Retorsja obrazy: przypadek turecki

Porażka Rosji na Ukrainie, jej polityczna, wojskowa i ekonomiczna prostracja, stworzyłaby szansę na zasadniczą przebudowę geopolitycznych parametrów na postsowieckiej przestrzeni, w tym na Kaukazie Południowym. Aby tak się stało, konieczne jest nie tylko ustanowienie trwałego pokoju między Armenią i Azerbejdżanem, ale także odpowiedzialne zachowanie Turcji. Jednym z jego istotnych elementów winno stać się doprowadzenie do pojednania turecko-ormiańskiego.

W polityce zagranicznej Turcji odruchem Pawłowa jest czasowe zamrażanie relacji z państwami, które uznają ludobójstwo Ormian. Czasami zamrożenie jest głębsze, czasami płytsze, czasami dotyczy wyłącznie temperatury wypowiedzi liderów, jak choćby w 2021 roku po oświadczeniu Prezydenta Joe Bidena oddającemu cześć ofiarom ludobójstwa. Posłano Bidena na korepetycje z historii, ale na większe dąsy pozwolić sobie Turcja nie mogła, bo i tak bez tego zdążyła sobie popsuć relacje z Amerykanami. Turcja toleruje wypowiedzi, które odwołują się do tragedii Ormian, ale użycie samego terminu „ludobójstwo” samoczynnie wyzwala u władz stan obrazy, lèse-majesté do sześcianu.

Ta turecka dysforia dotknęła także relacji z Polską. W kwietniu 2005 r. upamiętnił ludobójstwo Ormian polski Sejm. Marszałek Sejmu Włodzimierz Cimoszewicz przeprowadził uchwałę z nagła, bez dyskusji i drogą aklamacji. Co było i tak z tureckiego punktu widzenia najbardziej bezbolesnym trybem postępowania, biorąc pod uwagę, że uchwałę zastopować by się nie dało. Turcy naburmuszyli się, a chciałoby się nawet rzec – rozindyczyli, gdyby nie o nich tu chodziło, bezkonkurencyjnie. Wydali oświadczenie, odwołali zaplanowane spotkania i wizyty. Wiedzieliśmy wszakże, że im po pół roku przejdzie. I przeszło. Ale, bo partner dla was ważny, wykonywaliśmy gesty pojednawcze w międzyczasie. Towarzyszyłem m.in. ministrowi Rotfeldowi, kiedy próbował odbudowywać mosty z ministrem spraw zagranicznych Abdullahem Gulem podczas sesji ministerialnej NATO w Wilnie. Jednak Włodzimierzowi Cimoszewiczowi zapamiętali. I kiedy w 2009 r. kandydował na stanowisko Sekretarza Generalnego Rady Europy, posłużyli się sejmową uchwałą jako pretekstem, by na niego nie głosować. Bo powody były inne, polityczne.

Kampania wyborcza Cimoszewicza kosztowała mnie jako polskiego ambasadora przy Radzie Europy w 2009 r. morze znojnego potu, stągiew kwaśnej frustracji, ale dała wgląd w najbardziej niedostępne tajniki robienia polityki wyborczej w organizacjach międzynarodowych.

O zamiarze zgłoszenia polskiej kandydatury poinformował mnie przedstawiciel kierownictwa MSZ na 48 godzin przed upływem terminu. I nie chciał zdradzić ewentualnego nazwiska. Nie wyglądało to jako wyraz nadmiaru zaufania do mnie, ale mniejsza o to, bo było to przede wszystkim samobójem wobec samego kandydata. Od początku komuś chodziło, żeby przegrał? Gdybym wiedział, że tym kandydatem miał być Cimoszewicz, kategorycznie bym odradzał. Polskiego kandydata można było zgłaszać, ale nie w ostatniej chwili, gdy dwa wiodące obozy polityczne w Zgromadzeniu Parlamentarnym RE, czyli socjaliści i ludowcy, już określili się co do swoich faworytów. I nie socjalistę, bo ludowcy jako największa grupa parlamentarna po 5 latach chcieli odzyskać urząd. A zgłaszał kandydata polski rząd koalicyjny, którego partie wchodziły w skład frakcji EPP. Czyli zgłaszali ludowcy socjalistę przeciw przyklepanemu już wewnętrznie ludowcowi – Lucowi van den Brande. Kiedy, już po oficjalnym zgłoszeniu Cimoszewicza, pewien polski pierwszoligowy polityk, już wtedy w stanie spoczynku, zapytał mnie o szanse naszego kandydata, odpowiedziałem uczciwie: „5 procent. Ale jeśli uda nam się zatrzymać Van den Brande w Komitecie Ministrów, nasze szanse wzrosną do 40 procent”.

Van den Brande nie otrzymał rekomendacji Komitetu Ministrów na szczeblu ambasadorów (do czego walnie się przyczyniliśmy), ale oczywiście nie chciał się z tym pogodzić. Wysłał samego ministra spraw zagranicznych Belgii do Madrytu na sesję ministerialną w kwietniu 2009 r. na straceńczy bój w celu zatrzymania eliminującej Van den Brande decyzji. I robił krecią robotę pod polską kandydaturą, traktując ją jako polski sabotaż wewnątrzchadecki. A działo się to jeszcze w sytuacji, kiedy polskim priorytetem wyborczym było zapewnienie elekcji Jerzego Buzka na funkcję przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Cimoszewicz lojalnie zapowiedział, że kandydaturę wycofa, jeśli może ona skomplikować wybór Buzka. Na całe szczęście nie skomplikowała. Van den Brande nie rezygnował do końca, poddał się dopiero wieczorem w przeddzień ostatecznego głosowania w Zgromadzeniu Parlamentarnym we wrześniu 2009 r. Kiedy jednak wezwał swoją frakcję, by głosowała na Cimoszewicza, mało kto go posłuchał, tak wcześniej zostali jego atakami na Cimoszewicza skołowani.

Współpraca z naszym kandydatem w trakcie kampanii była pod każdym względem przyjemnością. Opracowaliśmy, niech wystawię się na słuszny zarzut samochwalstwa (jak mawiał fantomowy geniusz Jara Cimrman: „Nepochválím-li se sám, nikdo to za mne neudělá”), szczegółowy i przebojowy program. Finalny kontrkandydat Cimoszewicza – Jagland już po wyborze zaczął ten program realizować (m.in. w sferze budżetowej i administracyjnej), bo własnych pomysłów zwyczajnie nie posiadał. A sam Cimoszewicz rozkręcał się z kampanijnego spotkania na spotkanie budząc popłoch u gasnących w szarościach rywali.

Ale jak mawia artysta: co zrobisz, jak nic nie zrobisz, no co zrobisz? To, że Turcy nie chcieli naszego kandydata nie dziwiło, bo był on autentycznym zagrożeniem dla państw, którym coraz bardziej było nie po drodze ze standardami Rady Europy w dziedzinie praworządności czy demokracji. Uformował się „mroczny sojusz” na czele z Turcją i Rosją, do którego przymknęli mniejsi czy więksi zwolennicy bardziej wyrozumiałego spojrzenia na ich zamordystyczną lub mafijną politykę (partia regionów Janukowicza, kleptokraci rządzący w Azerbejdżanie, Armenii, kacykowaci liderzy bałkańscy). A kontrkandydat – Thorbjorn Jagland nie krył swojej sympatii i do Erdogana, i do Putina. Poparli go znani z dyscypliny frakcyjnej socjaliści i komuniści. Bo zresztą co za socjalista i postkomunista był z Cimoszewicza, jeśli zgłaszali go chadecy? A jeszcze do tego niektórzy decydenci i urzędnicy w polskim MSZ uznali, że wybór Cimoszewicza jest niemal przesądzony, bo przecież tyle spłynęło deklaracji poparcia. I niewiele w sensie programowym i lobbingowym robili (choć zespół kuwady uwidocznił się u nich pierwszorzędnie). Jakby nie wiedzieli, że w podobnych wyborach, kiedy decydują parlamentarzyści, a nie rządy, takie deklaracje niewiele kosztują. Zaczęli więc popadać w papkinadę, a momentami wręcz lewitować. A mnie się, mimo, że to Stałe Przedstawicielstwo w Strasburgu wykonywało większość prac merytorycznych i lobbystycznych, dostawało za czarnowidztwo. Wynik głosowania rzeczywiście przewidziałem (wręcz wyliczyłem).

Cimoszewicz przegrał wyraźnie. Nie pierwszy raz lepszy kandydat przegrał. Po ponad dekadzie można tylko z jeszcze większym przekonaniem potwierdzić, że szkoda dla Rady Europy wielka.

Turcja do chwili obecnej nie znormalizowała stosunków z Armenią. Ludobójstwo Ormian 1915 r. jest faktem historycznym. W pogromach, masakrach, deportacjach, marszach głodowych zginęło wtedy do półtora miliona Ormian. Ciepienia te są dobrze udokumentowane. To one zainspirowały Rafała Lemkina do opracowania konwencji przeciw ludobójstwu. To z tragedii Ormian narodził się sam termin ludobójstwo.

Oficjalne kręgi Turcji nadal tkwią w zaprzeczeniu. Obowiązująca doktryna nie kwestionuje śmierci i dyslokacji Ormian. Traktuje je jako część wspólnych cierpień mieszkańców Turcji w czasie I wojny światowej – chorób, głodu, zaniża rozmiary, szuka usprawiedliwienia w nielojalności Ormian. Większość państw zachodnich przyjęła deklaracje polityczne (a nawet akty prawne), które ludobójstwo Ormian upamiętniają. Nie wszystkie wszakże. Dla niektórych z nich bieżące wymogi poprawnego ułożenia sobie relacji z Turcją biorą górę nad oddaniem hołdu ofiarom historii. Ciekawy jest w tym względzie przypadek Izraela. Kilkakrotne próby przeprowadzenia przez Kneset rezolucji dotyczącej ludobójstwa Ormian kończyły się niepowodzeniem. Holocaust był przypadkiem niewątpliwie szczególnym, ale przecież nie jedynym aktem ludobójstwa we współczesnej historii świata. Nabieranie w tej sprawie wody w usta przez Izrael nabiera dwuznacznej wymowy.

Opór Turcji przed stawieniem czoła historii nie jest przypadkiem odosobnionym. Koreańczycy i Chińczycy oczekują do dziś na odważniejsze przejawy pokajania się Japonii za popełniane wobec tych narodów zbrodnie. Ale jest Turcja przypadkiem zaparcia totalnego przez winowajcę. A na historyczną blokadę nakładają się komplikacje wynikające z konfliktu karabaskiego.

Turcja uznała niepodległość Armenii w 1991 r., ale nie nawiązała stosunków dyplomatycznych. W 1993 r. na tle konfliktu karabaskiego zamknęła granice lądowe z Armenią. Wprowadziła embargo handlowe. Na początku obecnego milenium zdjęła restrykcje na wjazd obywateli Armenii. I przebywa ich tam kilkadziesiąt tysięcy jako tolerowanych migrantów ekonomicznych. Zezwolono także na przeloty lotnicze między oboma krajami. Za pośrednictwem „podwójnych” list przewozowych prowadzony jest handel w ominięcie embargo tureckiego.

W październiku 2009 r. po dwóch latach intensywnych zabiegów doszło do uzgodnienia tzw. protokołów zuryskich, które przewidywały stopniową normalizację relacji. Tureckie władze wszakże, pod widocznym naciskiem Azerbejdżanu, uzależniły ich wejście w życie od uregulowania konfliktu karabaskiego. Armenia czekała, czekała, aż w 2018 r. protokoły uznała za niebyłe.

Wojna 44-dniowa w 2020 r. w Górskim Karabachu skomplikowała relacje jeszcze bardziej. Armenia oskarżyła Turcję o bezpośrednie zaangażowanie militarne po stronie Azerbejdżanu. Pojawiły się tam wezwania do całkowitego bojkotu towarów pochodzących z Turcji. Władze Armenii wszakże wysłały w 2021 r. czytelny sygnał gotowości do rozmów z Turcją w sprawie normalizacji stosunków. Negocjacje postępują, ale Turcy wyraźnie uzależniają je od procesu pokojowego między Armenią i Azerbejdżanem. Na początku października 2022 r. doszło do pierwszego po prawie 13 latach armeńsko-tureckiego spotkania na szczycie.

W Turcji nadal nie brak obaw, że uznanie ludobójstwa Ormian spowoduje pojawienie się roszczeń o odszkodowania, zwrot mienia (kościoła ormiańskiego), inne reparacje. Wykluczyć należy ewentualność zmiany granic. Władze Armenii pogodziły się z ustaleniami Traktatu Karskiego (z 1921 r.), który pozostawił Armenię Zachodnią (czyli większą część obszaru niegdyś etnicznego Ormian) w granicach Turcji. Nawet jeśli niektórzy politycy Armenii (nie tylko z szeregów Partii Dasznaktsyutsyun) mogą twierdzić, że Armenia nie była wtedy suwerenna, a Turcy sami Traktat naruszyli swoją blokadą Armenii. Jest prawdą, że Mołotow przedstawił Turkom żądania rewizji granic w czerwcu 1945 r., domagając się „zwrotu” rejonów Karsu, Ardaganu i Artwinu. Jeszcze w końcu lat sześćdziesiątych Sowieci próbowali wynegocjować z Turkami ekwiwalentne przejęcie pogranicznego obszaru Ani (z ruinami historycznej stolicy Armenii), ale bez powodzenia.

Unia Europejska nie uczyniła uznania przez Turcję ludobójstwa Ormian warunkiem w ramach negocjacji akcesyjnych Turcji. Ale poczuwa się do bycia przecież depozytariuszem pojednania historycznego w Europie. Wielka więc szkoda. Kolejny przykład braku europejskiej konsekwencji.

Kampania na rzecz Cimoszewicza w pomieszczeniach Stałego Przedstawicielstwa RP przy RE