Doktryna strategicznej cierpliwości, czyli czas musi pracować na naszą korzyść

Czasem można uczynić bierność cnotą. W historii dyplomacji to nierzadkie zjawisko. Państwa, które nie dysponują środkami (militarnymi, gospodarczymi, politycznymi), aby skutecznie zareagować na działania innych państw, które nie odpowiadają ich interesom, żadnych przedsięwzięć nie podejmują, decydują się na zdanie się na rolę czynnika czasu. Zakładają, że czas będzie pracować na ich korzyść. W działaniu czynnika czasu upatrują całą nadzieję na rozwiązanie problemu. Postępują tak nie tylko państwa małe i słabe. Często w dzisiejszej epoce muszą też decydować się na bierność nawet mocarstwa.

Cierpliwość może stać się zasłoną dla zwykłej prokrastynacji. W polityce zakłada ona odwlekanie koniecznych, ale całkiem niemiłych decyzji na ostatnią chwilę. W polityce zagranicznej zwłoka jest immanentnym czynnikiem, który należy uwzgledniać przy ocenie procesów decyzyjnych, nawet w państwach autorytarnych. Cała sztuka dyplomacji jest oparta na budowaniu buforów czasowych. Nawet wielkomocarstwowy kontenans nie eliminuje czynnika nieprzewidzianych skutków własnych decyzji, który nakazuje kilka razy dobrze odmierzyć, nim się ostatecznie coś przytnie. A brak dobrych pomysłów do działania skazuje państwa na programową bierność.

Klinicznym przykładem indolencji koncepcyjnej jest polityka zagraniczna za rządów PiS-u. Była polityką żywienia urazy na zachowania innych, publicznego fukania i tupania, gaszenia pożarów w relacjach z innymi państwami, wywoływanych niefortunnymi krokami w PiS-owskiej polityce wewnętrznej. A przykrywała koncepcyjną pustkę. Nawet kiedy w polskie ręce dostawały się instrumenty pokazywania inicjatywności, jak choćby przewodnictwo w OBWE, czy nawet w Grupie Wyszehradzkiej, nic oryginalnego włodarze MSZ-u nie byli w stanie pokazać.

W polityce światowej najbardziej wysublimowaną ze znanych doktryn bierności zdaje się być tzw. doktryna strategicznej cierpliwości. Propagowana była przez administrację Baracka Obamy i uzasadniać miała wstrzymywanie się z inicjatywami działań wobec Korei Północnej.

Na początku lat dziewięćdziesiątych, a zwłaszcza po objęciu władzy w KRLD przez Kim Dzong Ila w 1994 r., przyspieszono tam prace nad bronią jądrową i rakietami do ich przenoszenia. Jeszcze w 1993 r. przetestowano rakiety zdolne swoim zasięgiem porażać Japonię. Administracja Billa Clintona przyjęła taktykę udobruchania reżimu w oparciu o ofertę iście wspaniałomyślną. Wynegocjowany przez Jimmiego Cartera pakiet przewidywał zniesienie sankcji, miliardową pomoc w zbudowaniu reaktora nuklearnego dla celów pokojowych i dostawy ropy naftowej. W zamian Koreańczycy mieli zaprzestać rozwoju technologii rakietowych i zamknąć ośrodek badań nuklearnych w Jongbjon. Porozumienie wszakże okazało się trudne w implementacji, albowiem Amerykanie Kimowi dowierzać nie chcieli. W efekcie sankcje nie zostały zniesione, Koreańczycy w 1998 r. wznowili potajemnie program nuklearny, a porozumienie zostało pogrzebane.

Taktyka marchewki nie zadziałała. Postanowiono więc zastosować metodę kija. George W. Bush włączył KRLD do konstelacji „osi zła” i zacisnął pęta sankcji. A Korea Północna wyszła z Traktatu NPT i zdetonowała ładunek nuklearny w 2006 r. Jeszcze co prawda w 2005 r. próbowano ratować sytuację, uzgadniając format rozmów sześciostronnych i próbując okupić zawieszenie programu koreańskiego pomocą żywnościową. Taktyka kija zawiodła.

Obama postanowił więc przeczekać. Ktoś pewno doradził mu, że reżim KRLD jest tak niewydolny, że musi się nieuchronnie załamać. Katabolizm reżimu okazał się wysoce spowolniony. Od początku istnienia KRLD wiadomo bowiem było, że reżim Kimów załamać się może tylko, jeśli odmówi mu pomocy Pekin. A dla Pekinu istnienie KRLD jest gwarancją odsunięcia wpływów amerykańskich, uwikłania USA w lokalny spór o wymiarze nuklearnym. KRLD to dla Chin bufor polityczno-militarny. I owszem, bez chińskiej pomocy, choćby dyskretnej, ale egzystencjalnej (żywność), reżim implodowałby już dawno.

Obamowa strategiczna cierpliwość niewiele więc dała. Kim Dzong Un kontynuował program nuklearny, modernizował głowice, rozwijał zasięg rakiet, prowokował.

Przez wszystkie te lata zastanawiała mnie bierność Unii Europejskiej wobec koreańskiego wyzwania. Zupełnie jakby problem miał bilateralny amerykańsko-północnokoreański wymiar, a co najwyżej regionalny. W 2015 r. próbowałem zainspirować kierownictwo MSZ do zgłoszenia inicjatywy powołania specjalnego przedstawiciela UE ds. Półwyspu Koreańskiego. Dysponowaliśmy jeszcze wtedy zresztą specjalistami z niedostępną innym państwom UE wiedzą. Odsuniętymi zresztą potem przez PiS-owskich zarządców MSZ na boczny tor.

Unia Europejska pozostaje do dziś ledwie obserwatorem wydarzeń, komparsem na scenie wielkiej polityki. Nie było jej w formacie rozmów sześciostronnych. Nie przejawia żadnej innej znaczącej inicjatywy. A przecież głosi wokację aktora globalnego.

Prezydent Trump dał pokaz choroby dwubiegunowej w polityce wobec KRLD. Z jednej strony groził zmasowanym atakiem furii, z drugiej uczynił Kimowi honor spotkania na szczycie i żeby to raz. Spotkanie w 2018 r. mogło jeszcze napawać optymizmem, ale szczyt hanojski w 2019 r. nic już dać nie mógł. Idiolatryczny reżim potraktował broń nuklearną jako jedyną gwarancję swojego istnienia.

Pozostało wrócić do „strategicznej cierpliwości”.

Termin to chwytliwy. Nawet, jeśli analitycy są zgodni, że polityka taka bardziej sankcjonuje status quo, niż generuje pozytywne zmiany. Nawet jeśli cierpliwość staje się synonimem bezradności. Nawet jeśli cierpliwość wyłącza aktywną dyplomację i oddaje kreowanie przyszłości cynicznym realpolitykierom.

Okazało się, że próbowano „strategiczną cierpliwość” przenosić nawet na politykę Zachodu wobec putinowskiej Rosji. W niektórych zachodnich stolicach wykazywano nieskuteczność sankcji, izolowania Rosji, akceptując wszakże, że taktyka jej kooptacji do struktur współpracy z Zachodem także zawiodła. Jedni więc (o czym pisalismy tydzień temu) chcieli Putina ugłaskać, ale inni radzili po prostu go przeczekać. Rosyjska agresja wobec Ukrainy w 2022 r. zamnknęła usta i tym kaznodziejom biernej polityki wobec Rosji.

W polityce międzynarodowej zawsze należy zostawiać przestrzeń dla wysiłku dyplomatycznego. I w relacjach z KRLD, i w relacjach z Rosją można znaleźć dziś ex post moment, w którym roli dyplomacji nie doceniono. Rosja przesunęła się dziś na pozycję pariasa międzynarodowego coraz bardziej porównywalnego ze statusem KRLD. Informacja, że Kim gotów jest wysłać na pomoc Rosji stutysięczną armię do walki w Ukrainie symbolizuje wspólnotę upadku obu pariasów.

Dyplomacja uchodzi za sztukę cierpliwości. Impulsywność, spontaniczność, pospieszność, emocjonalna wybuchowość kłócą się z prawidłami dyplomatycznego zachowania. Wielokrotnie w swojej karierze byłem świadkiem bądź wręcz bezpośrednio uczestniczyłem w dwu- i wielostronnych negocjacjach, kiedy emocje buzowały w najlepsze. Zawsze jednak uczestnicy nie tracili do końca kontroli nad emocjami, nawet kiedy podnoszono głos i używano agresywnej retoryki. Raz tylko byłem świadkiem przekroczenia wszelkich norm zachowania. W 2001 r. trwały w Nairobi prace redakcyjne nad dokumentem ważnego spotkania światowego (specjalnej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w sprawach siedlisk ludzkich), które miało odbyć się w Nowym Jorku. Negocjacje przeciągały się każdego dnia do późnych godzin nocnych. Dla mnie nic w tym nowego nie było, bo nocne negocjacje były w dyplomacji europejskiej rzeczą normalną. Ale okazało się, że pod naporem emocji i zmęczenia potrafiły u niektórych kolegów pęknąć ryzy samokontroli. Po wymianie polemicznych uwag o trzeciej nad ranem, dwóch negocjatorów (i to reprezentujących europejskie państwa) rzuciło się na siebie z pięściami. Doszło do wzajemnego targania się za grzywki, i to na oczach kilkudziesięciu delegatów, w tym reprezentujących państwa rozwijające się. A doszło rękoczynów na szczeblu bynajmniej niepoślednim (jeden z uczestników zajścia był w randze dyrektorskiej). Koincydencji nie było w tym żadnej, ale od następnego dnia rokowania znacznie przyspieszyły.

Negocjacje w siedzibie ONZ w Nairobi (2001 r.). Sąsiadami – dyplomaci Republiki Korei.