Multiwektoryzm, czyli zależność (nawet jeśli dobrze służy) ma swoje wady

Równowaga powiązań z partnerami jest pożądanym stanem w polityce zagranicznej. Rzadko jest możliwa w doskonałej postaci. Nawet programowy równy dystans w wydaniu doktryny neutralności czy niezaangażowania, o czym odrębnie, jest trudny do wyegzekwowania w praktyce. Czasami deklarowana równa bliskość czy odległość jest przykrywką dla cynicznie prowadzonej pragmatycznej polityki „pokornego cielęcia, co dwie matki ssie”. W epoce zimnowojennej była owa postawa kojarzona z podbijaniem ceny za nieprzechodzenie na drugą stronę globalnej konfrontacji. Ceny opłacanej najczęściej poprzez pomoc rozwojową. Praktykowało ową postawę wiele państw „Trzeciego Świata”.

Mało które państwo, zwłaszcza niepozorne, chce stawiać wszystkie swoje polityczne żetony na jedną kartę. Chyba, że musi. Nawet wtedy próbuje dywersyfikować swoje stosunki, a co najmniej deklaruje ich wielowektorowość.

Ciekawym przypadkiem jest proces pogłębiania zależności Armenii od Rosji na przestrzeni ponad trzydziestu lat, jakie minęły od uzyskania niepodległości. Czynniki potencjalnego uzależnienia początkowo były dość słabowite. Po pierwsze, nie ostała się w Armenii znacząca mniejszość rosyjska, co mogłoby być dla Rosji argumentem dla utrzymywania polityki armeńskiej w kręgu jej hegemonicznych wpływów. Po drugie, Rosja nie miała wspólnej granicy z Armenią. Po trzecie, dezintegracja powiązań gospodarczych odziedziczonych po Związku Sowieckim zaszła tak daleko, że Armenia nie była teoretycznie zdana na dostawy rosyjskich surowców energetycznych (z Iranu byłoby o wiele bliżej), ani od eksportu swojej produkcji do Rosji (bo wysyłała tam nieznaczne ilości produktów). Nie potrzebowała wtedy również rosyjskiego wsparcia militarnego, aby zagwarantować bezpieczeństwo Górskiego Karabachu (bo twierdziła, że z zagrożeniem azerskim da sobie radę sama). Głównym powodem zabiegania o rosyjskie gwarancje militarne było potencjalne zagrożenie za strony Turcji. To z tego właśnie powodu Armenia wyszła z inicjatywą pozostawienia rosyjskiej bazy w Gyumri, rozmieszczenia rosyjskiej straży granicznej na granicy z Turcją i Iranem. I tak prowadzona polityka bezpieczeństwa w warunkach odkładania rozwiązania konfliktu karabaskiego i narastającej przewagi militarnej (gospodarczej, demograficznej i in.) Azerbejdżanu, coraz bardziej uzależniała Armenię od Rosji. Za niespłacane kredyty wojskowe Rosja przejmowała coraz to nowe strategiczne gałęzi gospodarki (koleje, linie przesyłu gazu, energii elektrycznej i in.).

W polityce zagranicznej armeński bandwagoning rósł z każdym upływem czasu. W latach 2008-2018 armeński MSZ zaczął być nazywany przybudówką rosyjskiego MID-u. Doprowadziło to do tego, że Armenia okazała się, co najmniej równie jak Białoruś, zobowiązana do popierania rosyjskiego stanowiska na forum ONZ czy Rady Europy w sprawie aneksji Krymu, i w kilku innych całkiem dla Armenii niewytłumaczalnych kwestiach (np. za Rosją nie popierała niezależności Kosowa). Wojna karabaska 2020 r. przyniosła (za sprawą otwartego wsparcia tureckiego dla Azerbejdżanu i klęski militarnej Armenii) totalne uzależnienie od Rosji. Rosja stała się wyłącznym gwarantem bezpieczeństwa zamieszkałej jeszcze przez Ormian części Górskiego Karabachu, jej siły zbrojne i graniczne przyjęły na siebie nowe zobowiązania na terytorium samej Armenii. Ormianie zdali się w wyniku własnej polityki (i tureckiej) na łaskę Rosji. Armenia (jako jedyna) do końca trwała przy Rosji, kiedy tę usuwano z Rady Europy. Choć w głosowaniu rezolucji ZO ONZ ES-11/1 z 2 marca 2022 r. potepiającej Rosję stanęła jednak z boku. Głoszony nadal multiwektoryzm jest jednak nadal potrzebą psychopolityczną.

Czasami naturalna grawitacja polityczna czy gospodarcza ku dominującemu partnerowi przeszkadza. Szuka się więc przeciwwagi. Dobrą tego (choć niezbyt krzepiącą) ilustracją są losy kanadyjskiej koncepcji „trzeciej opcji” realizowanej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Sąsiadowanie z mocarstwem o gigantycznej przewadze gospodarczej, demograficznej, technologicznej, militarnej nie jest sprawą prostą. Jak zwykło się mówić: ono kichnie, a my dostajemy zapalenia płuc. A jeśli przy tym sąsiada nie oddziela prawie żadna bariera kulturowa, a nawet językowa, to wyzwanie jest gigantyczne. Zwłaszcza, jeśli jest on sąsiadem jedynym. Dominacja ze strony takiego sąsiada, nawet jeśli nie ma cech hegemonistycznych, nawet jeśli przyjazna, i nie wiąże się z ingerowaniem w życie wewnętrzne, dominacja taka może uwierać. Tak zaczął uwierać kanadyjskich polityków czynnik sąsiedztwa Stanów Zjednoczonych.

Do końca II wojny światowej równoważył go zadowalająco czynnik zależności w ramach Brytyjskiego Imperium. Im bardziej Imperium gasło, tym bardziej więzy z metropolią słabły, a korzyści i mechanizmy wynikające ze współpracy w ramach brytyjskiej Wspólnoty Narodów coraz wątlejszej dostarczały przeciwwagi. A na dodatek Wielka Brytania pod koniec lat sześćdziesiątych i odejściu De Gaulle’a z francuskiej polityki mogła myśleć poważnie o członkostwie w EWG, i z opcji tej skorzystała. Nie oglądając się na własne dominia. Dylematy, przed jakimi stanęła kanadyjska klasa polityczna, były więc zrozumiałe.

W 1972 r. ówczesny sekretarz stanu do spraw zewnętrznych Mitchell Sharp wyłożył trzy możliwe warianty kształtowania relacji z dominującym sąsiadem. Pierwsza opcja przewidywała pozostawienie spraw samym sobie, zdanie się na skutki naturalnych procesów grawitacyjnych, utrzymanie status quo w polityce zewnętrznej. Opcją drugą było podjęcie świadomej i planowej polityki integracji (co najmniej gospodarczej) z USA. I wreszcie wyłaniała się opcja trzecia, czyli kurs na rzecz dywersyfikacji stosunków bilateralnych z innymi państwami, szukanie tam możliwości równoważenia wpływów USA, ograniczanie zależności gospodarczych i kulturowych od Stanów Zjednoczonych.

Tak zrodziła się koncepcja „trzeciej opcji” w polityce zagranicznej Kanady. Nigdy oficjalnego imprimatur rządowego nie uzyskała, ale ówczesny premier Pierre-Elliot Trudeau z wyraźnym entuzjazmem zabrał się za jej realizację. Zaktywizował politykę zagraniczną. Rozwinął zwłaszcza relacje z państwami rozwijającymi się. Zbudował w „trzecim świecie” pozytywny image Kanady. Wysunął także inicjatywy dialogu i współpracy z państwami socjalistycznymi, czyniąc Kanadę rozpoznawalnym aktorem w procesie odprężenia (czasami swoim wybieganiem przed szereg irytowali Kanadyjczycy nieco południowego sąsiada). Doprowadził do zawarcia przez Kanadę pierwszej umowy z EWG. W polityce wewnętrznej wprowadzono ustawodawstwo ograniczające tzw. import kulturowy. Utworzono duże konglomeraty spółek skarbu państwa, które miałyby służyć osłabianiu presji kapitału amerykańskiego.

Były to wszakże ledwie paliatywy i „trzecia opcja” poniosła fiasko. Niezupełne co prawda, ponieważ jej dorobek polityczny stał się fundamentem rozwijania aktywistycznej linii Kanady na forum globalnym. Inicjatywa „odpowiedzialności za ochronę” jest jednym z widocznych kanadyjskich osiągnięć. Przetrwały także rozwiązania służące ochronie tożsamości kulturowej Kanadyjczyków. Ale gospodarcza dominacja USA postępowała. Premier Brian Mulroney, który przejął władzę z ramienia partii konserwatywnej w 1984 r., wyprawił koncepcji „trzeciej opcji” cichy pogrzeb. „O, sancta simplicitas!” – zapewne ją skwitował.

Kiedy obejmowałem funkcję dyrektora Departamentu Planowania Polityki Zagranicznej w MSZ w 2002 r., w naszej strategii zaznaczyły się już wyraźne skutki totalnej koncentracji na obszarze euroatlantyckim. Wyzwania dla bezpieczeństwa pochodziły ze Wschodu (Rosja i jej działania), a leku na nasze lęki poszukiwaliśmy na Zachodzie. Nasza wizja rozwojowa była całkowicie podporządkowana wejściu do Unii Europejskiej, a polityka handlowo-gospodarcza skoncentrowana na kierunku zachodnim. Postawiłem sobie za cel rozszerzanie horyzontów naszej aktywności. Już wtedy widoczne było wyrastanie Chin na potęgę gospodarczą. Można było się spodziewać, że pociągną za nimi Indie i inne państwa azjatyckie. Zakładałem też, że wejście Polski do UE wymusi globalizację naszej polityki. Będziemy w ramach Unii zajmować się konfliktami i problemami pozaeuropejskimi, polityka rozwojową, wysyłać nasze kontyngenty do operacji stabilizacyjnych w świecie pod egidą unijną.

Intuicyjnie zakładałem, że atutów do aktywnej polityki poza Europą nie wykorzystujemy. Pod koniec 2003 r. wystąpiłem z inicjatywą opracowania strategii RP wobec państw rozwijających się. Zależało mi na uczciwym przeglądzie i głębszej refleksji nad naszą polityką. Praca nad strategią w gronie zainteresowanych departamentów MSZ, zainteresowanych resortów i instytucji rządowych stała się jednak prawdziwa udręką. Okazało się przede wszystkim, że skala międzyresortowej kakofonii była niewyobrażalnie monstrualna. Każdy resort uprawiał własną politykę, co w wielu przypadkach oznaczało totalne désintéressement jakimkolwiek zaangażowaniem (jakby Afryka czy Azja były odległymi planetami, zamieszkałymi niebezpiecznymi dla Ziemian formami życia, choć niekoniecznie inteligentnego). Co najgorsza, priorytety okazywały się sprzeczne. Ministerstwo Gospodarki, dla przykładu, chciało traktować Iran jako priorytetowego partnera, podczas gdy MSZ ostrzegało, że prawdopodobieństwo wprowadzenia wobec Iranu sankcji w związku z programem nuklearnym jest tak wysokie, że inwestować wtedy na tym kierunku nie miało większego sensu. Niekończące się dyskusje nad projektem zniechęcały mnie do całego przedsięwzięcia. Całe szczęście, moi młodzi i zdolni współpracownicy z departamentu wzięli na siebie ciężar dopinania porozumienia. Jesienią 2004 r. strategię zaakceptował rząd. Czego ślady pozostały do dziś w opracowaniach naukowych. Jej wpływ na praktykę, jak w przypadku większości strategii, był znikomy. W 2005 r. zmienił się rząd, zmieniło się kierownictwo MSZ. Próba myślenia strategicznego została zastąpiona odruchem działania doraźnego. W 2015 r. kiedy zostałem dyrektorem Departamentu Azji i Pacyfiku MSZ, w gronie najbliższych współpracowników spróbowaliśmy skatalogować cele naszej polityki na tym obszarze, uczynić je bardziej ambitnymi, bo i kierownictwo polityczne resortu widziało tego potrzebę. Ale moja przygoda na tym stanowisku musiała się zakończyć po niespełna czterech miesiącach (w związku z wyjazdem do Armenii w roli ambasadora UE). A po przyjściu do władzy PiS kierunek pozaeuroatlantycki legł w politycznym sensie niewyobrażalnym odłogiem.

Kierownictwo pionu azjatyckiego MSZ i ambasadorowie RP w państwach Azji i Pacyfiku (2015)