Doktryna pokojowego współistnienia, czyli cena pojałtańskiej stabilności

Jeszcze 8 marca 2022 r., w dwa tygodnie po inwazji na Ukrainę, rosyjskie ministerstwo spraw zagranicznych miało tupet wezwać (za pośrednicwtem agencji Interfax) Stany Zjednoczone do powrotu do zasad „pokojowego współistnienia”. Idea powrotu do doktryny pokojowego współistnienia rozbrzmiewała regularnie w rosyjskich enuncjacjach w latach 2015-2022. W optyce rosyjskich propagandzistów był to jedyny możliwy sposób ułożenia stosunków z Zachodem w nowych warunkach (sankcji i ograniczenia kontaktów po aneksji Krymu). Nie mogło być już wtedy mowy o powrocie do polityki zaufania i współpracy z Zachodem z czasów Jelcyna, bo Rosja została przez Zachód zwyczajnie „wykiwana” i, mimo rzekomych obietnic, NATO rozszerzono na wschód i wypłukiwano wpływy Rosji na obszarze postsowieckim. Otwarta konfrontacja z kolei miała w opinii Moskwy szkodzić Zachodowi wręcz egzystencjalnie. Bo przecież Rosja to mocarstwo nuklearne i to takie, które nie zawahałoby się użyć broni jądrowej jako strona pierwsza. Więc, w logice kremlowskiej, Zachód powienien porzucić sankcje i ostracyzm Rosji, i wrócić do doktryny pokojowego współistnienia, która wyznaczała model relacji między Zachodem i obozem komunistycznym w przeszłości. Po pół roku wojny rosyjsko-ukraińskiej, frustracja niektórych rosyjskich komentatorów osiągnęła poziom, który nakazuje potraktować Zachód jako odwiecznego wroga, z którym ostateczna konfrontacja będzie po prostu nieuchronna. Inni wszakże każą liczyć, że Zachód zmęczy się wojną na Ukrainie na tyle, by szukać jakiegoś modus vivendi z Rosją, a wtedy doktryna pokojowego współistnienia będzie jak znalazł.

Przyjrzyjmy się więc jej źródłom i oryginalnej postaci.

W 1915 r. Włodzimierz Lenin postawił tezę o możliwości zwycięstwa rewolucji socjalistycznej w jednym, pojedynczym państwie. Nie dał wszakże wówczas Lenin odpowiedzi na pytanie o to, jak powinno ono kształtować swoje stosunki z wrogim, kapitalistycznym otoczeniem. Nabrała ta kwestia praktycznego wymiaru po rewolucji bolszewickiej w 1917 r. Kontrrewolucyjny nacisk białych armii, interwencja państw zachodnich, niepowodzenia w eksporcie rewolucji (w Niemczech, na Węgrzech) skłaniały bolszewików do potraktowania celu przetrwania władzy sowieckiej jako absolutnego priorytetu. Przewidywano jednocześnie, że obalenie kapitalizmu w skali światowej potrwa długo. Zakładano, że w warunkach pokoju przewaga socjalizmu nad kapitalizmem ujawni się szybciej i widoczniej. A zasada pokojowego współistnienia regulować będzie generalnie stosunki w epoce przejściowej. Kapitalizm zostanie zaś wzięty długim oblężeniem. Zawali się sam pod ciężarem endogennych sprzeczności.

Jeśli jeszcze Stalin firmował ideologiczną wiarę, że sprzeczności doprowadzą do konfliktów między państwami kapitalistycznymi, a na zgliszczach systemu kapitalistycznego rozgorzeje płomień światowej walki klasowej, to jego sukcesorzy przyjęli za aksjomat, że padać kapitalizm będzie w efekcie domina, a jedno po drugim kapitalistyczne państwo wyłuskiwane będzie do obozu socjalistycznego. A kiedy socjalizm zwycięży w skali światowej, stosunkami międzynarodowymi rządzić będzie zasada proletariackiego internacjonalizmu, zaś komunizm unicestwiając państwo położy kres polityce międzynarodowej. Logika prosta jak konstrukcja cepa.

Z dzisiejszej perspektywy wiemy, bolszewicy mylili się wydatnie, wierząc, że w warunkach pokoju socjalizm nieuchronnie wygra z kapitalizmem. Nie przewidywali też, że socjalizm może zwyczajnie sam upaść pod ciężarem własnej niewydolności. Epoka przejściowa, którą przepowiadali trwała rzeczywiście długo, ale zakończyła się porażką socjalizmu. Nie zmienia tego olbrzymi sukces rozwojowy Chin, który choć dokonał się pod proletariackim sztandarem, jest tylko pokazem siły kapitalizmu państwowego. Z ortodoksją marksistowsko-leninowską nie ma wiele wspólnego.

Przypadło mi w udziale przypatrywać się (a nawet czynnie uczestniczyć w dyplomatycznej roli) w rozmontowywaniu światowego systemu socjalistycznego. Mało kto przewidywał, że proces ten potoczy się tak spontanicznie. Byłem naocznym świadkiem upadku berlińskiego muru, wystarczało mi wyobraźni, by dostrzec jego skutki dla zjednoczenia Niemiec, a mimo to kiepsko mi szło, wtedy jesienią 1989 r., z przewidywaniem biegu wydarzeń w innych państwach Europy.

Wonczas w listopadzie 1989 r. oglądałem Berlin i dzielący go, a upadający, mur z obu stron. Miałem któregoś wieczora przejechać z Berlina Zachodniego do Wschodniego, przekroczyć linię rozdziału. Amerykański think tank (Aspen Institute Berlin) zorganizował dyskretne spotkanie z działaczami tworzącej się enerdowskiej opozycji (Neues Forum, Demokratischer Aufbruch). Jechaliśmy minivanem z amerykańskimi tablicami rejestracyjnymi. Amerykanie nie uznawali legalności czynności kontrolnych ze strony służb granicznych NRD na Checkpoint Charlie (akceptowali tylko władzę sowieckich wojsk okupacyjnych). Więc enerdowcy kazali im swoje na granicy odczekiwać. A siedziałem w samochodzie obok ambasadora Ronalda Lehmana, wtedy dyrektora amerykańskiej Agencji Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia (i późniejszego głównego negocjatora rokowań START). I spekulowaliśmy czysto stochastycznie, jak szybko rozgrywać się będzie w Europie Środkowej efekt domina i który komunistyczny reżim padnie następny. „Może Czesi?” – pytał Lehman (swoje pewno wiedział). „O, chyba nie, Czesi ekonomicznie nie mają tak źle. Tanie piwo i parówki dają komunistom spokój. A pamięć o pacyfikacji z 1968 r. wciąż świeża. Może Rumuni? Tam to już pełna desperacja”. Tak wygłosiłem najbardziej nietrafną ze wszystkich swoich prognoz (a tyleż potem lat zajmowałem się prognozowaniem politycznym zawodowo).

Bo tydzień później zaczęła się w Pradze aksamitna rewolucja.

Na swoją obronę mogłem twierdzić, że rewolucyjne protesty rozpaliły się też i w Rumunii już w połowie grudnia 1989 r., a byłem w mniejszości (w gronie moich dyplomatycznych kolegów w wiedeńskim kręgu) wierząc w ich sukces, bo Ceausescu rządził przecież żelazną ręką. Po krwawej rozprawie w Timisoarze państwa zachodnie na posiedzeniu rokowań KBWE we Wiedniu potępiły rząd rumuński za użycie siły. A państwa wtedy jeszcze bloku socjalistycznego, nawet ZSRR, odmówiły głosu solidarności z działaniami rządu rumuńskiego. Wręcz, jak Polska i Węgry, przyłączyły się do głosu Zachodu. Ówczesny charge d’affaires Rumunii z żalem odnotowywał krytykę ze strony Zachodu i brak zrozumienia ze strony Wschodu. Nie przewidział, że kilka dni potem upadnie i sam Ceausescu. A on sam, ówczesny lojalny charge d’affaires, dojdzie po latach do ministerialnych stanowisk w demokratycznej Rumunii. Czy wstydził się rzeczy, które wygadywał wtedy w Wiedniu? Nie miałem odwagi go później już jako ministra zapytać.
Tak się też zdarzyło, że legendarna postać rumuńskiej rewolucji Laszlo Toekoes już jako eurodeputowany (i najbardziej rozśpiewany pastor planety) często przyjeżdżał do Armenii, w czasie gdy ja byłem tam unijnym ambasadorem. Kiedy próbowałem go przedstawiać Ormianom jako człowieka, który obalił Ceausescu, nie trafiało to jakoś do ich wyobraźni.

Bolszewicy wtedy w 1918 r. wierzyli w sukces rewolucji. Postulowali więc pokój, uznanie przez świat bolszewickiej republiki, nawiązywanie stosunków dyplomatycznych, normalne relacje gospodarcze. Tę pierwszą fazę przyjęto czasem nazywać defensywną fazą pokojowego współistnienia.

Za modelowo korzystne dla Sowietów rozwiązanie uznano na Kremlu umowę z Rapallo w 1922 r. A zaproszenie Rosji do Ligi Narodów, pakt Branda-Kelloga, udział w konferencji rozbrojeniowej Ligi Narodów, nawiązanie stosunków dyplomatycznych z USA i innymi państwami Zachodu, zawarcie kilku paktów o nieagresji z sąsiadami potraktowano w latach 30-ych ubiegłego wieku jako sukces obranego kursu.

Kreml zwalczał zacięcie trockistowską koncepcję permanentnej rewolucji. Jednocześnie tłumaczono masom, że rezygnacja z rewolucji światowej nie oznacza zaprzestania walki klasowej w skali świata, nie prowadzi do ideologicznego zawieszenia broni, wzajemnej tolerancji ustrojowej.

Druga wojna światowa dała Związkowi Sowieckiemu poczucie pełnej legitymizacji i mocarstwowości. Współtworzył on, na równorzędnych zasadach, jako członek Wielkiej Trójki, nowy system oparty na Karcie NZ (uznającej pośrednio pluralizm ustrojowy świata) i dający ZSRR prawo do stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Eksport rewolucji na bagnetach Armii Czerwonej przyniósł niebagatelne geopolityczne rezultaty. Radziecki ekspansjonizm po II wojnie światowej wywołał jednak ostrą reakcję Zachodu w postaci doktryny powstrzymywania komunizmu. Zimna wojna wprowadziła nowy kontekst dla doktryny pokojowego współistnienia. Powstał światowy system socjalistyczny i zaczął się on na dodatek rozszerzać. Przyjęto wtedy mówić o ofensywnej fazie pokojowego współistnienia. Celem nie była już tylko obrona socjalizmu, lecz stopniowa przemiana całego systemu stosunków międzynarodowych. Socjalizm miał być na tyle silny, by zaczął dyktować warunki dla kształtowania globalnych relacji międzynarodowych.

Chruszczow powiązał doktrynę pokojowego współistnienia z wymogami epoki nuklearnej. Już w 1956 r. oficjalna doktryna polityki zagranicznej ZSRR odrzuciła nieuchronność wojen. A socjalizm miał zwyciężać pokojowo, nawet bez rewolucji. Rozwój arsenałów jądrowych doprowadził w końcu do sytuacji wzajemnie zagwarantowanego zniszczenia. Tak doktryna pokojowego współistnienia z politycznego wyboru przekształciła się w konieczność. ZSRR próbował ją skodyfikować w ONZ. Odrzucono tam co prawda sam termin pokojowego współistnienia, ale wieloletnie prace przyniosły opracowanie siedmiu zasad „przyjaznych stosunków i współpracy między państwami” (Deklaracja zasad prawa międzynarodowego przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w październiku 1970 r.). To na jej podstawie powstał tzw. helsiński dekalog z Aktu Końcowego KBWE. Były wśród zasad m.in. zasada nieużycia siły, pokojowego rozwiązywania sporów, nieingerencji w sprawy wewnętrzne, suwerennej równości państw, równouprawnienia ludów.

Doktryna pokojowego współistnienia była jedną z przyczyn schizmy sowiecko-chińskiej. Mao nie podzielał zwłaszcza tezy, że wojny przestały być nieuchronne. Wolał oczywiście, aby wojny omijały Chiny. Wojny, w tym nuklearnej, się jednak nie bał, wierzył bowiem, że przewaga ludnościowa Chin pozwoli je przetrwać.
Z doktryny pokojowego współistnienia programowo wyłączano ruchy narodowowyzwoleńcze. Wojny domowe były więc (jeśli w słusznej sprawie) uprawnione. I wspieranie ruchów narodowowyzwoleńczych przez państwa socjalistyczne z doktryną pokojowego współistnienia również się nie kłóciło.
Zachód oczywiście uważał, że doktryna pokojowego współistnienia pozostaje wybiegiem, taktyczną zasłoną dla nieustannej ekspansji komunizmu.

Odprężenie lat 70-ych przyjęto w Moskwie uważać za nowy sukces doktryny. A nawet za potwierdzenie, że trzeba ją po prostu imperializmowi kapitalistycznemu narzucić. Nadal oznaczała ona odrzucenie status-quo. Przepowiadała nowe rewolucje polityczne i społeczne, a także narodowowyzwoleńcze. Sugerowała wręcz nasilenie walki ideologicznej.

Na początku lat osiemdziesiątych postanowiono rozszerzyć jej pojemność. Miała ona wymagać współdziałanie w rozwiązywaniu problemów ogólnocywilizacyjnych, takich jak pozyskiwanie nowych źródeł energii, eksploracja kosmosu i oceanów, zachowanie różnorodności biologicznej i zapewnienie wyżywienia. Ale póki istniał kapitalizm miałyby ujawniać się permanentnie sprzeczności, konflikty, no i wojny. Dlatego też tłumaczono, że trudności w relacjach obozu socjalizmu z obozem kapitalizmu były nieuniknione. Doktrynerzy socjalizmu (a nie brakowało ich nie tylko na szczytach władzy) przestrzegali przed skutkami zachodnich prób budowy mostów, krytykowali jako wywrotowe zróżnicowane podejście Zachodu do państw socjalistycznych. W ich optyce było to niedopuszczalne nadużycie pod przykryciem pokojowego współistnienia. Podobnie odrzucali, aby wiązało się ono z zaprzestaniem poparcia dla ruchów narodowowyzwoleńczych i daniem Zachodowi wolnej tam ręki. Światowy system socjalistyczny nie widział sprzeczności między doktryną pokojowego współistnienia, a wojnami typu „proxy”, które prowadził lub wspierał (w Indochinach czy w Afryce).

Na Zachodzie cały czas z całą powagą odbierano przestrogi, że celem bolszewików jest pogrzebanie kapitalizmu (i to wszelkimi możliwymi sposobami). Musiał i Gorbaczow, i Gromyko długo tłumaczyć Reaganowi, że upadek kapitalizmu był tak niepodważalnie naukowo udowodniony, że ZSRR nie musiał się wcale o to starać. Tak jak nie trzeba było nikomu odprawiać modłów o to, by słońce wzeszło następnego dnia. Bo przecież ono z naukowego punktu widzenia i tak musi wzejść. Całe szczęście w te sowieckie ambaje mało kto wierzył.

Światowy system socjalizmu do końca pozostał wierny doktrynie pokojowego współistnienia. Upadał pokojowo. Nie próbował wikłać się w wojny nawet dla wykrzesania ostatnich sił witalnych. Upadał bez ideologicznych fumów. A niektórzy wręcz na jego hipokratesowym obliczu dostrzegali uśmiech. Jakby schodził ze świata z poczuciem ulgi.

A z upadkiem systemu przeszła do historii doktryna pokojowego współistnienia. Próba jej reanimacji wygląda rzeczywiście groteskowo.

Nie przewidziałem Aksamitnej Rewolucji w Czechosłowacji, aIe przewidziałem Aksamitną Rewolucję w Armenii (Erywań, 2018)