskowego w stopniu marszałka polnego) Jana Smutsa. W 1917 r. użył on pojęcia „brytyjska wspólnota narodów”, które szybko podchwycono jako poręczne określenie gasnącego Imperium Brytyjskiego, kiedy w czasach po pierwszej wojnie imperia zaczęły już źle się kojarzyć, a zależności kolonialne zaczęły się rozluźniać. Deklaracja Balfoura z 1926 r. formalizowała format Wspólnoty jako równoprawnego związku Wielkiej Brytanii i Dominiów (wtedy: Kanady, Australii, Nowej Zelandii, RPA, Nowej Fundlandii i Irlandii). Dominia (pisane wielką literą) zyskiwały autonomiczny i równoprawny status, sytuujący je ponad zwykłymi brytyjskimi koloniami. W 1931 r. przyjęto Statut Westminsterski, a Brytyjska Wspólnota Narodów stała się związkiem suwerennych państw (z Dominiów nie weszła tam tylko Nowa Fundlandia, dziś część Kanady).
Z rozpadem imperium większość byłych kolonii zasilała szeregi państw członkowskich Wspólnoty. Ale nie wszystkie – opuściła w 1949 r. Wspólnotę Irlandia. Nie wszedł do niej Egipt i niektóre państwa arabskie czy Mjanma.
Podstawą członkostwa jest uznanie królowej brytyjskiej za głowę Wspólnoty. Muszą członkowie z zasady mieć historycznie konstytucyjną więź z Wielką Brytanią. Ale takiego związku nie miały ani Mozambik, ani Rwanda, kiedy je przyjmowano w szeregi organizacji. Podobnie z wymogiem używania języka angielskiego jako środka komunikacyjnego. Mozambik jest wybitnie luzofoński. Nie jedyne to aspekty braku koherencji.
Kryteria członkostwa we Wspólnocie odwołują się także do czynnika wartości (Deklaracja z Harare przyjęta w 1991 r.). Jej członkowie mają dbać m.in. o pokój, praworządność, prawa człowieka, tolerancję, niedyskryminację. W praktyce egzekwowanie przestrzegania tych zasad nie zawsze miało konsekwentny charakter. Zawieszano w prawach członkowskich kilka państw za uchybienie zasadom, np. Nigerię, Pakistan, Zimbabwe czy Fidżi. Ale sankcje wspólnotowe mają drugorzędne znaczenie dla zachowania państw. Zdawali sobie z tego sprawę niektórzy członkowie Wspólnoty. W 2011 r. specjalna grupa powołana dla opracowania pomysłów na ożywienie Wspólnoty przygotowała długą listę, bo obejmującą ponad sto rekomendacji. Trudno było wszakże znaleźć dla nich konsensus. Przyjęta w 2013 r. nowa karta Wspólnoty nie zawierała istotnych przełomowych postanowień.
Poza Wspólnotą zawsze były Stany Zjednoczone, niegdyś przecież kolonia brytyjska, ale jeśli dla Brytyjczyków anglosfera ma jeszcze istotny polityczny wymiar, to poprzez „specjalne relacje” („special relationship”) łączące Wielką Brytanię ze Stanami Zjednoczonymi. Po dokonaniu Brexitu odświeżenie owych specjalnych relacji postrzegano jako główny środek budowy pozycji Wielkiej Brytanii w sprawach globalnych. Mimo, iż swego czasu Barack Obama próbował uświadomić Brytyjczykom, że kluczem do ich mocnej pozycji, także w stosunkach z USA, jest członkostwo w Unii Europejskiej.
Pojęcie „special relationship” pojawiło się w obiegu za sprawą głównie Winstona Churchilla i na tle ścisłej współpracy obu państw w wysiłku militarnym w trakcie II wojny światowej. Historycznie bowiem relacje między oboma państwami były trudne, a nawet początkowo całkiem wrogie. Amerykańska Deklaracja Niepodległości z 1776 r. upokorzyła Brytyjczyków. Stosunki były napięte od zarania. Doszło w 1812 r. do ponownej wojny (a Brytyjczycy spalili w 1814 r. i Biały Dom, i Kapitol). W trakcie wojny secesyjnej Londyn skłaniał się początkowo ku popieraniu konfederatów. Mimo, że Wielka Brytania wsparła doktrynę Monroe, dopiero w I wojnie światowej doszło do znaczącego zbliżenia politycznego z USA.
Brytyjczycy ujrzeli w Amerykanach nie tylko potomków własnych migrantów, mówiących tym samym językiem, ale ludzi bliskich mentalnościowo, praktykujących polityczny liberalizm, wierzących w siłę handlu i prywatnej przedsiębiorczości, wyznających protestancką etykę życia i pracy.
Wejście Ameryki do I wojny światowej przeważyło szalę na rzecz Ententy. Wkrótce jednak Amerykanie rejterowali do tradycyjnego izolacjonizmu, pozostawili na barkach Brytyjczyków troskę o Ligę Narodów, którą sami przecież wymyślili, wdali się w rywalizację militarną na morzach, strącając Wielką Brytanię z tronu „pani mórz i oceanów”. Kiedy jednak w II wojnie światowej padła Francja, a z nią rola „entente cordiale” jako gwarancji bezpieczeństwa, pomoc Stanów Zjednoczonych nabrała dla Wielkiej Brytanii egzystencjalnego znaczenia. Doszło do zintegrowania wysiłku zbrojnego obu państw (powołano instytucję połączonych szefów sztabów), zbudowania wspólnej wizji powojennego urządzenia świata (Karta Atlantycka), ścisłej koordynacji politycznej (Churchill spotykał się z Rooseveltem 11 razy, wymienił 1700 listów i depesz, a był Roosevelt dla niego – jak sam żartobliwie określił po słynnej sytuacji zastania go nago po wyjściu z kąpieli – osobą, przed którą nie miał nic do ukrycia, i jedyną głową państwa, którą przyjmował jako premier w stroju Adama). Użył Churchill formuły „special relationship” po raz pierwszy jednak dopiero w 1944 r. Miał świadomość, że więdnąca mocarstwowość Wielkiej Brytanii nie zapewni równoprawności związku. W swoich powojennych wystąpieniach powoływał się na specjalne relacje USA z Brytyjską Wspólnotą (i Imperium). Była więc w miarę postępów dekolonizacji Wspólnota Narodów instrumentem budowy zaplecza politycznego dla Wielkiej Brytanii, które uwiarygadniałoby jej wartość jako partnera w specjalnym związku z USA. Amerykanie pozostawili część swoich sił zbrojnych na terytorium Wielkiej Brytanii, korzystali z z brytyjskich baz i infrastruktury, dopuścili Brytyjczyków do prac nad technologią nuklearną.
Zimny dla Brytyjczyków prysznic nadszedł w trakcie kryzysu sueskiego 1956 r. Amerykanie zmusili Wlk. Brytanię i Francję do zaprzestania interwencji w Egipcie, stanęli po stronie Sowietów w ONZ. Wnioski z kryzysu Brytyjczycy wyciągnęli z punktu widzenia Ameryki korzystne. Postanowili zacieśnić współpracę z USA, godząc się na status młodszego partnera. Kennedy wkrótce zarzucił zresztą format „wielkiej koalicji” dla omawiania europejskiego bezpieczeństwa (szczyt paryski w tym „czwórkowym” formacie odbył się jeszcze w maju 1960 r. w cieniu afery z zestrzeleniem U2, ale szczyt wiedeński w 1961 r. po kryzysie kubańskim, ale i dla omówienia problemu Niemiec, miał wyłącznie dwustronny amerykańsko-sowiecki charakter). Brytyjczycy wypadli z wielkiej polityki zimnowojennej.
Dobiła Brytyjczyków amerykańska decyzja o rezygnacji z programu Skybolt (w grudniu 1962 r.) bez konsultacji z Londynem, mimo, iż na pociskach tych miał opierać się nuklearny potencjał uderzeniowy Wielkiej Brytanii. Zaoferowano wtedy im w zamian systemy Polaris wraz z odpowiednimi okrętami podwodnymi, co pozwoliło Brytyjczykom utrzymywać status potęgi nuklearnej. Sekretarz Stanu Acheson wyrzekł wtedy słowa, które zabrzmiałyby i dziś bardzo aktualnie w związku z Brexitem. „Wielka Brytania straciła imperium i nie znalazła dotąd roli dla siebie. Próba odgrywania roli odrębnej potęgi – to jest roli odrębnej od Europy, roli opartej na „specjalnej relacji” ze Stanami Zjednoczonymi, roli opartej na byciu przywódcą „Wspólnoty”, która nie ma ani politycznej struktury, ani jedności, ani siły, i opartej na kruchych i niepewnych relacjach gospodarczych – ta rola jest już przebrzmiała”. Gnomiczna ta sentencja do uszu brexitowców wszakże nie dotarła.
Harold Wilson rozczarował niewątpliwie Amerykanów odmawiając wydzielenia oddziałów wojskowych dla wsparcia Amerykanów w Wietnamie (wysłały je np. Australia i Nowa Zelandia). Wkrótce zaś Wielka Brytania skupiła się na integrowaniu z Europą (początkowo jedynie gospodarczym), a Edward Heath związek z Ameryką nie nazywał już „specjalną” lecz „naturalną relacją”.
Odżyła „specjalna relacja” za czasów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Wzmocniła ich więź ideologiczna jednomyślność – antykomunizm, przekonanie o potrzebie twardej polityki wobec ZSRR i wiara w liberalną politykę gospodarczą. Kiedy w 1982 r. Brytyjczykom przyszło odbijać Falklandy, Amerykanie udzielili im otwartego poparcia (wbrew doktrynie Monroe), byli gotowi wydzielić im nawet jeden z lotniskowców (Reagan poinstruował Pentagon: „Dajcie Madzi wszystko, co jej potrzeba, aby dała sobie radę”).
Kolejne apogeum „specjalnej relacji” przypadło na czas współpracy George W. Busha i Tony Blaira. Blair żarliwie wspierał Amerykę w wojnie z terroryzmem, interwencję w Iraku. Jego krytycy w Wielkiej Brytanii nie omieszkali przyszyć mu łatkę „amerykańskiego pudla” (łączonej ze słynnym, ale nie wiadomo czy do końca na pewno tak wypowiedzianym pozdrowieniem Busha: „Yo, Blair”).
Do takiego poziomu zażyłości politycznej Wielka Brytania nie zbliżyła się już nigdy. Nawet kiedy Donald Trump próbował kokietować Borisa Johnsona perspektywą świetlanych stosunków po doprowadzeniu do finalizacji Brexitu. I choćby kiedyś Wielka Brytania taki poziom znowu osiągnęła, to „specjalna relacja” będzie nieuchronnie relacją coraz bardziej asymetryczną.
Każdy sojusznik chciałby być postrzegany jako obdarzony najwyższą sympatią i szczególnym statusem ze strony hegemona. W istocie Wielka Brytania cieszy się tym statusem i po dziś dzień. Z nikim Amerykanie, nawet w czasach członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, nie rozmawiali politycznie tak szczerze, z nikim nie dzielili się tak obficie informacjami i opiniami. Prywatnie zazdrościłem brytyjskim dyplomatom, że kiedy zjawiali się na spotkania w Departamencie Stanu, przechodzili spokojnie przez bramki, pokazując swoje „przepustki”, podczas gdy my, też przecież sojusznicy, musieliśmy czekać na wystawienie plakietek „gościa” i pojawienie się eskortującego nas urzędnika
Ale Amerykanie bardzo poważnie traktowali także Niemców, uważając ich za główną siłę europejską od połowy lat pięćdziesiątych. Nigdy Polska takiej bliskości i zaufania, jaką cieszyli się Brytyjczycy i (do pewnego stopnia) Niemcy, nie doświadczyła. Nawet jeśli w czasach prezydentury Trumpa myślała, że codzienną uległością i serwilizmem zaskarbi uczucia Ameryki, i brała kurtuazyjne pochlebstwa ze strony Trumpa za zobowiązania polityczne.
Nasze zaangażowanie w Iraku (a także w Afganistanie) na początku milenium podniosło w oczach administracji Busha wartość Polski (dziś naszą wartość podnosi status państwa frontowego w kontekście agresji rosyjskiej, ale czy będzie to politycznie wykorzystane?).
W polemikę z Waszyngtonem wdała się wtedy w 2003 r. i Francja, i Niemcy. Hiszpanie pod odejściu Aznara zdystansowali się od udziału w operacji w Iraku. A Polska wzięła na siebie niełatwą rolę w ponoszeniu odpowiedzialności za operację w Iraku (chociaż formalny status państw okupacyjnych miały tylko USA i Zjednoczone Królestwo). Doświadczyłem tego bezprecedensowo poważnego traktowania i ja w latach 2003-2005, kiedy pełniłem obowiązki dyrektora planowania politycznego w MSZ, a potem wiceministra. Kiedy pojechałem w maju 2003 r. pierwszy raz jako dyrektor planowania na konsultacje do Waszyngtonu, nasza ambasada sporządziła ponad dziesięć sążnistych depesz z moich rozmów. Aż kierownictwo resortu musiało interweniować u naszego ambasadora, że za dużo tego, że to przesada, aby zaczynać dzień od konieczności lektury trzech czy czterech relacji z rozmów dyrektora Świtalskiego w Waszyngtonie. Tak dużo mnie było po prostu, że wyglądało to na lans. Ale jednak zawierały te depesze, co by nie mówić, oryginalną i ciekawą treść (i dlatego ekspediowała je Ambasada do Warszawy), co było wyłącznie zasługą moich amerykańskich rozmówców (i znakiem zaufania i szacunku).
W 2004 r. Adam D. Rotfeld i Richard Armitage zainaugurowali polsko-amerykański dialog strategiczny. Amerykanie przyjechali do rezydencji prezydenckiej na Helu, gdzie odbywały się rozmowy, solidną delegacją. W 2005 r. w ramach kontynuacji miałem je prowadzić jako wiceminister w Waszyngtonie z ówczesnym zastępcą sekretarza stanu ds politycznych R. Nicholasem Burnsem. Minister Rotfeld uznał, że powinien dać świadectwo wagi, jaką przywiązywaliśmy do dialogu, i pojechał także do Waszyngtonu. Konsultacje otworzył, odbył krótkie spotkanie z Condoleezzą Rice. Ja prowadziłem już rozmowy do końca dnia.
Był to czas, kiedy nasza polityka nie była jeszcze tak monotematyczna, nie ograniczała się do problematyki Europy wschodniej (Rosji, Ukrainy, Białorusi). Nasze zaangażowanie w Iraku podtrzymywało otwartość naszych horyzontów A mieliśmy wówczas jeszcze aktywnych znakomitych arabistów-dyplomatów, znakomitych sinologów i orientalistów-dyplomatów (np. specjalistów od Korei czy Iranu). Amerykanie byli wyraźnie zainteresowani opiniami naszych dyplomatów. A niektóre z tych opinii były np. w sprawie perspektyw interwencji w Iraku bardzo krytyczne (żeby nie powiedzieć – z dzisiejszej perspektywy – prorocze). Nie przeszkadzało Amerykanom, że nasi dyplomaci od tych orientalnych spraw byli w większości absolwentami MGIMO. Ba, to nawet podnosiło walor ich ekspertyzy. Po kilkunastu latach, kiedy polityka kadrowa niektórych ministrów i naturalne procesy zrobiły swoje, ówczesny nasz dorobek wygląda jak zaprzepaszczony. Wytworzyła się zauważalna luka kadrowa, której nawet najzdolniejsi absolwenci studiów językoznawczych czy etnograficznych nie zastąpią.
W trakcie dialogu strategicznego w Waszyngtonie w 2005 r. Amerykanie podzielili się kilkoma ważnymi ocenami i zasygnalizowali swoje stanowisko w niektórych sprawach, w tym istotnych dla współpracy europejskiej. Postanowiłem więc wracać do Warszawy przez Berlin i omówić wnioski z konsultacji z USA dla współpracy politycznej polsko-niemieckiej. Zawsze uważałem, że bliski i partnerski dialog z Niemcami jest strategicznie ważny dla naszej polityki zagranicznej. Przekazałem swojemu odpowiednikowi w Auswertiges Amt zapowiedź niekorzystnej zmiany stanowiska amerykańskiego w ważnej dla Berlina kwestii. Reakcja rozmówcy mnie zszokowała. W jego głosie zabrzmiała pretensja, że dowiaduje się tego ode mnie, że Amerykanie mogą tak szczerze i partnersko rozmawiać z Polakami. Czy była to zazdrość, zawiść czy żal, że utracili (wskutek dość irytujących dla prezydenta Busha działań i wypowiedzi kanclerza Schroedera) status uprzywilejowanego partnera w dialogu z hegemonem, czy tylko emocjonalny wybuch po usłyszeniu złych dla Niemców wieści? Nie po raz pierwszy zauważyłem, że ówczesne pokolenie wyższych dyplomatów MSZ Niemiec miało problem z zaakceptowaniem Polski jako parytetowego (pierwszoligowego) partnera politycznego. Nawet jeśli tacy ich szefowie, jak choćby Joschka Fischer, chcieli Polskę tak traktować.
