Bandwagoning, czyli sztuka stawiania na właściwego konia

Bandwagoning to termin wymyślony przez wybitnego amerykańskiego politologa Quincy Wrighta na początku lat czterdziestych XX wieku i spopularyzowany przez Kennetha Waltza w jego „Teorii stosunków międzynarodowych”, odwołujący się do zjawiska z polityki wewnętrznej, które polega na przyłączaniu się zwolenników do partii postrzeganej jako przyszły zwycięzca wyborów. W polityce międzynarodowej jest to strategia tożsama z bezrefleksyjnym poparciem i identyfikowaniem się przez państwa mniejsze i słabsze ze stanowiskiem silniejszego państwa w celu zbijania politycznego kapitału. To nadal bardzo popularna (odruchowa wręcz w stosowaniu) doktryna polityki zagranicznej. Także polskiej polityki zagranicznej.

Państwo uprawiające bandwagoning czyni tak w nadziei na uzyskanie politycznej sympatii silniejszego partnera, a nawet konkretnych korzyści w przyszłości dla zapewnienia lub poprawy własnego bezpieczeństwa, uzyskania korzyści materialnych (np. gospodarczych) lub politycznych (wsparcie w staraniach o członkostwo w organizacjach międzynarodowych lub w ich kierowniczych gremiach).

Jest to więc, innymi słowy, umizgiwanie się, podlizywanie, wysługiwanie w nadziei na pozyskanie sympatii, aby móc ją zdyskontować w chwili życiowej potrzeby. Strategia zawiera w sobie potencjalne wysokie koszty, w tym zwłaszcza ryzyko satelizacji, możliwość uzależnienia się od mocarstwa przy braku realnego wpływu na prowadzoną przez niego politykę i podejmowane decyzje, a także niebezpieczeństwo pogorszenia stosunków z innymi państwami.

Bandwagoning jest polityką klakierstwa wyrażającą brak zdolności do rozwiązywania problemów własnej polityki zagranicznej drogą suwerennego procesu decyzyjnego i drogą równoważenia zagrożeń. To cynizm wynikający z przeświadczenia (uzasadnionego lub nie) o własnej bezradności.

Bandwagoning można uprawiać zarówno wobec państwa, które jest postrzegane jako najsilniejszy sojusznik (bez wsparcia którego nie da się zagwarantować własnego bezpieczeństwa), ale też jako potencjalny wróg (dla powstrzymania którego nie sposób zawiązać wystarczająco silnej koalicji). Jako formę subordynacji wobec potencjalnego wroga traktował bandwagoning sam Waltz. Relacja w układzie bandwagoningu jest z założenia nierówna, wymiana zaś nieekwiwalentna. Może wynikać z zewnętrznej presji ze strony silniejszego albo być aktem autorezygnacji (wyprzedzającej, prewencyjnej). Może nawet zakładać wspieranie działań strony silniejszej niezgodnych z prawem lub nieetycznych. Dla Waltza idzie się na bandwagoning albo ze strachu, albo dla domniemanych korzyści.

Im większy potencjał silniejszego państwa, im bliżej partner położony, im skłonniejszy do działań dla państwa słabszego istotnych, tym większa skłonność do bandwagoningu.

Przykładów historia nowożytnych stosunków międzynarodowych, także tych powestfalskich, gdzie suwerenna równość państw jest aksjomatem, daje bez liku. Za dobrą ilustrację uważa się wsparcie polityki Napoleona Bonaparte przez kilka mniejszych państw niemieckich (np. Bawarii, Badenii, Hesji-Darmstadt czy Wirtembergii), zachęconych przez Napoleona obietnicami korzyści terytorialnych.

Innym przykładem jest polityka Bułgarii wobec wilhelmowskich Niemiec po wybuchu I wojny światowej aż do jej otwartego dołączenia do bloku państw centralnych w 1915 r..

Znamion bandwagoningu można się doszukać w aktach poparcia hitlerowskich Niemiec przez niektóre państwa europejskie przed i w trakcie II wojny światowej. Czyniły tak Finlandia, czy  Rumunia, przedkładając sojusz z Niemcami nad oddanie się pod wyroki polityki Stalina, który oba kraje chciał terytorialnie okroić, jeśli nie podporządkować ZSRR.

Polska uprawiała niewątpliwie banwagoningową ekwilibrystykę w latach 90-ych, zabiegając o sympatię elit waszyngtońskich, zwłaszcza po tym, kiedy naszym ugruntowanym celem stało się wejście do NATO, a Stany Zjednoczone do rozszerzenia NATO jeszcze nie dojrzały. Uprawialiśmy bandwagoning nawet wtedy, kiedy ekipa Clintona przekonała się do naszego członkostwa, ale kokosiły się jeszcze niektóre ważne europejskie państwa. No, a potem nie można było sobie pozwolić na dawanie pretekstu przeciwnikom rozszerzenia w trakcie parlamentarnych debat ratyfikacyjnych. I bandwagoning musiał trwać.

Na szczytach MSZ w czasach władzy koalicji AWS-UW w latach 1997-2001 czuwały nad tym osoby, dbające o to, aby nawet w mało strategicznych kwestiach polskie stanowisko nie znalazło się na kolizyjnym kursie z myśleniem amerykańskim. Czujność klientelistyczna obowiązywała i na niższych szczeblach.

Poproszono mnie wtedy o obecność przy rozmowie jednego z dyrektorów w MSZ (ze świeżego naboru), do którego zamówił się dyplomata ambasady amerykańskiej. Przyszedł ów dyplomata wypytać o nasze stanowisko w konkretnej sprawie dotyczącej problematyki bezpieczeństwa europejskiego. Sam fakt, że amerykański przedstawiciel przychodził i pytał (a nie komunikował), było okolicznością znamienną. Świadczyło to, że w Waszyngtonie docierają się jeszcze stanowiska poszczególnych instytucji w omawianej kwestii; był prawdopodobnie rozdźwięk między Pentagonem, CIA i Foggy Bottom, a Departament Stanu liczył na to, że będzie mógł w sporze wewnętrznym wykorzystać polskie stanowisko jako argument, i to być może koronny, na swoją korzyść. Bardzo rozczarowany był amerykański dyplomata, kiedy usłyszał od polskiego rozmówcy już na wstępie, że nasze stanowisko jest identyczne z amerykańskim. A jeszcze bardziej od rozczarowania wymalowało mu się na twarze mało profesjonalne zdumienie, bo przecież stanowiska amerykańskiego nie zdążył w ogóle był zdradzić, albowiem przecież nie zostało jeszcze uzgodnione.

Krytycy polskiego zaangażowania militarnego w Afganistanie i Iraku po 2003 r. nasze ówczesne decyzje również podciągają pod bandwagoning. Nie do końca można się z nimi zgodzić. Poparcie dla ataku USA na Afganistan wynikało z sojuszniczej solidarności. Członkowie NATO po raz pierwszy w historii uruchomili Artykuł 5 deklarując gotowość okazania wsparcia Amerykanom w obliczu aktu terroryzmu, jaki dotknął ich 11 września 2001 r. Operacja stabilizacyjna w Afganistanie była czysta moralnie, solidna prawnomiędzynarodowo i konsensusowa politycznie. Polski udział był częścią sojuszniczego wysiłku.

Uderzenie na Irak wzbudziło już w społeczności międzynarodowej, a też w samym NATO, nie mówiąc o Unii Europejskiej, poważne kontrowersje. Sojusz rozłupał się na obóz proamerykański („anglosaski”) i niemiecko-francuską frondę kontestacji. Decyzja o udziale Polski w stabilizacji Iraku zapadła na najwyższym szczeblu. Prezydent Kwaśniewski nie krył po latach, że rozstrzygał przy niepełnej wiedzy i w oparciu o mylne opinie uznanych autorytetów międzynarodowych co do faktu posiadania (lub nie) przez Irak broni masowego rażenia. Kadra ekspercko-dyplomatyczna MSZ w deliberacje na szczytach władzy wprowadzona nie była. Kiedy decyzja zapadła, nie brakowało zarówno na Szucha, jak i na placówkach (zwłaszcza w krajach arabskich), głosów jeśli nawet nie otwarcie krytycznych, to wysoce sceptycznych.

Jako dyrektor departamentu planowania w MSZ w latach 2003-2004 patronowałem dyskusjom i burzom mózgów o skutkach tej decyzji dla naszej polityki zagranicznej, także z udziałem ekspertów identyfikowanych z kręgami wtedy opozycyjnymi. Nieformalne debaty tematyczne były zresztą jednym z moich ulubionych projektów w trakcie dyrektorowania. Każdy z moich współpracowników przygotowywał sesję tematyczną związaną z wybranym aspektem naszej polityki zagranicznej. Zapraszaliśmy kolegów pełniących rolę referentów w departamentach terytorialnych lub funkcjonalnych związanych z tematem.

Bardzo często debaty przeradzały się w tak otwartą wymianę poglądów, że uczestnicy podważali słuszność polityki prowadzonej przez resort. Nie zdziwiłem się więc, że zainteresowanie udziałem w tych dyskusjach zaczęli przejawiać nawet wiceministrowie. Na jedną z debat zawitało ich aż trzech. Ówczesnemu kierownictwu resortu do głowy nie przychodziło, aby pozwalać sobie na wyciąganie jakichkolwiek konsekwencji kadrowych za nieprawomyślność wygłaszanych opinii. A niektórzy głosiciele krnąbrnych poglądów wręcz awansowali. I nie bali się wyrażać swoich myśli także w kwestii irackiej, wtedy bardzo dla naszej polityki strategicznej. Związani z opozycją eksperci, w tym i mój ówczesny współpracownik, a późniejszy minister spraw zagranicznych RP, popierali nasz udział w misji irackiej, posługując się czasami argumentami czystego bandwagoningu: „Polska wspiera Amerykanów na Bliskim Wschodzie mając nadzieję, że Stany Zjednoczone odwzajemnią się pomocą na wypadek zagrożenia w Europie”.

Ja byłem przekonanym zwolennikiem naszego włączenia się w operację stabilizacyjną w Iraku. Nie dlatego, aby Polska musiała się przypodobać Amerykanom. Nie dlatego, aby zyskać na operacji jakieś gospodarcze fanty. Nie dlatego, aby podnieść zdolności bojowe naszego wojska poprzez konfrontację z realnym przeciwnikiem. Upatrywałem w naszym wysiłku szansę na podniesienie pozycji politycznej naszego kraju nie tylko w gronie sojuszniczym, ale też w regionie, a nawet w szerszym świecie. No i liczyłem na to, że nasze zaangażowanie rozeprze horyzonty naszego myślenia o polityce zagranicznej, że zaczniemy znów wracać do aktywnej roli w dyskusjach o Bliskim Wschodzie czy Azji, że ambitniej będziemy działać w ramach wspólnej polityki zagranicznej Unii Europejskiej nie tylko w sprawach Europy Wschodniej, że zrzucimy z siebie łatkę dyplomatów monotematycznych. Taka otwarta horyzontalnie nasza polityka zagraniczna marzyła mi się i wtedy, i dziś. Wkalkulowałem w tę „iracką szansę” i oczywiste ryzyko, a i ono urzeczywistniło się szybko w postaci oskarżeń wobec Polski o bycie amerykańskim koniem trojańskim w Europie czy też amerykańskim pieskiem salonowym. Ale za czasów ministrowania Cimoszewicza i Rotfelda nigdy nie zatraciliśmy swobody i elementarnej uczciwości w ocenach przebiegu operacji. W tym zwłaszcza poczynań cywilnych władz okupacyjnych pod kierownictwem Paula Bremera.

W kwietniu 2003 r. Polska objęła dowództwo jednego z czterech sektorów stabilizacyjnych (pozostałe przypadły USA i Wlk. Brytanii jako mocarstwom okupacyjnym). Poproszono mnie, abym zredagował projekt uzasadnienia naszej decyzji, którą w Sejmie miał ogłosić premier Leszek Miller. Z niektórymi elementami uzasadnienia miałem poważne wątpliwości, bardzo się więc ucieszyłem, że wiodącą rolę przejmie w szukaniu właściwych słów resort Obrony Narodowej piórem wiceministra Andrzeja Towpika. A całość sprawnie złożyli w logiczną ostateczność speechwriterzy Premiera.

W 2005 r., kiedy objąłem urząd wiceministra spraw zagranicznych operacja w Iraku znalazła się w moim dossier (m.in. reprezentowałem Polskę na prośbę szefa BBN ambasadora Jerzego Bahra w konferencjach grupy kontaktowej koalicji stabilizacyjnej pod przewodnictwem doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Prezydenta USA Stephena Hadley’a). I była źródłem niejednego bólu głowy. Zwłaszcza, kiedy wiosną 2005 r. SLD uznał, że dla jego szans wyborczych lepsze będzie opowiedzenie się za wyjściem z Iraku. Pewnego wiosennego ranka media obiegła informacja, iż Polska podjęła nieodwołalną decyzję o wycofaniu swojego kontyngentu do końca 2005 r. Minister Rotfeld był wtedy poza Polską, a mnie powierzył kierowanie resortem. Nie zdążyłem doczytać doniesień, a już dzwonił telefon z Ambasady USA. Rozmowa trwała dość długo, ale amerykański przekaz można by streścić jednym: „Piotr, WTF?”.

Nasi sojusznicy mieli uzasadnioną pretensję, że nikt ich nie uprzedzał, że nikt nie wytłumaczył, o co chodzi. Mieliśmy kilka godzin do pobudki w Waszyngtonie, aby sytuację załagodzić. Całe szczęście nieodżałowany Minister Szmajdziński znakomicie pojął, że potrzebne są uspokajające wobec Amerykanów gesty. Sprawnie zorganizował wystąpienie medialne, w którym wyjaśnił, że nie chodzi nam o całkowite wyjście lecz o zmianę charakteru misji (ze stabilizacyjnej na szkoleniową), że nie zrobimy nic bez ustaleń sojuszniczych, itd. Emocje opadły, nim koguty zapiały na Foggy Bottom.

Bandwagoning jako taki moralnej repulsji wywoływać nie powinien. Wszystko jest sprawą formy i pułapu, jaki osiąga. Za sprawą toporności polityki zagranicznej za kadencji Prezydenta Dudy i rządów PiS od 2015 r. przebito poziomy dotychczasowych wzlotów bandowagoningu wobec USA. Bo był to już bezkrytyczny bandwagoning spersonalizowany wobec prezydenta Trumpa. Polskim decydentom nie chodziło przecież o sympatię Waszyngtonu jako takiego. Wszystkie żetony postawiono na prezydenta Trumpa, a przymilanie się osiągnęło wyżyn stratosferycznych. Co rana z Krakowskiego Przedmieścia, alei Ujazdowskich i Alei Szucha roznosiły się ku Waszyngtonowi rytualne Jarząbkowe (trenera drugiej klasy) arie. Kiedy Trump przegrał wybory, a nowa administracja krytycznym okiem omiotła pisowską politykę, jedyną nadzieją PIS-u pozostawał powrót Trumpa do władzy. Wyprowadził władzę PiS-u z ambarasu Putin, napadając na Ukrainę. Joe Biden puścił afront w zapomnienie i zjawił się w Polsce dla zademonstrowania siły więzi sojuszniczych.

Na wyżyny dyplomatycznego klakierstwa wobec Rosji wznosiły się nawet czasach wojny Rosji przeciw Ukrainie Białoruś i Armenia. Białoruś – wiadomo, po 2020 r. traciła resztki suwerenności. Była jedynym postsowieckim państwem, które głosowało w marcu 2022 r. w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ wspólnie z Rosją przeciw rezolucji potępiającej putinowską wojnę. W przypadku Białorusi, to już nie klakierstwo, ale totalny satelityzm, o czym za tydzień. Ale Armenia? Była jedynym państwem, które przylgnęło do Rosji podczas głosowania decyzji Komitetu Ministrów o rozpoczęciu procedury pozbawienia Rosji członkostwa w RE w 2022 r.. W wielu kwestiach na forum ONZ czy Rady Europy kierowała się Armenia i wiele lat wcześniej pragnieniem przypodobania Rosji. Ale wcale to nie pomogło, aby tzw. Plan Ławrowa zawierał korzystniejsze dla Armenii rozwiązania. Nie pomogło w przekonaniu Rosji, aby zatrzymała ofensywę Azerbejdżanu w 2020 r. wcześniej nim padła Szuszi. Nie pomogło, aby Rosja zgodziła się na aktywizowanie mechanizmu kolektywnej obrony, kiedy Azerbejdżan przesuwał w 2021 r. swoje wojska na tereny, które według Armenii stanowiły jej terytorium. Ale we wrześniu 2022 r., kiedy Azerbejdżan zaatakował Armenię ponownie i przesunął dalej swoje pozycje, a Rosja potraktowała dość lekceważąco prośby Armenii o uznanie tego jako casus foederis zobowiązań sojuszniczych, Armenia zaczęła wyraźnie dawać wobec Rosji oznaki niezadowolenia.

Trudno wszakże w dzisiejszych czasach generalnie potępiać od strony moralnej bandwagoning. Żyjemy w epoce „softpower”, kiedy atrakcyjność i sympatia stanowią o potędze państw. Zabieganie o czyjeś względy jest naturalnym odruchem w polityce zagranicznej wielu państw. Jeśli pojawiają się wyrzuty, to mogą one mieć przede wszystkim charakter estetyczno-polityczny.

Myślimy tylko o Iraku. Zespół Departamentu Planowania Polityki Zagranicznej MSZ (z gośćmi zaprzyjaźnionymi: prof. Rotfeldem i prof. Kuźniarem). Styczeń 2004 r.