Delhijskie tablice dyplomaty: Wspomnij Stachu po zapachu, czyli interludium

Przed szóstą rano budzi mnie szuranie wiklinowych koszy, skrzyń pokaźnych, wyładowanych bochnami po brzegi. Jeden za drugim ciągnięte są te kosze po kamiennej podłodze. Z piekarni, połączonej długim łącznikiem z kamienicą, przez korytarz parteru do pomieszczenia sklepowego. Za chwilę wespnie się na górę do naszej sypialni ciepły i słodki zapach świeżego pieczywa. Rozepcha nozdrza, podniesie powieki, zakręci w głowie. Ślinianki rozbujają się na całego. Koniec spania. Zapach wybudzający z najgłębszego snu. Ale jakże łagodny, miękki, zachęcający. I tylko patrzeć, jak usiądę do stołu i będę jadł ciepłą jeszcze kajzerkę z serem, a jeśli to sobota – mięciutką chałkę z dżemem truskawkowym, popiję ją gorącym mlekiem. Chałka całkiem już wtedy nam spolszczała. Bo od pokolenia nie było Żydów w mieście, i to ani jednego, ale piekarnia po staremu wydawała chałki, po staremu najlepsze w powiecie, a sąsiedzi ustawiali się po nie w kolejce. Nie po pączki, nie po strucle, ale po chałki właśnie. Piekarnię już dawno przejęła Gminna Spółdzielnia, w ramach bitwy o handel, mocą Bierutowej ustawy, ale tradycja umierała powoli. Umarła dopiero w połowie lat sześćdziesiątych z wyprowadzeniem piekarni do nowej siedziby gieesu. Umarły z nią i te narkotyczne zapachy poranka.

Dziś z kamienicy bije wściekły zapach wilgoci, grzyba i lasujących się cegieł. Budynek piekarni zawalił się jeszcze wcześniej. Śladów po pięciu pokoleniach mieszkającej tu rodziny nie ma wcale. Kamienica w obcych rękach. Remontowana przez obcych powoli i w bólach.

Istvan Terey mógłby być moim ojcem, a już z pewnością jakimś dobrym wujkiem, gdyby mieszkał wtedy w Polsce. I mógłbym wtedy, na początku lat sześćdziesiątych, oprowadzić go po swoim mieście i dać mu okazję uruchomić jego czuły zmysł węchu, tak wyśrubowany nadmiarem wrażeń na placówce w Indiach.

Wyszedłbym z nim przed kamienicę, a tam w domu na lewo mleczarnia, czyli sklep nabiałowy. Stamtąd bił wieczny chłód. W metalowych konwiach stało mleko, z lady szedł śmietankowy aromat masła, wyczuwalny słabo, bo wszystko przebijał ostry zapach żółtego sera i kwaśny odczyn twarogów. Tłumił mdłą woń mleka i zalatujące ściółką kurnika jajka.

Skręciłbym w lewo, a tam z dziupli szewca buchnąłby strumień woni kleju i zawilgoconej skóry znoszonego obuwia. Drzwi do szewca zawsze były otwarte. Nawet zimą. Zapachy rwały się na ulicę.

A po drugiej stronie ulicy – kościół. W nim rządził, jakżeby inaczej, bukiet stearyny świec i oparów kadzidła. Woń wręcz mistyczna.

Poszedłbym z Tereyem w prawo w uliczkę za kościołem, a tam kuźnia. Wtedy jedna z trzech w miasteczku. Gorący i suchy swąd rozpalonego żelaza, przeplatany byłby uderzeniem wilgoci od pary wzbijanej przy hartowaniu podków. A od mistrza zawsze czuć było wódą, bo to moczymorda był nałogowy. A kiedy zmarł, od wódy oczywiście, to kuźnię zamknięto. Trzy pokolenia rodzinnego biznesu i cześć. Zresztą ciągniki zaczęły już na całego zdobywać wieś. Za Gierka nie ostała się już żadna kuźnia w mieście.

Pojawił się za to wulkanizator, z wielkiego miasta, obcy. I w ślad za nim odór klejonej gumy rozszedł się po mieście. W jegoż to odoru kokonie spacerowali dumnie (bo pozbyć się go nie było sposobu, więc trzeba było znosić go godnie) pan Gumka i pani Gumkowa (ich prawdziwego nazwiska nigdy nie poznano), a wyglądali – wypisz, wymaluj – jak Sidorowski i Sidorowska z „Rejsu”.

A tam jeszcze dalej za kowalem – stolarz. W stolarni rządził żywiczny zapach świeżego drewna. Potrafił zakręcić w głowie, potrafił. A spocony stolarz obsypany był zawsze jak śniegiem wiórkami, strużynami, heblowinami. Brzuch miał potężny, fioletowe poliki, niedobór wskazującego palca, głos nośny, tubalny, a sepleniący. Z tego seplenienia doszło kiedyś do sporego zamieszania na wyścigu kolarskim. Stał stolarz na rogu, wysunął się z tłumu, klaskał, wykrzykiwać chciał, że „brawo”, kiedy zbliżała się czołówka, ale wychodziło mu „plaffo, plaffo!”, tak też zrozumiał i pilot wyścigu, więc skręcił w prawo zamiast jechać prosto, a za nim kolarze. Taka anegdota.

Dwadzieścia metrów dalej, oczywiście w prawo, nad sklepem galanteryjnym huczał magiel. I wypuszczał na ulicę pościelowe miazmaty, krochmalne wonie, zwłaszcza wieczorami. Pod akompaniament plotek.

Zmieńmy kierunek i pójdźmy teraz od kamieniczki naszej w lewo, mińmy mleczarnię, a za kilkanaście metrów poczujemy kwaśne zapachy kapusty i ogórków, aromatyzowane koprem, zielem angielskim. Stary spożywczak, a raczej szwarc, mydło i powidło. Bo gdybym tam poszedł i powiedział: „Pani Honorciu, dziadek się pokłócił z sąsiadem i potrzebuje laski dynamitu”, to pani Honorka schyliłaby sie pod ladę i bez zmrużenia ten dynamit by wyciagnęła, zapisała na zeszyt. I tylko uprzedziła: „Ale powiedz dziadkowi, że lont krótki”. Sklep niczym jaskinia Aladyna. Tam i tępe wonie kartofli, kapusty i marchwi, ostre nuty cebuli, czosnku i chrzanu. Czuć było sypkie kasze i mąki, a nawet słodką marmoladę. Kaskada, kanonada, melanż zapachów. Wpadałem tam zawsze po boiskowym kopaniu piłki. Zamawiałem oranżadę na miejscu (albo dwie jeśli mecz mnie zmeczył). Duldałem ją duszkiem. Nie wiem jakim kwasem ją nasączano, ale bek po niej mi wychodził niepowtarzalny – męski, basowy, przeponowy. Od razu czułem się doroślejszy.

Obok fryzjer i jego pachnidła, wody, szampony, piołuny, balsamy. Kibicem piłkarskim fryzjer był niezawodnym (tylko, proszę, bez skojarzeń ze słynnym Fryzjerem od ustawiania meczów). Żadnego meczu nie przepuścił, nawet kiedy miejscowa drużyna spadała do B-klasy. Stał przy barierce, krzyczał donośnie, ale repertuar krzyków miał ograniczony, na zmianę było to albo „kop! kop!”, albo „nalatuj!”, a on sam odbijał wyobrażoną piłkę, jakby osobiście rozgrywał mecz na boisku, trzymał się poręczy, wymachując nogami na boki jak baletnica ćwicząca battements tendu jete przy drążku barre, nie dziw, że po obu jego stronach powstawała na widowni wyrwa, a kibice bliżej niż dwa metry od fryzjera bali się stawać. I z niego się naśmiewali, czego on, cały w meczu, nie mógł oczywiście zauważać.

Dalej apteka i to nie byle jaka, z czasem rozsławiona na Polskę osobą aptekarza. Dziś w niej muzeum i informacja turystyczna. A wtedy mocarne zwarcie zapachów. Z jednego rogu ulatniały się wonności ziół. Wyrywały się z opakowań wonie lipy, mięty, rumianka, kozłka, dziurawca, melisy, szałwii. I tej szałwii zapomnieć nie mogę, bo gdy zaczęły wyrastać mi zęby stałe, dostałem przewlekłego zapalenia dziąseł. Płukałem sobie tą szałwią usta kilka razy dziennie. Aż zbrzydła mi na całe życie. Zioła to był karnawał, a w ramach walki postu z karnawałem z drugiego rogu postępowała inwazja wyziewów agresywnych – spirytusu salicylowego, jodyny, plastrów, gencjany, rywanolu, kamfory. Oczywiście uciekałem zawsze do ziół.

Za apteką, za rogiem – gospoda otagowana zapachowo znakami bigosu, grochówki, kiełbachy z wody i wódki. Także legendarna, „Złotym rogiem” zwana. I tam w czwartki już od południa schodzili się gospodarze z okolicznych wsi, by opijać interesy robione na cotygodniowym targu. Wchodzili z ciężkimi kieszeniami, ze złotymi rogami, wytaczali się po paru godzinach spłukani, ze sznurami jeno. Po omacku ładowali się na swoje rolwagi, wozy, furmanki. A konie na pilocie automatycznym odstawiały ich na wieś, zostawiając po sobie fetor łajna, bo kupy narosły jak stodoły przez godziny postojowego czekania.

Po przeciwnej stronie ulicy, zaraz koło posterunku milicji generator najbardziej prowokacyjnych woni – sklep chemiczny. Pasty, rozpuszczalniki, farby, proszki, roztwory. Potrafiły potrząsnąć ciałem i oderwać je od podłogi.

Obeszlibyśmy z Tereyem całe miasto. Obwąchalibyśmy z Tereyem całe miasto. Byłoby co zapisywać. Nawet jeśli żadne sklepy cynamonowe by z tego nie wyszły. Wtedy. Bo dzisiaj bez Tereya spisywać nie ma czego. Pojechałem, sprawdziłem. Zapachy zniknęły, ulotniły się bezpowrotnie. I te najbardziej przykre, a bynajmniej wyżej nie opisane – gnoju, obornika, kotów, szczurów, lizolu, denaturatu, parowanych ziemniaków, opalonej kury, odoru płucnego. I te najbardziej sielskie – skoszonej łąki, siana, dzikiej róży, lipy, sosny. Nic się nie ostało. Nie było czego wspominać. Bo tam, jak wszędzie dziś, sterylna cywilizacja epoki cyfrowej.

Zewsząd za to niesie się dziś z mieszkań w naszych miastach i miasteczkach zapach morskiej bryzy, ulubiony zapach Polaków. Morska bryza przypadła nam bezapelacyjnie. A Terey nie poczuł jej wtedy nawet na plaży w Koczin. Zapach morskiej bryzy usiadł na Polsce, usadowił się na dobre, od Żuław po Tatry. Podtrzymują jego stężenie miliony dozowników znikających z półek Rossmanna i Hebe, na żelaznym wyposażeniu wszystkich polskich rodzin.

Proszę państwa, wniosek mam tylko jeden: postęp i cywilizacja wyjaławia nam atmosferę. Postęp oczywiście polega na usuwaniu przykrych doświadczeń organoleptycznych. Tak nam dyktuje nasz genetycznie uformowany utylitaryzm. Postęp nakazuje otoczeniu pachnieć. Postęp usuwa nam śmiecie i bałagan z ulic, postęp zagęszcza i przyczernia włosy dojrzałym mężczyznom, prostuje nosy i ujędrnia piersi kobietom. Aż postęp zacznie naprzykrzać się nam nudą, jednostajnością, powtarzalnością, banalnym pięknem. Nie tylko w sferze zapachowej.

Koniec urlopu. Dzwoni budzik. Pora wracać do czasu klasycznej dyplomacji i miejsca nadmiaru bodźców zmysłowych.