Pora na moją ostateczną diagnozę źródeł chandry radcy Tereya, jego depresyjnych nastrojów, rozdrażnienia, frustracji: Istvan Terey cierpi na samotność.
Dyplomacja to gra zespołowa, to praca z ludźmi, to niekończące się interakcje, ale dyplomata to najbardziej samotny człowiek za granicą. Zwłaszcza jeśli bez rodziny. Paradoks? Pozerska teza?
Wiem, co mówię.
Terey rodzinę ma. Ma żonę – Ilonę. Ma dwóch synów – Gezę i Sandora. I jest jeszcze Tibi – pies, „ogromne kosmate psisko”.
Ale rodzina została hen daleko w Budapeszcie. Nie dołącza do Tereya. Nie może dołączyć. Są jeszcze i dziś opresyjne państwa, które traktują członków rodziny jako zakładników, gwarancję lojalności dyplomaty, kotwicę przywiązania do ojczyzny, trzymają ich pod nadzorem w kraju, nie pozwalają wyjechać do dyplomaty. Czy i stalinowskie Węgry zastosowały wobec Tereya podobne środki szantażu? Nic takiego Tereyowi nie powiedziano, choć czasem to podejrzewa. Na rodzinę cały czas czeka.
Ale „Ilona nie robiła nadziei, że szybko zjawi się w Indiach, natrafiła na opory”. Jakie, nie zdradziła. Zaś Ambasador Bajcsy „Tereyowi parokrotnie obiecywał, że mu sprowadzi rodzinę, ale wydanie paszportów jakoś się opóźniało. Ilona nie napierała, obaj chłopcy zaczęli naukę, a w New Delhi oczywiście nie było szkoły węgierskiej. Angielskiego nie znali: nim by się poduczyli, już pora byłaby wyjeżdżać, zwłaszcza, że stale przebąkiwano o zmianach i kurierów czekano trochę jak katastrofy”.
Podtrzymywanie kontaktów z rodziną w tamtych czasach nie było łatwe. Nie to co dziś w epoce Internetów, Whatsappów i innych Signali. Możesz nagadać się i napatrzeć na bliskich do woli, o każdej porze, bezkosztowo. A wtedy – listy szły pocztą tygodniami, a przez kurierów raz na kwartał, a może i raz na pół roku. I to przeglądane przez bezpiekę.
Mógł Terey dzwonić przez specjalne łącza. „Co dnia była wyznaczona godzina na połączenie z Budapesztem, kabel przez Londyn, okrężną drogą”. Ale cóż to za rozmowa? „Byłyby to zdania wypowiadane przy wielu świadkach, jakby widzenie w więziennej rozmównicy”.
Czekanie na Ilonę go męczy. Nawet jeśli Ilona uważa, że „samotny pobyt w Indiach potrzebny jest dla mego dobra. Życie wypełniła troska o synów…Nie jestem jej potrzebny?” Analizuje coraz podejrzliwiej listy. „Smutek bił z tego listu…” ale „nie znalazl nic, co by mogło zaniepokoić”.
Zaczyna Terey podejrzewać, że to z nim coś politycznie nie tak, że władze coś do niego mają. „Zwlekanie z paszportem staje się obelżywe, jeszcze jeden dowód, że jestem elementem podejrzanym, niepewnym, skoro trzymają zastaw”.
Historia wymyślona? Literatura piękna? Fantastyka? No nie. Życie dyplomaty w czasach komuny – jak wiemy – mogło przerosnąć fikcję. Kiedy zesłano mnie do Archiwum MSZ i przeglądałem stare peerelowskie teczki personalne, nim trafiły do IPN-u, znalazłem historie bardziej wstrząsające. Potrafiły wzruszyć niekiedy, że tak policja polityczna mogła upadlać ludzi. Zupełnie jakby bawiła się w grupę rekonstrukcyjną „Procesu” Kafki.
Oto sprawa z końca lat siedemdziesiątych, z którą zetknąłem się, przeglądając archiwa. Wyjechał na placówkę dyplomatyczną nieco tylko starszy od Tereya, może nie poeta, ale też człowiek „szeroko rozumianego” pióra i kultury. Niedawno przed wyjazdem zawarł związek małżeński (już drugi). Chciał, aby na placówce dołączyła do niego żona i dziecko (z pierwszego małżeństwa). Żona złożyła wszystkie niezbędne dokumenty w MSZ i czekała na paszport. A decyzji (i paszportu) nie było (i nie było). Dziecku już wystawiono paszport, a jej cały czas nie. Więc nasz dyplomata pisze do Centrali najpierw grzeczne zapytania. Pozostają one jednak bez odpowiedzi. Uruchamia zatem inne kanały, w tym i związane z „białym domem” (jak wtedy określano w żargonie Komitet Centralny PZPR), bo i przecież to z rekomendacji „białego domu” do dyplomacji trafił. Wszystkie te monity jakby w czarną dziurę trafiały. Po ponad roku na jednym z kolejnych zapytań, pojawiła się adnotacja wiceministra spraw zagranicznych, który sugerował, aby sprawę wyjaśnić w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Urodziła się w końcu po jakimś czasie jakaś notatka wewnętrzna, że przyczyną problemów paszportowych małżonki dyplomaty jest rodzina za granicą. Okazało się, że siostra jej matki pozwoliła sobie wyjechać na Zachód na operację medyczną, którą w kraju wykonać nie było można, a po operacji do Polski już nie wróciła. I to wystarczyło, by na zasadzie zbiorowej odpowiedzialności rodzinnej i to rozumianej rozszerzająco, wyjazd żony dyplomaty zablokować. A fakt, że miała jechać do człowieka z kregów władzy, któremu partia ufała, który dla reżimu wiele dobrych rzeczy zrobił, nie był żadnym argumentem. Bo wiadomo, mąż to nie rodzina, jak wyjaśniają lekarze badając zagrożenie dla pacjenta chorobami ujawnionymi w rodzinie. Tak potrafiły służby, całkiem bezinteresownie, niszczyć kariery dyplomatyczne i pożycie małżeńskie.
Dyplomata wytrzymał bowiem na placówce bez rodziny dwa i pół roku. Do końca nie wiedział, dlaczego żona nie mogła do niego dołączyć. Wrócił, ale z małżeństwa nie było co zbierać. Nastąpił szybki rozwód. Nasz bohater na tym zakończył przygodę z dyplomacją. Karierę publiczną w III RP nadal robił, choć z różnym powodzeniem. A już była żona i syn zaznali za nowej Polski zasłużonej sławy.
Więc można się tylko dziwić Tereyowi, że tak spokojnie znosi opóźnienie w dojeździe rodziny. Czy tęskni? Czasem tęskni. Ot na przykład wyrwało mu się w Agrze: „Gdybyż tu byli moi chłopcy…”
Nie wszyscy samotność znosili wtedy w Nowym Delhi tak dotkliwie. I Sekretarz Ferenz grzmiał doktrynalnie, że najlepszym sposobem na samotność jest uczciwa praca: „człowiek, który uczciwie pracuje, nie ma czasu na przeżywanie samotności”. Mógł mu Terey jedynie odparować przekornie: „Wolę być sobą i mieć czas na przeżywanie samotności”.
Zastąpić rodzinę przyjaciółmi? Jest to jakaś opcja. Najprościej szukać bratnich dusz wśród współpracowników. Ale Terey, zdaje się, nie próbował nawet jej sprawdzać. „Pracownik ambasady, zależny od opinii przełożonych, kapryśnych ocen innych urzędników, nie mógł się liczyć. Był jedynie młodym poetą, przystojnym mężczyzną, który tu przyjechał na krótko, ptak przelotny, mile witany przez grono nudzących się piękności”. „Wołał więc zachować dystans, który pozwala wycofać się w porę…” Trzymał więc dystans. Znalazł co prawda na mieście kogoś, z kim mógł czuć się bezpiecznie, kogoś, kto rozumiał jego zmagania z samotnością. Był to dziennikarz Nagar.
Nagar miał swoją diagnozę samotniczej dolegliwości Tereya: „Samotność? Można ją odczuć dopiero w Azji, w morzu ludzkim, obojętnym, giniemy tu, zagubione drobiny, całkiem obcy i zbędni”. Może i rzeczywiście odmienność, nawis obcego tłumu, totalne poczucie nieprzystawalności pogłębiało depresję.
A towarzystwo bliskich osób nie jest bynajmniej wspomożeniem w przeżywaniu chwil trudnych, niepowodzeń. Przecież i radość, zadowolenie, przeżywanie chwil miłych jest o wiele pełniejsze, jeśli doświadcza się ich wspólnie z osobami kochanymi. Przyznaje to sam cyniczny Nagar: „teraz wącham te smrody od Rio de Janeiro po Hongkong i nic mnie nie dziwi. Czego mi się zechce, mogę mieć, a nie czuję frajdy. Nie ma komu zaimponować”.
Był nawet taki czas, kiedy za minionych czasów wyjazdowy priorytet miały w niektórych służbach dyplomatycznych państw socjalistycznych osoby zamężne (żonate). Kawalerów na niektóre placówki wręcz bano się puszczać. Dziś może się nawet wydawać, że samotnicy mają w wyjazdach na niektóre placówki wręcz przewagę. Są placówki, na które rodziny ze wzgledu bezpieczeństwa sie nie posyła, bo wojna, bo terroryzm, bo stałe zgrożenie.
Znałem oczywiście dyplomatów, którzy za granicę od rodziny uciekali. Przede wszystkim na krótsze lub dłuższe wyjazdy delegacyjne. Specjaliści od dyplomacji wielostronnej mieli ku temu łatwe okazje. A to sesje Zgromadzenia Ogólnego ONZ, a to konferencje KBWE, a to rokowania MBFR, a to konferencje przeglądowe NPT, a to szczyty klimatyczne. A co się z nimi tam działo, to już inna opowieść, do której wrócimy. Jeden ze znajomych przebił w tym uciekaniu wszystkich. Pojechał na placówkę, na pełną rotację, czyli cztery lata, a potrafił wmówić małżonce, że pojechał tam w delegację, a w związku z tym ona nie może się tam na stałe do niego przesiedlić. Ale prawdą jest, że usta miał złote i niezrównany dar przekonywania.
Nie podlega dyskusji, że rodzina potrafi amortyzować stres, łagodzić nerwicę zawodową, powstrzymywać przed uzależnieniami. Ale rozładowując napięcia może stać się ich ofiarą. Znałem kolegów, którzy kończyli pobyt na placówce ekspediując mienie przesiedleńcze bynajmniej nie pod stary, przedwyjazdowy, domowy adres.
Samotność dyplomatyczna bierze się najczęściej z tego, że w środowisku zawodowym porażki i niepowodzenia znosi się samemu. Solidarność koleżeńska jest czasami poddawana takim próbom, że się po prostu rozsypuje. Nagle można się stać trędowatym, nagle dawni koledzy mogą przestać cię poznawać, mogą zacząć wierzyć w tzw. uzasadnione powody twoich kłopotów. Przekonałem się o tym dość wcześnie w trakcie mojej kariery. Inni przekonywali się jeszcze bardziej. I z kolei jest całkiem w tym fachu normalne, że kiedy twoja kariera wychodzi z dołka, wskakujesz na kierownicze stanowiska, to ci, którzy jeszcze nie tak dawno unikali z tobą kontaktu, nawet wzrokowego, nagle jak gdyby nigdy nic, znów deklarują ci przyjaźń i oddanie. Mógłbym sypnąć tu kilkoma nazwiskami, ale uczyniłbym im krzywdę, bo przecież oni potrafiliby mi po stokroć udowodnić, że nigdy się od znajomości ze mną nie odżegnywali. Nigdy zresztą tych zwrotów nie przeżywałem boleśnie. Choć niektórzy koledzy potrafili mnie swoim strachem i oportunizmem zaskoczyć.
Najgorsze sytuacje powstają wtedy, kiedy twoi byli koledzy stają się twoimi szefami i twoje upokorzenie rozgrywają w sposób niemalże sadystyczny, zaczynają leczyć się na tobie z własnych kompleksów, udowadniają ci, bóg wie co. Nawet kiedy dochodzi do oczywistego mobbingu, możesz pozostać sam. Jak Terey w Nowym Delhi. Zostaje ci tylko rodzina. A on tam jej nie miał.
I jest jeszcze samotność polityczna. Doświadczył jej w godzinie próby Terey. Po odejściu Rakosiego, kiedy sytuacja na Węgrzech nabierała nowej dynamiki, Terey konstatuje: „ambasada to jakby kawałeczek ojczyzny…wiedziałem, że jestem sam, jednak nie sądziłem, że aż tak bardzo…”
Bo można w zespole ambasadzkim odczuwać niechęć przełożonych i kolegów na tle czysto towarzyskim, osobowym, ponieważ charaktery nie potrafią się dopasować, można czuć się odłączonym z powodu zawiści zawodowej, zazdrości, konfliktu ambicjonalnego. Ale kiedy wchodzi w grę zasadnicza odmienność poglądów politycznych w czasach silnej polaryzacji, to poczucie osaczenia może być depresyjne.
Terey puszcza się w końcu poręczy, daje się poprowadzić emocjom, popędom wręcz. Samotność może to tłumaczyć, ale czy usprawiedliwia, czyści sumienie?