Delhijskie tablice dyplomaty: Smog, upał, deszcze i jeden on wie, co jeszcze

Poznajemy radcę Tereya, kiedy w Delhi pogodowy piec topi mózgi. Gorąc jak w koronie Słońca. Radca Terey cierpi. „Tę jałową, od miesięcy niezmienną pogodę można było znienawidzieć, ziała żarem z rozpalonych murów, kładła się ciężko, obezwładniała, drażniła, nie dawała ani pracować, ani odpocząć”. Upał psuł nastrój ledwo tylko co Terey zwlekał się rano z łóżka, ledwo tylko co zjadał śniadanie i wyszykowywał się do pracy. „Na myśl o ciężarze niewidocznego słońca, które gdy tylko przekroczy próg, zwali mu się na barki, naciśnie ciemię, ogarnęła go nagła słabość”.

W pracy nie było lepiej. „Całą ambasadę węgierską ogarniała omdlewająca senność, drzemali nad papierami, ocierali lepkie dłonie o płócienne spodnie, rozchyliwszy koszulę nadstawiali lśniącą od potu pierś w strumień chłodu napędzany wentylatorem”.

Wieczór ulgi nie przynosił żadnej. „Upał nie zelżał, zmieniło się tylko jego źródło, żar bił od czerwonawej, spieczonej ziemi i rozpalonych kamieni.”

Ale Terey mógł przynajmniej w domu schłodzić się w kąpieli. „Woda czekała, aż powróci z biura. Kucharz napuszczał ją o świcie, bo w ciągu dnia blaszany zbiornik na dachu tak się rozgrzewał, że z kranu walił ukrop”.

Noce były duszne, mokre i płytkie. Żaliła mu się Margit – kochanka: „Męczy upał. Poduszka w nocy klei się do pleców…Nie mogę spać…Parno jak w oranżerii”.

Jednym słowem udręka. Narzekanie na pogodę rozpoczynało każdą rozmowę, budowało emocjonalną nić, spajało wspólnotę ekspatów. A to Istvan powie: „Piekielny klimat.. Obezwładnia, usypia”. A to Profesor Salminen, współpracujący z Margit, sobie ponarzeka: „Morderczy klimat rozkłada fizycznie”. A to nawet Ambasadorowi posłuży jako pretekst do odesłania Tereya z Delhi: „Tropik zżera… weźcie dwa-trzy tygodnie odpoczynku…”

Ale kiedy Terey wyjedzie na południe, skwar mu nagle służy: „Dobrze mi. Zastygam w upale jak owad w bursztynie, zapomniałem zupełnie o Delhi i ambasadzie”.

Nadejście monsunu zwiastuje pęcznienie powietrza. Staje sie wilgotne, ciężkie, oblepiające. Wysysa pot z każdej pory w skórze. A w lipcu przychodzi do Delhi chwilowe wytchnienie. Deszcz schładza powietrze i ziemię. Na Tereya działa jak balsam: „Monsun… plusk sieczonych rozlewisk i wspaniała woń obudzonej ziemi, która zaczynała gasić pragnienie”. „Nareszcie jest czym oddychać”. Ale deszczom tego mało. Leją się ścianą, wodogrzmocą. Wypłukują izolację z dachów, wdzierają się przez tarasy i balkony do salonów i sypialń. Pada wszędzie i nieprzewidywalnie, nawet jeśli chwilowo. Terey przypomina sobie lokalną mądrość: „W porze monsunów domu nie trać z oczu”.

Przestaje padać już nawet w końcu września. Ale powietrze długo trzyma wilgoć. Co z tego, że chłodniej, skoro oddycha się wcale nie lżej. Terey sapie i marudzi po staremu. A nasączona po dzióbek gleba deszczu już dawno nie wchłania. Więc się wszędzie porozlewało. Komarzyska i inne owady wyroiły się z tego nadmiaru wody żywiołowo i wykładniczo. Żeby tylko buczały. Gryzą dotkliwie, upodobając sobie zwłaszcza stopy. Nie wiedzieć czemu. A bzyczenie układa się w złowieszczą arię: denga, denga, dengaaa.

Terey w szczęśliwych żył jednak czasach, bo w listopadzie, kiedy już wszystko schnie i się studzi, nie doświadczył słynnego już w świecie delhijskiego smogu. Kiedy w listopadzie 2017 roku lądowaliśmy z żoną w Delhi rozpoczynając nasz turystyczny tour, przeżyłem chwile lekkiej grozy. Samolot już dotknął kołami ziemi, już płynnie zaczął hamować, a tu za oknem dym jakiś przesłania widok, a w kabinie czuć wyraźny swąd. Bez ochyby pożar, awaria – pomyślałem sobie. Już zacząłem się rozglądać za wyjściami ewakuacyjnymi, wypiąłem się z pasa. A to smog był tylko właśnie. Mnie oczywiście nikt nie uprzedził, że nas tak w Delhi powita już na lotnisku.

Kiedy w grudniu 2024 r. przyleciałem na rekonesans przed objęciem placówki, byłem na smog gotowy. Jednak nie miałem świadomości, że teraz kroić go można, bigosować, w nim rzeźbić można. W każdym razie to już nie muślin powietrzny był, gangesowy malmal, szyfon czy organza, lecz flanela jakaś oblepiająca, flausz, przechodzący momentami w filc. Jeden z ambasadorów państw zachodnich zrobił wtedy screen shot z danymi dotyczącymi wskaźnika AQI (air quality index). W jego stolicy AQI wskazywał 17, w Nowym Delhi o tej samej porze – 1700 (powyżej 150 można już mówić o złym wpływie powietrza na zdrowie).

W styczniu 2025 r. pojechałem sobie pouprawiać jogging w Parku Nehru. Ścieżka tam biegowa wspaniała, z mięciutkiego tartanu zrobiona, w sam raz pod moje schorowane kolana. Ale po biegu czułem, jakbym wypalił cygaro, i to ciężkie, z zaciąganiem się, długą cohibę, ale niestety podrabianą, w której aromatyczny liść tytoniu (jak pamiętamy: zwijany za czasów Tereya na wilgotnym udzie młodej Kubanki) zastąpił wysuszony płat łopianu z ogródka Genowefy Pigwy (i nie powiem, na jakiej części jej ciała zwijany). Nie twierdzę, że biegłem tak szybko, że czułem spowalniający opór powietrza, ale jak się obejrzałem za siebie, to przywidział mi się wyraźny tunel, przypominający sylwetkę człowieka.

Dziś na szczęście technologia pomaga radzić sobie z każdą niedogodnością klimatyczną. Także ze smogiem. W pomieszczeniach biurowych, w mieszkaniach, samochodach pracują wydajne bardzo filtry powietrza. Tylko buczą, że ani się skupić za dnia, ani wyspać w nocy. A na upały, tak ubezwłasnowalniające Tereya, jest oczywiście klimatyzacja. Niedogodność taka pobytu, że zamyka się on w czterech ścianach, kontakt z otaczającą rzeczywistością pozostaje tylko wzrokowy, a przemieszczanie polega na szybkim przeskakiwaniu z jednej klimatyzowanej bańki do drugiej. Ale upał wykorzystuje przecież każdą szczelinę. Potrafi zmoczyć, zmęczyć i zdołować w parę chwil, między drzwiami samochodu i drzwiami Ambasady.

Oczywiście dyplomaci dostają dodatki i mają przywileje z tytułu trudnego klimatu. Ale i tak będą narzekać. Fakt, Europejczykowi, zwłaszcza północnemu, może on wyrządzić trwałą szkodę. Mam kolegów, którym po latach wyszły zmiany skórne, popsuły się nerki, nadwerężyło serce. W Delhi za czasów Tereya można było się jedynie pocieszać sentencjami doktora Kapura, lekarza, chirurga, a „członkowie korpusu dyplomatycznego już go znali i nawet lubili, bo z góry zapewniał, że wszystkie choroby mieszkają w każdym ciele, chodzi jedynie o znalezienie form koegzystencji, w czym wydatnie pomaga podwójna whisky z lodem, oczywiście pita po zachodzie słońca”.

Dyplomata musi być gotowy na wszystko, i na upały, i na mrozy. Na Grenlandii funkcjonuje przecież Konsulat Generalny Islandii, Konsulat USA, a na Spitsbergenie Rosja utrzymuje Konsulat Generalny. Polska ma Konsulat Generalny w Irkucku. A tam też przecież mrozy potrafią być prawdziwie syberyjskie. To może jednak upały lepsze? W każdym razie przepisy dotyczące uprawnień polskich dyplomatów pisane są nadal przez urzędników, którzy karierę robili w klimatach surowych lub umiarkowanych. Naszym dyplomatom przysługują bowiem dopłaty na ogrzewanie mieszkań, ale nie na ich schładzanie (a klimatyzacja przecież tu w Delhi żre kilowaty jak smok wawelski owieczki).

Dyplomaci na klimat zawsze będą narzekać. Bo narzekać na klimat można bezkarnie. Narzekanie na porządki społeczne, ustrój, stan usług zdrowotnych, zachowanie policji zawiera w sobie zawsze ryzyko narażenia się na nieprzyjemności u gospodarzy, nawet jeśli się czyni to w głęboko prywatnym gronie, a w skrajnym przypadku może doprowadzić do ekspulsji. A rozmowa o klimacie jest zawsze politycznie neutralna, no może prawie zawsze. Więc stękają i labiedzą. Nawet w Nairobi, które dla mnie klimat miało iście sanatoryjny przez 10 miesięcy w roku. Za dnia około 27 stopni, w nocy 18. Bez klimatyzacji mógł się człowiek obejść. Nawet w porach deszczowych powietrze szybko się przesuszało. I malaria nie zagrażała. A niektórzy biadolili. Mnie zaś słońce tak rozjaśniało nastrój i umysł, że ciężko mi było potem (i na zawsze) przyzwyczaić się znowu do naszych jesienno-zimowych ciemności, zasłoniętego mdłymi chmurami nieba, wygaszonego na długie tygodnie słońca.

A tu w Delhi są dwa miesiące słodzącej wszystkie cierpkie stany pogodowe wiosny. Niespiesznej, skradającej się małymi krokami, ale konsekwentnie, metodycznie, nieodwracalnie, pełnej spokojnego śpiewu ptaków, nienachalnych kwietnych rozbłysków, nie to co eksplozja wegetacyjna (i reprodukcyjna) w naszych szerokościach geograficznych. Skrada się ta wiosna i intensywnieje, aż nie wiadomo, jak i kiedy człowiek kąpie się w letnim warze. Wiosna tutaj to zdradliwe gotowanie ekspatów jak kolokwialnych żabek. Ani się obejrzą, ani się nie nacieszą, a już są na białko upałem ścięci.

Stara rada dla dyplomatów głosi: naśladuj w zmaganiach z pogodą tubylców. Oni stosują sjestę, ty jej przestrzegaj. Oni wstają o czwartej, by pobiegać, czy w golfa pograć, ty rób to z nimi. Oni do poważnych spraw merytorycznych zabierają się dopiero przed wieczorem, i ty się zabieraj. Naśladuj ich ruchy, sposób ubierania się, a najważniejsze – ich dietę. Nie ma takiego klimatu, do którego nawet człowiek północny nie mógłby się przystosować, każdy człowiek. No tak, mówią mi besserwisserzy, tylko dlaczego Afroamerykanie stanowią na Alasce mniej niż 4 procent ludności, a w Luizjanie prawie jedna trzecią? Bo przemieszczać im przecież nikt w ramach USA nie zabrania.

Genetycznie Istvan Terey musiał też mieć przecież w DNA jakieś uodparniające na skwar kody. Bo Goci, wiadomo, rozeszli się po Europie z głęboko północnych siedlisk, ale tacy Hunowie szli do nas ze środokowoazjatyckich stepów, gdzie latem słońce potrafi rozgrzać ziemię jak patelnię. A Terey cierpi, a narzeka. Brak wydajności pracy upałem chce wytłumaczyć. Naczytałem się w młodości teorii, jak to zbyt ciepły klimat nie przysposabia do pracy i wynalazczości, dlaczego to tylko w strefie umiarkowanej postęp ludzkość notowała najdynamiczniejszy. Ale przecież, tu nad Indusem i Gangesem cywilizacja zrodziła się stara i bogata. Wzniesiono w tym upale wspaniałe budowle, napisano wspaniałą literaturę.

Nie klimat więc tak naprawdę pogrąża w letargu Tereya.