Idea frankofonii jako wspólnoty kulturowej ludzi i instytucji posługujących się językiem francuskim zrodziła się dość dawno. Termin ten ponoć wymyślił w latach osiemdziesiątych XIX wieku Onesime Reclus. Ale wszedł termin do leksykonu publicystycznego dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy też znalazł swoje miejsce w słownikach języka francuskiego. Wielkim propagatorem idei frankofonii, także w wymiarze instytucjonalnym, czyli pisanej majuskułą (przez duże F), był Leopold Sedar Senghor, ojciec niepodległości Senegalu. Wspierali go wydatnie prezydent Tunezji Burgiba i król Kambodży Sihanouk. Dla Senghora stanowił język francuski płaszczyznę tworzenia ducha nowego humanizmu, któremu miał zagrażać postęp technologiczny. A język francuski jako język wielkiej literatury, filozofii i dyplomacji miał być wehikułem krzewienia nowych wartości oświeceniowych. Interpretuje się w kategoriach mniej hymnicznych i bardziej przyziemnych, że połączenie sił frankofonów w imię wspólnego języka i kultury było motywowane gwałtownym rozprzestrzenianiem się języka angielskiego, jego globalizacją za sprawą amerykańskiej kultury masowej, wypieraniem francuskiego jako głównego języka polityki międzynarodowej i dyplomacji.
Do powołania instytucjonalnej współpracy w formie Agencji Współpracy Kulturalnej i Technicznej doszło w 1970 r. Ewoluowała ona konsekwentnie w kierunku pełnokrwistej politycznej organizacji międzyrządowej. Pod obecną nazwą jako Organizacja Międzynarodowa Frankofonii funkcjonuje od 2005 r.
Rozbudowała organizacja struktury instytucjonalne. Regularnie od 1985 r. zwoływane są szczyty Frankofonii i mają one zaiste najwyższą oprawę. Co roku spotykają się ministrowie odpowiedzialni za Frankofonię. Funkcjonuje stała rada i stały sekretariat. Ma Frankofonia mocny wymiar parlamentarny i pozarządowy, a także posiada agencje wyspecjalizowane (uniwersytecką, telewizyjną, stowarzyszenie merów miast i Uniwersytet Senghora w Aleksandrii). Od 1997 r. Frankofonia wybiera sekretarzy generalnych. Pierwszym został Boutros Boutros-Ghali. Mówiono, że Francuzi zaproponowali mu stanowisko jako pocieszenie po nieudanej próbie reelekcji Boutros-Ghali na stanowisko Sekretarza Generalnego ONZ.
Parł Boutros-Ghali do kolejnej kadencji w Nowym Jorku jak czołg. Natrafił wszakże na barierę nie do pokonania – sprzeciw Stanów Zjednoczonych. Dyskusje nad wyborem Sekretarza Generalnego weszły w decydującą fazę na przełomie listopada i grudnia 1996 r. Polska była w tym czasie członkiem Rady Bezpieczeństwa, a ja kierowałem małym zespołem w MSZ, który miał naszą misję w Nowym Jorku wspierać instrukcjami i materiałami. Spędziłem kilka ładnych tygodni i ja w Nowym Jorku. Dzięki życzliwości kierownictwa Stałego Przedstawicielstwa (miałem głęboki dług wdzieczności wobec ministra, a późniejszego ambasadora RP w Londynie i dyrektora generalnego MSZ, niedawno zmarłego Zbigniewa Matuszewskiego, który niósł na swoich barkach roboczy ciężar obsługi naszego członkostwa) mogłem uczestniczyć w nieformalnych konsultacjach Rady. Te dotyczące wyboru Sekretarza Generalnego odbywały się w bardzo wąskim gronie, bez udziału pracowników Sekretariatu, w obecności stałych przedstawicieli z ledwie dwiema towarzyszącymi osobami na delegację. I to w takim gronie Madeleine Albright, która reprezentowała Stany Zjednoczone w organizacji, została zmuszona do tak jednoznacznego i „nieparlamentarnego” („niedyplomatycznego”) zablokowania kandydatury Boutrosa, że u nikogo nie mogło pozostawiać to żadnych złudzeń. Polscy dyplomaci mogli powiedzieć, że zobaczyli, jak brutalnie wygląda kuchnia wielkiej polityki. Amerykanie przepchnęli na stanowisko Kofi Annana, a Francuzi obsadzili funkcję jego zastępcy (asystenta) do spraw pokojowych.
Po francusku mówi około 300 milionów ludzi. Liczba członków Frankofonii wyrosła z 21 do prawie 90 (włączając obserwatorów). Przyjęto w szeregi Frankofonii nawet państwa, które ani nie używają języka francuskiego w administracji, ani nie mają frankofońskiej tożsamości etnicznej, ani frankofońskiej przeszłości kolonialnej, chociażby Rumunię i Bułgarię. Obserwatorem jest Polska, a nawet Estonia, gdzie po francusku dogadać się jest naprawdę bardzo trudno. Ale łatwość dołączenia do klubu pod egidą Francji wabi. Nie wchodzi do Frankofonii Algieria, będąca jednym z najbardziej licznych ludnościowo państw frankofońskich. Rany po związku z Francją jeszcze się tam widocznie nie zabliźniły. Nie może uzyskać zgody na obserwowanie obrad Izrael (choć trzy izraelskie uniwersytety uczestniczą w agencji uniwersyteckiej Frankofonii). Oczywiście drzwi przed Izraelem zamknięto z powodów jak najbardziej politycznych, czyli w wyniku szantażu państw arabskich. A sama wycofała swój wniosek obserwatorski Arabia Saudyjska po tym, jak afera związana z zabójstwem Kashoggiego w 2018 r. wystawiłaby jak najgorsze świadectwo kryteriom wymaganym od obserwatora. Polityka wpływa więc na funkcjonowanie Organizacji. Z pewnością jest Frankofonia najmniej językowo hermetyczną organizacją globalną o korzeniach kulturowych.
Frankofonia ma bowiem zadania wychodzące poza sferę kultury i języka, edukacji i nauki. Jedną z jej misji ma być promowanie demokracji i praw człowieka. Inną – wspieranie zrównoważonego rozwoju i solidarności. W imię demokratycznych wartości przykładnie zawieszano członkostwo Madagaskaru, Mali, Mauretanii, Republiki Środkowoafrykańskiej, Gwinei-Bissau, czy status obserwatora wobec Tajlandii (po przewrocie wojskowym w 2014 r.). Praktykowane jest przyjmowanie dokumentów służących utrwalaniu wartości prawnoczłowieczych i demokratycznych. Na przykład na szczycie w Erywaniu w 2018 r. uzgodniono dokument w sprawie równości praw kobiet i mężczyzn. Wpływu członkostwo we Frankofonii na praktyki niektórych państw większego wszakże nie ma.
Miała Frankofonia powstrzymywać pochód języka angielskiego w świecie. Większych sukcesów nie odnotowała, choć niektóre państwa frankofońskie, jak Francja czy Kanada, były pionierami regulacji ograniczających udział obcojęzycznych utworów muzycznych w audycjach radiowych i telewizyjnych. Przegrał niewątpliwie francuski batalię o status języka dyplomacji. Organizacje międzynarodowe powszechnie przeszły na używanie języka angielskiego jako języka codziennej pracy i komunikacji. ONZ i NATO od zarania były tworzone na gruncie biurokratycznych procedur świata „anglosaskiego”. Nawet kiedy Kwatera Główna NATO znajdowała się we Francji (nim ją stamtąd do Brukseli nie eksmitował de Gaulle), pracowała ona „po anglosasku”. Unia Europejska (za czasów EWG) i Rada Europy były zaś zdecydowanie frankofońskie. Rozszerzenie EWG o Wielką Brytanię, Irlandię, Danię i Szwecję wymusiło przechodzenie na angielski. Ponoć najbardziej niefrankofońscy okazywali się Irlandczycy (Brytyjczycy jeśli mówili w obcym języku, to z reguły po francusku). A wielkie rozszerzenie z 2004 r. wypchnęło francuski na totalny margines. I Brexit niewiele tu zmieni, poza wielkim paradoksem, że Unia pracować będzie w języku, który nie jest pierwszym językiem oficjalnym w żadnym z jej członków. Rada Europy jeszcze na początku naszego milenium używała francuskiego jako pierwszego języka roboczego. Po kadencji Catherine Lalumiere, przez następne dwadzieścia lat szefowali Sekretariatowi jednak politycy, którzy po francusku nie potrafili powiedzieć więcej niż parę wyuczonych słów. Więc obieg papierowy musiał się zanglicyzować, nawet jeśli w rozmowach korytarzowych miedzy biurokratami komunikowano się po francusku. I mimo że siedzibą Sekretariatu jest Strasbourg, dali sobie Francuzi folgę. W OBWE stałe instytucje tworzono dopiero po 1990 r., ale na wzorcach raczej oenzetowskich i z angielskim jako roboczym środkiem komunikowania (po angielsku negocjowano od zarania w KBWE).
Wcześniej od Frankofonii zaczęły współpracować ze sobą państwa hiszpańskojęzyczne. Organizacja Państw Iberoamerykańskich łączy państwa posługujące się językiem hiszpańskim. Wchodzi w jej skład ponad 20 państw Ameryki Łacińskiej, Europy a nawet Afryki (Gwinea Równikowa). W państwach z hiszpańskim jako językiem oficjalnym zamieszkuje prawie pół miliarda ludzi. Powstała organizacja w 1949 r. jako agencja współpracy w dziedzinie edukacji i dopiero po dobrych kilku latach nadano jej charakter międzyrządowy. Ale skupienie na zadaniach związanych z edukacją, kulturą i nauką pozostało. Ma rozbudowaną strukturę instytucjonalną ze Zgromadzeniem Ogólnym, Radą Zarządzającą, Sekretariatem (z siedzibą w Madrycie). Roli politycznej bynajmniej nie odgrywa żadnej.
Najmniej znana z globalnych wspólnot językowych to Wspólnota Luzofońska czyli Wspólnota Państw Języka Portugalskiego. A obejmuje ona przecież ponad ćwierć miliarda ludzi na powierzchni ponad dziesięciu milionów kilometrów kwadratowych. Powstała w 1996 r., czyli aż dwadzieścia lat po ostatecznym rozpadzie portugalskiego imperium kolonialnego. Sporo czasu więc zajęło przezwyciężenie złych kolonialnych wspomnień. Skupia dziewięć państw rozsianych na czterech kontynentach. Kilkanaście państw ma status stowarzyszonego obserwatora (w tym Czechy, Słowacja i Węgry, a nawet Gruzja). Makau jako region administracyjny Chin, Urugwaj jako ojczyzna ludzi mówiących mieszanką portugalskiego i hiszpańskiego znaną jako Portunol, czy Galicja jako region Hiszpanii to ciekawe przypadki krajów/regionów wchodzących w orbitę zainteresowana Wspólnoty.
Operuje głównie jako platforma współpracy kulturalnej. Zadeklarowano wspólnie także współpracę w dziedzinie turystyki, gospodarki, a nawet obrony (przeprowadzono nawet wspólne ćwiczenia wojskowe, ale jako symulacje komputerowe). Ma stały sekretariat (z siedzibą w Lizbonie), stały komitet sterujący (spotykający się co miesiąc). Zwoływane są regularne sesje Rady Ministrów Spraw Zagranicznych (coroczne) i Konferencje Szefów Państw i Rządów (raz na dwa lata).
Organizacja wspomagała reformy demokratyczne w Sao Tome i Principe oraz w Gwinei Bissau. Wsparła niepodległość Timoru Wschodniego. Najbardziej namacalnym dorobkiem politycznym było udzielenie przez Wspólnotę poparcia aspiracjom Brazylii do objęcia stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Reforma Rady Bezpieczeństwa pozostaje jednak od trzydziestu lat nieuchwytnym celem. A nawet w geograficznym regionie Ameryki Łacińskiej Brazylia nie ma absolutnego jeszcze poparcia.
Mimo, że po włosku mówi w świecie ponad 80 milionów ludzi, a włoski jest oficjalnym językiem OBWE i kilku państw europejskich (oprócz Włoch także San Marino, Stolicy Apostolskiej i Szwajcarii), i jest włoski znany w byłych włoskich koloniach, tendencji do zinstytucjonalizowania rodziny państw włoskojęzycznych nie ma. Nie znaczy to, że wspólnota języka włoskiego nie może stać się czynnikiem wpływającym na rozstrzygnięcia polityczne. W 1996 r. emocjonowała bardzo dyplomatów OBWE we Wiedniu kwestia wyboru Sekretarza Generalnego organizacji. Nic tak nie rozgrzewa bowiem dyplomatów jak rywalizacja personalna. Giełda nazwisk była pokaźna, zaś nadziei na consensus na horyzoncie żadnych. I wtedy jak grom z jasnego nieba pojawiła się wiadomość od urzędującego przewodniczącego OBWE, ministra spraw zagranicznych Szwajcarii Flavio Cotti’ego, że nowym sekretarzem generalnym powinien zostać Giancarlo Aragona, dyplomata włoski. Zaskoczenia nie krył ambasador Szwajcarii przy OBWE Benedikt von Tscharner, a zwłaszcza ambasador Włoch Mario Sica, który oficjalną notą kilka dni wcześniej został zgłoszony jako kandydat. Mało kto we Wiedniu zorientował się, że Flavio Cotti zyskał sobie w Szwajcarii przydomek „Ankuendigungsminister”. Nie zwykł on tracić czasu na deliberacje, poszukiwanie wspólnych mianowników, żmudne budowanie konsensu. On po prostu podejmował decyzje i je natychmiast ogłaszał. Nie hydził się wcale. Widocznie wyszło mu, że najlepiej w trakcie swojej kadencji będzie dogadywał się z sekretarzem generalnym OBWE po włosku, bo musiało mu się dobrze z nim układać przy okazji spotkań z ministrem spraw zagranicznych Włoch, którego gabinetowi szefował do powołania na funkcję SG Aragona.
Na zasadzie żartu można dopowiedzieć, że klub polskojęzycznych przywódców świata próbował tworzyć prezydent Kwaśniewski. Na szczycie milenijnym w 2000 r. rozmawiał przy kolacji przy wspólnym stole z prezydentem Litwy i prezydentem Mali po polsku. Zaciekawiło to siedzącego obok prezydenta Clintona. Kwaśniewski wyjaśnił, że tworzą najbardziej elitarny klub przywódców państw, a mianowicie klub przywódców mówiących po polsku. I zapytał Clintona, czy ma świadomość, kto jest tego klubu prezesem. Clinton nie domyślił się, a kiedy usłyszał, że to sam Papież, prawie osunął się z krzesła.
Wspólnoty oparte na kluczu językowym/kulturowym mogą być postrzegane jako drugoplanowe poletka aktywności politycznej i dyplomatycznej bez większych skutków politycznych. Trudno przypisywać Anglikom, czy Francuzom, Hiszpanom, czy Portugalczykom, że wykorzystują je do uprawiania jakiejś, choćby ukrytej, formy neokolonializmu (choćby jedynie kulturowego). Ale nawet jeśli ich wymiar polityczny jest skromny, są one elementem budowy mostu pozytywnego wpływu państw zachodnich na kraje „Trzeciego Świata”, łagodzenia antyzachodnich nastrojów w elitach politycznych niektórych państw, zwłaszcza afrykańskich i azjatyckich. Są one instrumentem „soft power” już nawet nie tyle Wielkiej Brytanii czy Francji, ale Zachodu jako takiego.
I Frankofonia, i Luzofonia rozszerzają krąg członków (Frankofonia) lub obserwatorów do granic, gdzie łączność językowo-kulturowa niektórych państw jest wysoce umowna. Powoduje to sytuacje, kiedy biorący udział w obradach politycy niektórych krajów muszą korzystać z pomocy tłumaczy, aby zrozumieć, o czym toczą się rozmowy. Widziałem to zresztą sam na szczycie Frankofonii w Erywaniu w 2018 r. Przewodniczący obradom premier Armenii wyuczył się na tyle francuskiego, że mógł płynnie odczytywać przygotowane dlań wystąpienia, ale sporo polityków musiało korzystać z pracy tłumacza przysłuchując się obradom.
Ja sam miałem kiedyś tłumaczem zostać. Wysłano mnie na studia na MGIMO ze skierowaniem na kształcenie językowe w kierunku pracy tłumacza. Nie sprawdzono, że MGIMO takiego kształcenia nie prowadziło. Nie było uczelnią lingwistyczną. Prowadzono tam specjalne zajęcia z tzw. przekładu politycznego, ale wyłącznie na rosyjski i z rosyjskiego (a nie z polskiego przecież). I nie dla profesjonalnych tłumaczy. Ktoś w peerelowskim MSZ podjął idiotyczną decyzję, z którą nie wiadomo było co robić. Więc nikt nic specjalnego w tym względzie nie robił, a kiedy owi „tłumacze” jak ja kończyli studia, nikt już w MSZ nie pamiętał, po co ich tam wysłano.
A ja jako tłumacz wystąpiłem tylko raz, ale za to jaki. W 1992 r. polecono mi (nie pytając nawet o zdanie) tłumaczyć spotkanie prezydenta Wałęsy z prezydentem Jelcynem. Spotkanie uzgodniono ad hoc na szczycie OBWE w Helsinkach. Zawodowych tłumaczy nie sprowadzono. Musiałem więc tłumaczyć w obie strony (standardowo każda strona powinna mieć swojego tłumacza). A spotkanie nie należało do gatunku miłych i łatwych. Dotyczyło przebiegu wycofywania wojsk rosyjskich z Polski (rodził on wiadome problemy i budził nasze zastrzeżenia, m.in. co do stanu opuszczanych obiektów) i innych spraw trudnych. Więc było dość polemicznie. Prezydent Wałęsa mógł zaimponować umiejętnością przejmowania inicjatywy w rozmowie od samego początku i jej utrzymywania do samego końca (lata doświadczeń w negocjowaniu z komunistami). Nie monopolizował rozmowy, lecz oddawał głos ekspertom (w tamtej rozmowie taką rolę odgrywał minister Skubiszewski), kiedy trzeba było przechodzić do merytorycznego konkretu. Trudność wszakże polegała na tym, że styl wypowiedzi prezydenta Wałęsy czynił czasem niemożliwym uchwycenie dokładnego sensu. A nie sposób było dobrze tłumaczyć, nawet na rosyjski, nie rozumiejąc do końca, co rozmówca miał na myśli. Prezydent Jelcyn z kolei nie słyszał dobrze (a na jedno ucho prawie wcale), więc przychodziło mi mówić (siedząc po drugiej stronie stołu) dość głośno, o co zresztą sami Rosjanie dyskretnie poprosili. A głośne mówienie wzmaga napięcie, którego i tak w rozmowie nie brakowało. W pewnej chwili pomyślałem, że jeśli z tej rozmowy wyniknie kryzys w stosunkach wzajemnych, to niech to będzie wina tłumacza. Na szczęście nie wyniknął. Co się jednak namęczyłem, to moje. Szanujmy pracę tłumaczy!