Dotrzeć do celu z GPS czy bez, czyli dlaczego dyplomaci nie lubią doktryn politycznych

Zapraszam do lektury refleksji o doktrynalnych mechanizmach prowadzenia polityki zagranicznej.

Co tydzień przez najbliższy rok proponować Państwu będę rozważania o drogowskazach politycznych w działaniu dyplomaty. Oparte one będą na moich doświadczeniach z prawie czterdziestoletniej dyplomatycznej kariery. Przypadła ona na czasy nadzwyczaj ciekawe, pełne wydarzeń przełomowych nie tylko w historii Polski, ale Europy i świata. Polscy dyplomaci do kuchni wielkiej polityki dostęp mieli i nadal mają bardzo ograniczony. Będą to więc refleksje czynione z pozycji dyplomaty państwa średniej wielkości o skromnym wpływie na kierunek polityki międzynarodowej, i z pozycji dyplomatycznego „operatora”, który bardziej był realizatorem niż kreatorem polityki. Osadzone będą na opisach politologicznych i historycznych. Ale, gdzie się tylko da, okraszone będą anegdotami z własnych dyplomatycznych przygód. I nie mogę wykluczyć, że opowiastki te pozwolą Państwu odkryć nowe spojrzenie na fakty Państwu znane, skonfrontować je z opisami i ocenami z dokumentów i relacji już funkcjonujących w obiegu publicznym.

Państwa jako zorganizowane byty narodowe i społeczne nie żyją w oderwaniu od zewnętrznego środowiska. Nawet jeśli uznają, że dla ich pomyślności lepsze czasem byłoby od świata się odgradzać. Muszą ze światem zewnętrznym wstępować w interakcje. A wstępując w interakcje prowadzą politykę zagraniczną. Muszą cele swojej polityki definiować. Określać metody ich osiągania. Dobierać instrumenty. A przede wszystkim podejmować decyzje w obliczu problemów, które w relacjach ze środowiskiem się pojawiają, reagować na działania innych. Próbują nadać nie tylko doraźny, ale i głębszy sens własnemu postępowaniu. Dyplomatom przychodzi zaś wybory polityczne realizować. Dyplomacja jest rzemiosłem (ale czasem też i sztuką), które jest podporządkowane realizacji celów polityki zagranicznej. Politycy, aby ułatwić rozstrzyganie dylematów nie tylko realizatorom polityki, ale i sobie, ubierają owe wybory w strategie, doktryny, koncepcje. Układają się one w szpalery drogowskazów, koordynaty azymutów, linie nawigacji GPS, zestawy algorytmów. Z ich pomocą dyplomaci mają podążać właściwą politycznie drogą w codziennej działalności.

Dla skuteczności polityki nie wystarcza świadomość własnych celów. Niezbędne jest właściwe odczytanie celów politycznych, motywów, wartości i emocjonalnej wrażliwości partnerów, a tym bardziej oponentów w podejmowanych działaniach. Trzeba wiedzieć, o co chodzi tym innym.

Najbardziej wzniosłym poziomem usystematyzowania polityki zagranicznej jest ideologia. Ideologia obejmuje opis pożądanej wizji świata, system wartości i dyrektywy działania. Ideologią, która zaznaczyła wyraźne piętno na polityce międzynarodowej był marksizm-leninizm. Była oficjalnym kompasem polityki zagranicznej PRL. Z rozkładem światowego obozu komunistycznego, zniknęła z życia politycznomiędzynarodowego. Jak każda ideologia rościła sobie prawo do statusu naukowego. Ale, jak każda, była tylko emanacją zbiorowych emocji. Upadły złowieszcze ideologie rasistowskie jak faszyzm i nazizm, którymi próbowano motywować ekspansję w XX wieku. Ideologia komunistyczna po II wojnie światowej wymuszała reakcje obronne, których najbardziej totalną inkarnacją stała się doktryna powstrzymywania.

Głęboko sięgają korzeniami w historię ideologie religijne. Nakazywały w polityce zagranicznej szerzyć jedynie słuszną wiarę i budować wspólnotę z państwami współwierców. Motywacje religijne w polityce zagranicznej dziś praktycznie zanikły, ale nie do końca. Solidaryzm religijny przejawia się jeszcze w niektórych częściach świata.

Równie rudymentarne wpływy zachowują odruchy traktowania w szczególny sposób relacji z państwami na zasadzie bliskości etnicznej, pokrewieństwa językowego i kulturowego. Trudno mówić o istnieniu dziś w polityce międzynarodowej ideologii etnicznych, bo te w zdegenerowanej postaci zraziły do siebie wystarczająco, ale solidaryzm etniczno-kulturowy jeszcze daje o sobie znać, nawet jeśli li-tylko w sferze symboliczno-ornamentalnej.

Dla uzasadnienia ekspansywnego kursu polityki zagranicznej przywoływano w przeszłości rozmaite mity ideologiczne. Jednym z najbardziej sprawczych, na którym oparto politykę imperialną i hegemonistyczną, był mit o misji cywilizacyjnej, który w zachodnim wydaniu wbił się w obraz „brzemienia białego człowieka”. Nie brakło prób posługiwania się ideologią geopolityczną, począwszy od Bismarckowskiego „Drang nach Osten”. Ucieczką przed wyrokami geopolityki była neutralność, niezaangażowanie i rozmaite postaci izolacjonizmu.

U progu XX w. zaczął pojawiać się w polityce zagranicznej czynnik wartości opakowany w rozmaite teorie i koncepcje polityczno-społeczne. Najsilniej dał o sobie znać liberalizm, z jego postulatami wolnościowego pokoju, polubownego rozstrzygania sporów, prymatu prawa międzynarodowego, samookreślenia narodów. Z liberalnego pnia wyrosło wykorzystanie polityki zagranicznej do propagowania praw człowieka, demokracji. Prometejski nurt w polityce symbolizowała też międzynarodowa pomoc rozwojowa. A z początkiem naszego milenium zaczęła utrwalać się filozofia „jednolitego świata”, która podporządkowała politykę zagraniczną celom zapobieżenia niekorzystnym zmianom klimatycznym, dbania o światowe dobra publiczne, wspólnego podejmowania wyzwań ogólnocywilizacyjnych.

Trafiłem do dyplomacji w końcówce PRL-u. Pierwsze dni mojej bytności w MSZ w styczniu 1986 r. wypełniła praca nad programowymi dokumentami: założeniami polityki zagranicznej rządu na najbliższy rok, bilansem polityki w roku minionym i exposé ministra. Rola moja była czysto techniczna – zajmowałem się tzw. sczytywaniem tekstów. Była to jeszcze epoka maszyn do pisania, funkcja spell-checkera była im nieznana. Wszystkie błędy i literówki musiało wyłapać ludzkie oko. Okazało się, że miałem je całkiem sprawne. I było one na tyle czujne i krytyczne, że poczułem się zachęcony do zgłaszania spostrzeżeń co prawda skromnych, bo skromnych, ale już merytorycznych. Musiało to zwrócić na mnie uwagę kierownictwa Departamentu Studiów i Programowania, bo bardzo szybko rzucono mnie na głębsze zawodowo wody. Przysłuchując się wtedy rozmowom i dyskusjom przełożonych i starszych kolegów redagujących owe dokumenty programowe (a było komu się przysłuchiwać: Sławomirowi Dąbrowie, Andrzejowi Towpikowi, Jerzemu Sułkowi, Ryszardowi Krystosikowi, Tadeuszowi Biegańskiemu, o moich zzabiurkowych sąsiadach z pokoju 255 w Gmachu na alei Szucha,wtedy jeszcze zwanej aleją I Armii Wojska Polskiego: Zbigniewie Matuszewskim i Krzysztofie Opalskim, nie zapominając) stwierdzić mogłem, że myślenie ich było pragmatyczne, zdroworozsądkowe, technokratyczne, państwowe, wolne od ideologicznego doktrynerstwa, którym przepojona była oficjalna propaganda. Elementy słuszne ustrojowo dopisywano dopiero pod koniec całego procesu redakcyjnego. I przede wszystkim po to, aby uwiarygodnić dokumenty w oczach kierownictwa resortu i państwa. Przypominano wtedy sobie dla uciszenia sumień uwagę jednego z wieloletnich ministrów spraw zagranicznych PRL, który po przeczytaniu materiałów przygotowanych w Departamencie przymilnie poprosił: „Wiecie, wszystko pięknie, ładnie, mądrze, tylko, wiecie, podlejcie trochę tego ideologicznego sosu, rozumiecie”. Więc podlewano, ale im bliżej końca PRL-u, tym mniej.

I przekonywałem się potem wielokrotnie, że dyplomaci źle się czują w doktrynalnych gorsetach. Bo istotą ich misji jest budowanie mostów, szukanie kompromisów, rozwiązywanie konkretnych problemów i sporów. A każda doktryna ogranicza wyobraźnię, a w zideologizowanej postaci, kiedy odwołuje się do imponderabiliów i aksjomatycznych wartości, utrudnia porozumienie. Byłoby jednak niesprawiedliwe imputować dyplomatom zawodowy cynizm. Mają i oni moralny kompas, który wyklucza kompromis z każdym i za wszelką cenę. A doktrynalne ramy polityki dają im poczucie bezpieczeństwa. Utrudnia, a czasami wręcz paraliżuje pracę dyplomaty, brak jasnych wytycznych ze strony sprawujących władzę polityków co do kursu polityki zagranicznej, chaos i niekonsekwencja. Zdarzało się to i w polskiej polityce zagranicznej w ostatnich latach. A dyplomatów czyniono kozłami ofiarami niekompetencji polityków.

Wielu polityków, w tym na najwyższych stanowiskach, pragnie uchodzić za pragmatyków. Nie chcą być postrzegani za więźniów własnych poglądów. Czasami wręcz brzydzą się doktrynami. „Dajcie mi spokój z doktrynami. Nienawidzę tego słowa. To straszna rzecz. Całe życie walczyłem z doktrynami. Wszędzie – w wojsku także. To przekleństwo nasze. Nie chcę tego słyszeć. Doktryna! Doktryna! To śmierć dla myśli, to martwota, to zerwanie z rzeczywistością!” – mawiał marszałek Piłsudski.

W polityce zagranicznej musi być wszakże myśl i konsekwencja. Czy sam polityk, czy obserwatorzy jego działań, ułożą tę myśl w doktrynalne ramy, to rzecz drugorzędna. Bo myśli prymarnej i przesłania w polityce domagają się nie tylko jej realizatorzy, ale przede wszystkim opinia publiczna, obywatel. Nawet jeśli będzie to myśl prosta, banalna, instynktowna.

Polityka międzynarodowa pozostaje polityką plemienną. I stąd taką pierwotną myślą w polityce jest pod każdą szerokością geograficzną utylitaryzm – prakseologiczny i moralny. W polityce zagranicznej najważniejsze jest dbanie o rację stanu, zabezpieczanie interesów państwa, budowanie potęgi własnej i równoważenie potęgi innych, maksymalizowanie zdobyczy i minimalizowanie strat. I od tego rudymentarnego wątku zaczniemy nasze rozważania.